Witaj ponownie Czyste Światło,
też myślę jak poprzednicy, że mąż nie bierze Twoich granic na poważnie. Dodatkowo podejrzewam, że sama nie bierzesz ich na poważnie, a on pewnie też to wyczuwa.
Możesz sama sobie odpowiedzić, czy jeśli zostanie orzeczony rozwód cywilny, a mąż będzie chciał wrócić, naprawdę się do niego nie będziesz odzywać?
Dodatkowo:
CzysteŚwiatło pisze: ↑22 sty 2019, 15:44
Ale raczej myślę, że zagłuszanie własnego sumienia. Albo robienie "poduszki bezpieczeństwa" na wypadek, gdyby z kowalską nie wyszło. Walczy jak lew, aby mi udowodnić, że jego decyzja nie ma nic wspólnego z kowalską. W końcu, jeżeli przyznam mu rację, że są powody aby zakończyć małżeństwo to będzie mógł spać spokojnie. A i jak mu się nie uda nowe życie, to się inaczej wraca do żony, z którą "nie wyszło" a inaczej do żony, którą się zostawiło dla kochanki.
Wiesz miałem podobne rozmowy z moją żoną. Myślę, że kluczowe jest rozdzielenie w nich dwóch rzeczy:
- miłości od pożądania/napalenia/zauroczenia
- miłości do drugiej strony vs. miłości do samego siebie
W tym pierwszym miłość utożsamia się z ciągłą, bądź znacznie odczuwalną górką emocjonalną, a jak jej czasami, bądź okresowo brakuje to poszukuje się nowej osoby, która mogłaby ją zapewnić. Nie twierdzę bynajmniej, że w miłości nie należy dbać o dobre emocje i podsycać ognia namiętności, bardziej chodzi mi o motywację osoby, która oczekuje tego, a z jakiś powodów nie dostaje.
Czasem wychodzi też tutaj strach przed stabilnością (uzależnienie się od huśtawek emocjonalnych w domu rodzinnym), która siłą rzeczy oznacza zmniejszenie emplitudy emocji - organizm nie jest w stanie ciąglę poddawać się burzy emocji.
Dodatkowo trzeba uczciwie przyznać (ja przynajmniej tak robię
), że atrakcyjne osoby wzbudzają jakieś przyciąganie, emocje, i to też jest naturalne, ale co z nimi zrobimy jest już naszą odpowiedzialnością, a nie bezmyślną konsekwencją tych emocji....
Drugie jest trochę powiązane. Moim zdaniem miłości drugiej osobie nie można dawać, jeśli najpierw nie czuje się miłości i akceptacji samego siebie. W przeciwnym razie ta "miłość" służy zaspokajaniu swoich deficytów, które wcześniej czy później (nawet po nastu latach) mogą zacząć wychodzić i siać spustoszenie. W tym przypadku drugą osobę można traktować jako zabawkę (takiego misia przytulankę), który dopóki zaspokaja nasze potrzeby i braki, to jest najlepszy na świecie, ale w czasie kiedy już się znudzi, lub nowe potrzeby wyjdą na światło dzienne, to niemal bez skrupułów można go odrzucić w kąt dla innej na dany moment b. atrakcyjnej zabawki. Brakuje tutaj szacunku dla drugiej strony (przecież jak zabawka to ma mi służyć:shock:) i przyjętych przez samego siebie zobowiązań, liczy się tylko to czego ja na dany moment chcę, a nie czego druga strona ode mnie potrzebuje. Nie jest to moim zdaniem miłość - służenie małżonki i małżeństwu, ale ratowanie samego siebie, przy uczuciu, że z jakiegoś powodu się tonie, a nie nauczyło się jeszcze pływać. Nie można ofiarować innemu, czego się samemu nie ma, a dróg do zaspokojenia swoich deficytów jest b. wiele ...
To oczywiście moje zdanie (znaczna część wynika z moich rozmów ze ślubną), ale rozmawianie na takie tematy w trakcie zauroczenia to trochę jak walka z wiatrakami (choć z osobistego doświadczenia coś tam przenika). Przekonania zazwyczaj zostały zakorzenione dużo wcześniej i mimo pozorów dość mocno się tam trzymają, tak samo jak trzymały się mocno wiele lat wcześniej, z jakiegoś powodu TO JEDNAK MY nie mogliśmy, bądź nie chcieliśmy tego zauważyć...