Ukojenie pisze: ↑29 sty 2020, 16:51
Ja tez mam dylemat jak mialaby wyglądac w praktyce ta niezgoda na krzywdzenie.
Bo ja się nie zgadzam, informuję o tym jasno i wyraznie itp. Ale nie ode mnie zalezy czy ta osoba znow mnie skrzywdzi, to bedzie jego wybor.
A jedyna możliwościa aby skutecznie się obronić przed kolejnym ciosem to jest przecież tylko odseparowanie się od krzywdziciela. A to jest sprzeczne z moimi pogladami gdy w związku nie ma bicia, przemocy.
Praktykuję niezgodę na krzywdzenie. W przypadku mojego małżeństwa efekt jest na razie taki, że krzywdzona jestem znacznie mniej, natomiast mój mąż zdecydował się ode mnie odejść.
Kiedyś niezgoda na krzywdzenie w moim wydaniu wyglądała tak, że próbowałam rozmawiać z mężem o tym co mnie krzywdzi i próbowałam wpływać na męża tak, aby zmienił swoje postępowanie. Bez większych efektów.
Gdy zaczęło być bardzo źle musiałam znaleźć skuteczniejsze sposoby obrony przed krzywdą. Przestałam mówić - i równocześnie przestałam się zgadzać na krzywdzące zachowania. W praktyce wyglądało to tak: mąż zaczynał awanturę, będąc pod wpływem alkoholu lub innych substancji - separowałam się, aby nie mógł tego robić. Odmawiałam uczestniczenia w sytuacjach w których mąż pił alkohol. Jeśli byliśmy gdzieś razem i mąż zaczynał pić, wychodziłam. Odmawiałam kontynuowania rozmowy, gdy mąż był wobec mnie nieprzyjemny. Nie wyrażałam zgody na przebywanie męża w domu w stanie odurzenia. Nie podejmowałam rozmów z mężem, gdy nie był trzeźwy. Przestałam zgadzać się na obciążanie mnie jego obowiązkami i wykonywać je za niego, nawet jeśli konsekwencje były dotkliwe. Przestałam kryć męża i zaczęłam wprost nazywać rzeczy które robił - nie chodzi o rozgłaszanie ich wszem i wobec, ale jeśli ktoś pytał, czemu nie chcę przyjść z mężem lub czemu wychodzę, mówiłam otwarcie, jeśli jego mama pytała co się u nas dzieje, mówiłam że się upił lub odurzył. Przestałam kłamać. Zaczęłam odmawiać udawania, że wszystko jest w porządku. Zajęłam się sobą i dzieckiem, zostawiając męża samemu sobie z jego odurzaniem się. Otwarcie mówiłam o tym, że ma problem i wyjściem jest powrót na terapię. W efekcie krzywdzące zachowania męża się skończyły - a mąż się wyprowadził. Co nie przeszkadzało mężowi na różne sposoby podejmować dalszych prób krzywdzenia. Wzmocniłam się i teraz stawiam opór wszystkim takim zachowaniom. Efektem jest pozew rozwodowy złożony przez mojego męża. Według męża nie da się już ze mną żyć. Według mnie nie da się już ze mną żyć tak jak dotąd: odurzać i nie ponosić konsekwencji.
Niezgoda na krzywdzenie niestety skutkuje czasem poważnym kryzysem w relacji. Więc tak - sepracja od krzywdziciela lub postępowanie w taki sposób aby to krzywdziciel postanowił się odseparować, gdy nie ma już możliwości kontynuowania krzywdzących zachowań, są czasem jedynymi sposobami przerwania krzywdzenia. Wcześniej wypróbowałam wiele innych - i żaden nie był skuteczny. Ten jest.
Zastanawiałam się też czemu w zasadzie pozwalałam się krzywdzić. Dopóki istotniejsze dla mnie było bycie za wszelką cenę z mężem i utrzymanie pełnej rodziny, dotąd byłam krzywdzona. To chyba jest przyczyną mojej wcześniejszej postawy. Choć pewnie są i inne, których jeszcze nie odkryłam.
Moje małżeństwo trwa jednak nadal i będzie nadal trwało, taka już jego istota. Natomiast powrót do bliskich relacji jest możliwy tylko w jednym przypadku, gdy mój mąż zdecyduje się przestać krzywdzić - siebie i wszystkich innych dookoła - czyli podjąć pracę nad uwolnieniem się z nałogów, oraz gdy zdecyduje się być mężem i ojcem i wypełniać przysięgę małżeńską. Takiej decyzji nie da się wyprosić, wypłakać lub wymusić. Ani wymanipulować, ani dobrocią, uległością ani wjeżdzaniem na ego, psychikę, czy odwoływanie się do odpowiedzialności.
W przypadku relacji z mamą pozwalałam się krzywdzić, bo wciąż zależało mi na jej akceptacji i myślałam że kiedyś na nią zasłużę. Więc zgadzałam się na ranienie mnie, ingerowanie w moje życie i wciąż o tą akceptację zabiegałam. Gdy uświadomiłam sobie, że mogę tej akceptacji nigdy nie uzyskać - odseparowałam się. Teraz uczę się stawiać granice w relacji z mamą bez separowania się. Idzie całkiem dobrze.
To nasuwa mi z kolei pomysł, że mogę spróbować takiego postępowania także w relacji z mężem. I też czynię niewielkie postępy.
To co mi chodzi po głowie w tym kontekście, to autentyczność. Jeśli czuję, że coś nie jest okej, mówię o tym, ale też to przerywam. Nie grożę, nie manipuluję, nie przymilam się - nie zgadzam się.
Zawsze zastanawiałam się, na czym polega zgoda na krzywdzenie w relacji i co oznacza, że do tego potrzebna jest współpraca osoby krzywdzonej. Oburzały mnie takie stwierdzenia i uważałam że przecież krzywdzi krzywdziciel, a każda inna postawa wobec sytuacji krzywdzenia to próba przeniesienia części odpowiedzialności za jego postępowanie na ofiarę. Jednak o ile ofiara kataklizmu czy napadu jest niewinna, o tyle w relacji nie jest to już takie oczywiste.
Teraz myślę, że istotnym komponentem współpracy ofiary jest właśnie powód dla którego daje się krzywdzić. I zwykle jest nim to, czego ona chce od sprawcy. A sposoby jakimi próbuje to uzyskać też nie zawsze są niewinne. Jak już napisałam to często groźby, manipulacje, przymilanie się.
Od męża chciałam pełnej i szczęśliwej rodziny. Od mamy akceptacji. Moja koleżanka pozwala się krzywdzić mężowi alkoholikowi, bo nie jest w stanie sama się utrzymać. Córka znajomej pozwala się krzywdzić chłopakowi, bo chce żeby się z nią ożenił. Inna koleżanka pozwala się krzywdzić szefowi, bo liczy na awans. Nie sypia z nim, tylko intensywnie pracuje w nadgodzinach i w domu - od dwóch lat. Bez zapłaty. I jest traktowana coraz gorzej, a o awansie nie ma mowy. Zgoda na krzywdę nie jest sposobem osiągania takich celów. Czasem trzeba zaakceptować, że ktoś nie chce, nie umie, nie ma zamiaru dać nam tego czego od niego chcemy lub potrzebujemy. I albo się z tym pogodzić i zrezygnować z takiego celu, albo zrealizować go gdzie indziej, bez udziału tej osoby.
Szczęśliwą rodzinę mogę budować bez męża, skoro on nie chce w tym uczestniczyć. Nie ma takiego obowiazku. Jasne to nie to samo co pełna rodzina, ale i tak lepiej niż próby budowania jej z osobą uzależnioną. Akceptację mogę uzyskać od wielu osób, a moja mama ma prawo uważać na mój temat co tylko chce. Nawet jeśli to nic miłego. Można zdobyć samodzielność finansową, zmienić pracę, wyjaśnić chłopakowi, że chce się ślubu i założenia rodziny - i jeśli on nie chce, to od niego odejść. Mąż może chcieć tkwić w nałogu, szef awansować kogo tylko chce, a chłopak - nie brać na siebie zobowiązań.
Zaczynam też rozumieć co oznacza mentalność ofiary - gdy uzależniam siebie i swoje szczęście od innych. Oraz próby wymuszenia na nich, aby dawali mi to, czego ja od nich chcę, bo mi się należy, bo są mi to winni, bo tak bardzo się staram i tyle znoszę...Nawet przy jasnych sygnałach, że nie mają takiego zamiaru, albo zwyczajnie nie są w stanie emocjonalnie, fizycznie czy jakkolwiek mi tego dać. Swoją drogą taka postawa ofiary to także przemoc. Zwłaszcza, że ofiary rzadko jasno formułują swoje oczekiwania, raczej dążą do ich realizacji w sposób zawoalowany.
W sumie to przykre dla mnie doświadczenie, ale potrafię częściowo zidentyfikować się z krzywdzicielem i zrozumieć jego wkurzenie. I zaczynam rozumieć, czemu część sprawców mówi o tym, że zostali sprowokowani. Przemoc, która ich dotyka w relacji jest tak zakamuflowana, że nie mają nawet szansy jej zidentyfikować i nazwać. Nie zdziwilabym się gdyby swoje wybuchy uważali za zaskakujące, nieprzewidywalne i nie potrafili określić skąd bierze się w nich napięcie...
Dlatego autentyczność, otwarte wyrażanie swoich potrzeb i chęci oraz gotowość na przyjęcie odmowy są w unikaniu krzywdzenia i bycia krzywdzonym równie ważne, jak umiejętność przeciwstawiania się krzywdzącym zachowaniom. Podobnie jak całkowita rezygnacja z manipulacji, nawet tych drobnych i pozornie niewinnych.
To lekcja do odrobienia także dla mnie. To, że sobie to wszystko uświadomiłam, nie oznacza jeszcze, że umiem już tak postępować. Ale nie ustaję w pracy nad tym. Dla tych, którzy chcieliby spróbować, na zachętę dodam, że korzyści z takiej postawy, choć jeszcze nie jestem w niej biegła, odnotowuję w każdej relacji, także w relacjach zawodowych.