Mąż, który nie wie, co czuje i czego chce
: 10 mar 2017, 13:16
Dzień dobry!
Jestem w kryzysie od 15 miesięcy, tak samo długo czytam posty zamieszczone na Forum Sycharu. Jestem 10 lat po ślubie, 11 lat razem, dwójka dzieci (10 i 7 lat). Zawsze znajomi uważali nas za wzór małżeństwa, ja też tak myślałam. Pomimo upływu lat łączyła nas bliskość i czułość, dotyk- te uczucia nie wygasły, bywały kwiaty, miłe słowa, smsy pełne miłości z obu stron. Mój kryzys zaczął się (według mnie) od wyjazdu z moim mężem w pewną super podróż (bez dzieci, za to ze znajomymi). Na tym wyjeździe kilka razy się pokłóciliśmy, np. o to, że chciałam iść z mężem na romantyczny spacer, a on wolał imprezować ze znajomymi. Stroiłam wtedy fochy (jak on tak może mnie traktować). Generalnie sytuacje- bzdury- o które można się pokłócić, pogodzić i zaraz zapomnieć. Ale nie dla mojego męża, dla niego czara goryczy się przelała. Po powrocie odsunął się ode mnie, nie przytulał, nie rozmawiał, odmawiał, gdy chciałam się z nim kochać. Po miesiącu takiego stanu, przydusiłam go, o co chodzi. Powiedział, że nie radzi sobie ze stresem w pracy, a poza tym nie wie, czy mnie kocha. Doznałam totalnego szoku, rozumieją mnie ci, którzy to przeżyli. Ataki paniki, histerie, brak snu, jedzenia, leki uspokajające. W afekcie kazałam mu się kilka razy wynosić i wrócić, jak już będzie wiedział, czy kocha. Nie wyprowadził się (dziś twierdzi, że z powodu mojego doktoratu, który kończyłam- nie chciał mnie tak zostawić). Po dwóch miesiącach stwierdził, że jednak mnie kocha (zapytałam go, czy już wie, czy mnie kocha, odpowiedział, że tak). Ale w naszych relacjach nic się nie zmieniło. On mnie trzymał na dystans, ja przez brak czułości i bliskości robiłam awantury praktycznie co weekend. Tzn. jego zdaniem to awantury, moim- wołanie o zainteresowanie („dlaczego mnie tak traktujesz”, „czuję się niekochana”). On odpowiadał, że nie może się przełamać, by mnie inaczej traktować, przez moje awantury. Ja mu tłumaczyłam, że awantury wynikają z jego odrzucenia, proponowałam, byśmy zakończyli tę spiralę- ja nie awanturuję się, on daje mi bliskość i czułość. Nie potrafił. Po kilku kolejnych miesiącach, w wakacje, było lepiej, mąż zaczął się zbliżać do mnie, poczułam się nawet stabilnie w pewnym momencie. I wtedy wylałam na niego swój żal: „jak mogłeś mnie tak zranić? tak Ci ufałam! Nawet mnie nie przeprosiłeś za te słowa, nie żałujesz”. I to był strzał w kolano. Mąż stwierdził, że ze mną się nigdy nie dogada, wiecznie będę miała pretensje, itp. Znowu cały czas trzyma mnie na dystans, nie przytula, nie mówi miłych rzeczy. Ja tego nie wytrzymuję, za bardzo go kocham. W weekendy, kiedy widzę, jak tuli dzieci i jest dla nich czuły, a kiedyś był taki dla mnie, wybucham z żalu, czepiam się, bywam złośliwa. Proszę mnie źle nie zrozumieć, cieszę się, że tak traktuje dzieci, mam żal tylko o to, że mnie tak nie traktuje, bo bardzo mi tego brakuje. Podczas naszej ostatniej rozmowy stwierdził, że kocha mnie na "swój sposób" (jako matkę jego dzieci i z powodu przywiązania), ale złość, którą ma w sobie, przysłania mu pozytywne uczucia wobec mnie. Nie ufa mi, bo w złości potrafię powiedzieć okropne rzeczy. Jego zdaniem nic nas nie łączy, poza dziećmi i wspomnieniami. Jesteśmy różni i czego innego chcemy od życia. I nie ma sensu tego ciągnąć, bo co będzie za kilka lat, gdy dzieci odejdą z domu? Że nie chce mnie oszukiwać wtedy i szukać wrażeń poza naszym małżeństwem…Zapytany o to, czy chce ze mną ratować to małżeństwo, odpowiada, że nie wie. Nie wie czego chce. Jestem wrakiem, uzależnionym od jego miłości. Pracuję nad sobą od trzech miesięcy podczas psychoterapii.
Udział osób trzecich raczej wykluczam, kilka razy sprawdzałam jego telefon i komputer- nic nie znalazłam, nie wyjeżdża tyle, co kiedyś, wraca do domu po pracy (18-19), zalicza drzemkę i siada znowu do pracy przed komputerem. Mąż zapytany, czy ma kochankę, zaprzecza (tak, wiem, to o niczym nie świadczy).
Oczywiście winę przyjęłam na siebie, sama zaczęłam współczuć mężowi, że tyle ze mną wytrzymał (mąż twierdzi, że nie znalazłabym drugiego frajera, który by ze mną wytrzymał).
Czas kryzysu był dla mnie czasem powrotu do Boga, najpierw zaczęłam chodzić sama z dziećmi na Msze św., od wakacji chodzimy również z mężem. Syn za dwa miesiące idzie do Pierwszej Komunii.
Bardzo proszę o porady, co robić?
Jestem w kryzysie od 15 miesięcy, tak samo długo czytam posty zamieszczone na Forum Sycharu. Jestem 10 lat po ślubie, 11 lat razem, dwójka dzieci (10 i 7 lat). Zawsze znajomi uważali nas za wzór małżeństwa, ja też tak myślałam. Pomimo upływu lat łączyła nas bliskość i czułość, dotyk- te uczucia nie wygasły, bywały kwiaty, miłe słowa, smsy pełne miłości z obu stron. Mój kryzys zaczął się (według mnie) od wyjazdu z moim mężem w pewną super podróż (bez dzieci, za to ze znajomymi). Na tym wyjeździe kilka razy się pokłóciliśmy, np. o to, że chciałam iść z mężem na romantyczny spacer, a on wolał imprezować ze znajomymi. Stroiłam wtedy fochy (jak on tak może mnie traktować). Generalnie sytuacje- bzdury- o które można się pokłócić, pogodzić i zaraz zapomnieć. Ale nie dla mojego męża, dla niego czara goryczy się przelała. Po powrocie odsunął się ode mnie, nie przytulał, nie rozmawiał, odmawiał, gdy chciałam się z nim kochać. Po miesiącu takiego stanu, przydusiłam go, o co chodzi. Powiedział, że nie radzi sobie ze stresem w pracy, a poza tym nie wie, czy mnie kocha. Doznałam totalnego szoku, rozumieją mnie ci, którzy to przeżyli. Ataki paniki, histerie, brak snu, jedzenia, leki uspokajające. W afekcie kazałam mu się kilka razy wynosić i wrócić, jak już będzie wiedział, czy kocha. Nie wyprowadził się (dziś twierdzi, że z powodu mojego doktoratu, który kończyłam- nie chciał mnie tak zostawić). Po dwóch miesiącach stwierdził, że jednak mnie kocha (zapytałam go, czy już wie, czy mnie kocha, odpowiedział, że tak). Ale w naszych relacjach nic się nie zmieniło. On mnie trzymał na dystans, ja przez brak czułości i bliskości robiłam awantury praktycznie co weekend. Tzn. jego zdaniem to awantury, moim- wołanie o zainteresowanie („dlaczego mnie tak traktujesz”, „czuję się niekochana”). On odpowiadał, że nie może się przełamać, by mnie inaczej traktować, przez moje awantury. Ja mu tłumaczyłam, że awantury wynikają z jego odrzucenia, proponowałam, byśmy zakończyli tę spiralę- ja nie awanturuję się, on daje mi bliskość i czułość. Nie potrafił. Po kilku kolejnych miesiącach, w wakacje, było lepiej, mąż zaczął się zbliżać do mnie, poczułam się nawet stabilnie w pewnym momencie. I wtedy wylałam na niego swój żal: „jak mogłeś mnie tak zranić? tak Ci ufałam! Nawet mnie nie przeprosiłeś za te słowa, nie żałujesz”. I to był strzał w kolano. Mąż stwierdził, że ze mną się nigdy nie dogada, wiecznie będę miała pretensje, itp. Znowu cały czas trzyma mnie na dystans, nie przytula, nie mówi miłych rzeczy. Ja tego nie wytrzymuję, za bardzo go kocham. W weekendy, kiedy widzę, jak tuli dzieci i jest dla nich czuły, a kiedyś był taki dla mnie, wybucham z żalu, czepiam się, bywam złośliwa. Proszę mnie źle nie zrozumieć, cieszę się, że tak traktuje dzieci, mam żal tylko o to, że mnie tak nie traktuje, bo bardzo mi tego brakuje. Podczas naszej ostatniej rozmowy stwierdził, że kocha mnie na "swój sposób" (jako matkę jego dzieci i z powodu przywiązania), ale złość, którą ma w sobie, przysłania mu pozytywne uczucia wobec mnie. Nie ufa mi, bo w złości potrafię powiedzieć okropne rzeczy. Jego zdaniem nic nas nie łączy, poza dziećmi i wspomnieniami. Jesteśmy różni i czego innego chcemy od życia. I nie ma sensu tego ciągnąć, bo co będzie za kilka lat, gdy dzieci odejdą z domu? Że nie chce mnie oszukiwać wtedy i szukać wrażeń poza naszym małżeństwem…Zapytany o to, czy chce ze mną ratować to małżeństwo, odpowiada, że nie wie. Nie wie czego chce. Jestem wrakiem, uzależnionym od jego miłości. Pracuję nad sobą od trzech miesięcy podczas psychoterapii.
Udział osób trzecich raczej wykluczam, kilka razy sprawdzałam jego telefon i komputer- nic nie znalazłam, nie wyjeżdża tyle, co kiedyś, wraca do domu po pracy (18-19), zalicza drzemkę i siada znowu do pracy przed komputerem. Mąż zapytany, czy ma kochankę, zaprzecza (tak, wiem, to o niczym nie świadczy).
Oczywiście winę przyjęłam na siebie, sama zaczęłam współczuć mężowi, że tyle ze mną wytrzymał (mąż twierdzi, że nie znalazłabym drugiego frajera, który by ze mną wytrzymał).
Czas kryzysu był dla mnie czasem powrotu do Boga, najpierw zaczęłam chodzić sama z dziećmi na Msze św., od wakacji chodzimy również z mężem. Syn za dwa miesiące idzie do Pierwszej Komunii.
Bardzo proszę o porady, co robić?