Ja sam byłem uzależniony - przez ponad 30 lat. Od ponad półtora roku jestem wolny. Również w myślach. Bez napięcia, walki.marylka pisze: ↑06 maja 2019, 14:29 A jeszcze na koniec zapytam, bo ja nie doczytałam tu na forum a może jednak jest tu taki forumowicz
Czy ktos ma współmałżonka uzależnionego i on sam z siebie - bez postawienia twardych granic - jedynie widzac miłość, akceptacje i bezwarunkowa zgode na jego czyny - poszedł na terapię?
Przerwał nałóg?
Jest trzeźwy do dziś?
Ja obstaje przy takiej twardej postawie tylko dlatego, że nie znam ani jednego takiego.
Ale może sie myle. I z checia poznam taka historie
W gdy narastał kryzys, nasilało się też uzależnienie. Wciąż jednak utrzymywało się współżycie z żoną. Widząc jej coraz wyraźniejsze, na koniec wręcz ostentacyjne wycofanie się emocjonalne, patrzyłem ze zgrozą na to, jak wynaturzają się te nasze zbliżenia. Nie potrafiłem z nich zrezygnować, bo byłem przekonany, że wtedy nałóg pochłonie mnie zupełnie. Stopniowo jednak zmierzałem do postawienia granicy sobie i wreszcie to się stało. To był dla mnie skok w ciemność, w otchłań. Zrobiłem to, bo miałem pewność, że tak należy, i żadnego pomysłu, jak ja sobie w tym poradzę.
I wtedy, w sytuacji praktycznego uznania swojej całkowitej bezsilności, Bóg cudownie mnie uzdrowił. Tak po prostu. Pewnego dnia uświadomiłem sobie, że pokusa minęła i po prostu nic mnie nie "zmusza" do tego. Bez żadnej walki z mojej strony. Teraz po prostu uważam, żeby nie robić głupot i nie stracić skarbu, jaki dostałem, ale to przychodzi w zasadzie lekko i bez wysiłku.
Przez te poprzednie 30 lat to była nieustanna, wyniszczająca walka z samym sobą. Ból, wstręt do siebie, nakładana sobie samemu pokuta za każdym upadkiem, żal, i powrót do grzechu, czasem po miesiącu, czasem następnego dnia. Nigdy się nie poddałem i do wspomnianego uzdrowienia trwałem w zniewoleniu.
To wszystko nie miało nic wspólnego z postawą mojej żony. Wiedziała o tym, że mam problem, i nie chciała, żebym się przyznawał w razie upadku. Ja uważałem, że nie mam prawa obarczać jeszcze jej swoim brudem. Nie tylko nie stawiała tu żadnych granic, ale nawet w pewnym momencie uznała masturbację za coś dobrego. Przekonałem ją, że jest inaczej.
Tyle w odpowiedzi na wezwanie Marylki, żeby podać przypadek wyjścia z uzależnienia bez twardej postawy współmałżonka.
Nie wiem, czy mam pełną świadomość zła, jakie wyrządzałem sobie, mojej żonie i mojemu małżeństwu. Wiem, że to jest część mojej współodpowiedzialności za kryzys. Jednocześnie mimo to nie było u mnie pewnych rzeczy, które tu są opisywane jako nierozłącznie związane z masturbacją i pornografią.
Nigdy nie doprowadziło mnie to do żadnych prób szukania zdrady w realu. Nigdy do żadnej nie doszło. Nie chodzi tylko o współżycie: nigdy nie dotknąłem w sposób erotyczny czy z taką intencją innej kobiety. Gdy byłem nastolatkiem i już był onanizm, a jeszcze nie wiedziałem, na czym polega współżycie, zdarzyło mi się kilka razy patrzeć pożądliwie na spotkaną kobietę. Od czasu pierwszego zakochania, na kilka lat przed poznaniem mojej (przyszłej) żony, już nie. Jeżeli łapałem się na tym, że coś takiego się we mnie rodzi, to gasiłem to w zarodku i zawsze się to udawało. Nigdy też nie wyobrażałem sobie, że zdradzam moją żonę. Wiem, że to wszystko brzmi dziwnie – ale tak dziwnie u mnie było. Jeżeli wyobrażałem sobie jakieś sytuacje, to albo nie umieszczałem tam siebie albo już nas oboje. Nigdy się nie zdarzyło, że mając wybór między bliskością z moją żoną a zaspokajaniem samego siebie wybierałem to drugie; nie zdarzało się również, że nie mogłem odpowiedzieć na zaproszenie żony, bo sam już siebie zaspokoiłem.
Gdy uzyskałem dostęp do sieci i tym samym do pornografii, początkowo szukałem tam różnych wynaturzeń, ale dość szybko nabrałem wstrętu i oglądałem już „tylko” zwykły seks. Potem zacząłem tam wręcz wyłuskiwać okruchy – oczywiście sztucznej, zagranej – czułości, bo chciałem dotknąć choć takiej namiastki.
Pewnie wygląda to na wybielanie siebie i może nawet na relatywizowanie grzechu. Piszę to po to, aby podzielić się doświadczeniem tego uwikłania: jak ono może być różne, jak można jakoś walczyć tkwiąc w tym i jak można w tej sytuacji jeszcze bardziej się upodlić. To nigdy nie jest białe ani nawet jasne, ale są to różne odcienie ciemnej szarości, a nie jednolita czerń. Że nie jest ważne tylko to, czy ktoś już całkiem zerwał, czy jeszcze nie, ale także to, jak z tym walczy. Z perspektywy czasu widzę, jak ważna była każda minuta, kiedy opierałem się pokusie, i każda, której już nie dotrwałem. I mam takie przekonanie, że gdybym kiedykolwiek przestał walczyć i się poddał, to Pan nie mógłby mnie uzdrowić.