Wytwać w tęksnocie, żalu i bólu. Przepraszam, muszę się wypisać.
: 02 sie 2019, 20:43
Hej
40 latek z typowym tu problemem... Odeszła bo nie umiałem być wartościowym mężem.
Opiszę historię, będzie trochę przydługawa, jednak to daje mi ulgę. Ulgę w bólu jaki noszę.
A aktualnie przeżywam jego nawrót.
Forum czytam od… hmm nie pamiętam, pewnie od około pół roku. Przerobiłem również inne fora, głównie kobiece, aby postarać się zrozumieć co się stało. Zrozumieć kobietę.
Nie zawsze były to sensowne dyskusje, ALE, dzięki nim i pewnej kobiecie, która do mnie napisała, dzisiaj po 6 miesiącach jestem innym człowiekiem, który wraca na drogę z Bogiem.
Było tak...
Po 7 latach małżeństwa a 10 znajomości, 25 listopada zeszłego roku żona powiedziała, że się wypaliła. Że nie kocha mnie jak męża. Że kocha mnie jak brata lub nawet ojca. Daję jej poczucie bezpieczeństwa, ale nie jest szczęśliwa. Że nie tak powinna żona kochać męża.
Zabrakło między nami szczerych rozmów i te wszystkie mikropękniecia zebrały się w kanion, a potem tama pękła.
Byliśmy zgodnym małżeństwem (w sensie nadal jesteśmy formalnie). Zjechaliśmy kawał świata, mieliśmy te same poglądy, te same żarty nas śmieszyły. Raziło nas to samo... Ot, wygodne, zdrowe życie bez fajerwerków. Sporo rutyny.
Po tym jak zakomunikowała mi, że chce się wyprowadzić próbowałem analizować wiele rzeczy, skąd taka nagła zmiana u niej.
Tak, wiem NAGŁA - to tylko mi się tak wydawało. Ona pewnie to nosiła w sobie od dłuższego czasu. Zresztą sama stwierdziła, że przepłakała sporo nocy.
Jednak jako facet nie potrafiłem zrozumieć, jak to jest, że 2 tygodnie temu żona była czuła, ciepłym głosem zwracała się do mnie, żartowała, dzwoniła, przytulała się itd.
A tu nagle z dnia na dzień stała się oschła, zimna jak głaz, trzymająca uczucia na wodzy, bez mrugnięcia powieką mówi "Twoje" zamiast "nasze" . Nie chce dotyku. Unika wzroku.
Gdy usiedliśmy do poważnej rozmowy, powiedziała, że zdała sobie sprawę że nie jest szczęśliwa. Że jestem i byłem jej najlepszym przyjacielem, ale tylko to. Zaklinała się, że nikogo nie ma bo wtedy byłoby łatwiej odejść. Osoba, która biegła do mnie rano 2 tygodnie wcześniej i tuliła się mówiąc, że miała zły sen, osoba, która na kartce urodzinowej własnoręcznie zrobionej napisała, że bardzo kocha swojego męża, a koleżankom mówiła, że nigdy złego słowa nie powie o swoim mężu - z dnia na dzień stała się zimna jak głaz, twarda, głos jej się zmienił i nie potrzebuje dotyku i która zostawia swój ukochany ogród i wszystko w co włożyła masę serca i siły przez lata, a co dawało jej mega satysfakcję.
Ta osoba z dnia na dzień zostawia to wszystko mówiąc że wypaliły się uczucia.
Ciężko mi to po prostu było zrozumieć.Zapytałem wtedy tylko raz czy myśli o rozwodzie ? Odpowiedziała, że tak chyba byłoby najbardziej fair. To był jedyny moment gdy padło słowo rozwód.
Czułem się wtedy dosłownie tak, jakby ktoś mi ją podmienił na niepoznaną wcześniej siostrę bliźniaczkę.
Dzisiaj jest tak...
Po ponad pół rok od wyprowadzki żony (mieszka w miasteczku 10 km dalej – mieszkamy w Anglii) zrozumiałem sporo rzeczy, kobiecą psychikę ciut więcej rozumiem, kobiece postrzeganie świata i oczekiwania. Głównie dzięki o. Szustakowi, bp.Rysiowi i innym.
Zrozumiałem, że totalnie wszystko zawalałem przez lata. Byłem dokładnie takim mężem, jakim się powinno być, gdy chce się w końcu stracić żonę. Niestety z domu nie wyniosłem dobrych wzorców od ojca. A najgorsze, że wydawało mi się, że jestem całkiem dobrym mężem. Co więcej wszyscy nasi znajomi to sądzili, że my wzorowe małżeństwo. Trzeba z nas brać przykład. Zresztą 90% z nich nadal tak sądzi, bo mało kto wie co się u nas dzieje. Mieszkamy ponad 6 lat poza Polską.
Od marca zagłębiłem się totalnie w tematykę małżeństw. Z początku nawet nie pod kątem religijnym tylko zrozumienia relacji damsko-męskich.
Przez ten okres starałem się ŻYĆ. Pojechałem na wakacje, zadbałem o siebie o dom i ogród, pracowałem (znalazłem nową, lepszą pracę) mam nowe, jak sądzę wartościowe hobby, nie popadłem w nałogi. Ogólnie patrząc na mnie z zewnątrz, poukładałem sobie klocki.
Żona średnio raz na miesiąc pisała co u mnie słychać. Czy wszystko w porządku. Ja zawsze odpisywałem, że tak, że jest OK. Ot taka krótka wymiana.
Odchodząc w styczniu powiedziała, że chciałaby, żebyśmy zostali przyjaciółmi, bo wie, że nie znajdzie nikogo takie jak ja – w sensie przyjaciela.
Przeprosiłem, ale powiedziałem, że moje uczucie jest za silne i nie dałbym rady tego oddzielić. Że nadal kocham jak żonę. Uszanowała to.
Przedwczoraj napisała do mnie czy może wpaść bo będzie w pobliżu. Ot tak na chwilkę. Wahałem się, ale w końcu stwierdziłem, że minęło już pół roku jak się nie widzieliśmy i powinno być ok.
Ona też zapytała, jak długo będziemy siebie unikać.
Nie było źle. Rozmowy co tam u nas, jak w pracy, ot typowe. Choć nie zauważyłem w niej jakieś tęsknoty za miejscem, w którym jednak była kiedyś szczęśliwa. Była nadal stanowcza, bez emocji. Zapytała, dlaczego nie wynajmę komuś pokoju. A dla mnie to już był sygnał: nadal nie dopuszcza nawet takiej możliwości, że tutaj zamieszka ponownie.
Zamówiłem jej taksówkę i pojechała po godzinie do siebie.
A mnie niestety ponownie zaatakował straszny ból. Wszystko wróciło. Prawie paniczny atak żalu, tęsknoty. Łaziłem cały wieczór po domu w te i we wte modląc się o siłę, żeby to przetrwać. Jak w transie.
Ogarnął mnie smutek, który trwa do tej chwili gdy to piszę. I strach. Strach przed być może nieuchronnym... że nigdy więcej nie przytulę mojej żony i nie zaśniemy w objęciach czuć swój zapach.
Żona nadal jest sama. Nie ma i nie miała nikogo do kogo by odeszła. Naprawdę, jak to stwierdziła, chciała być wobec mnie fair i nie udawać szczęśliwej.
Gdy ją zapytałem, wtedy wcześniej, w momencie odejścia, dlaczego nie możemy się starać zbudować coś nowego, pójść na terapię, stwierdziła, że zna siebie, że nie dałaby rady, że nie zmusiłaby się do tego.
To wszystko jest bardzo skomplikowane. Moja żona ma bardzo złożony charakter. Miała dużo złych rzeczy w domu rodzinnym. Bardzo ciężko jest z niej wydobyć rozmowę o uczuciach. Zawsze tak było. Musiałem dedukować z różnych przesłanek. Dzisiaj też nie wiem co się dzieje w jej serduszku.
Jestem pełen podziwu, że zdecydowała się odejść, będąc totalnie samą w obcym kraju, wynajmując pokój zamiast domu z ogrodem aby być wobec mnie fair.
Jestem pełen szacunku dla niej. Ja nie wiem czy bym miał tyle odwagi, aby to rozegrać.
Jest bardzo silną osobowością.
Wczoraj zauważyłem, że nie nosi obrączki i pierścionka. Ona zdziwiła się, że ja nadal noszę.
Nadal nie wspomina nic o rozwodzie. Twierdzi również, że ostatnią rzeczą jakiej jej potrzeba teraz to związek z kimś.
Wiem, że to, iż odzywa się do mnie raz na miesiąc to przez to, że jak stwierdziła nigdy nie będę jej obojętny. Ja też nie mam tu nikogo i pewnie Ona się o mnie trochę martwi.
Choć przyznam, że chciałbym wierzyć, że tęskni. Że to są chwilę gdy ma gorszy dzień i chciałaby się np. przytulić i zapłakać. Pisze głównie wieczorami. Pewnie przed zaśnięciem.
Ja zawsze w odpowiedziach jej powtarzam - JESTEM. W razie problemów, choroby.
Mamy tylko siebie. Jam mam jeszcze rodziców w Polsce, żona ma tylko siebie.
Ona to wie, że może na mnie liczyć.
Dzięki dziwnemu zbiegowi okoliczności zostałem zachęcony przez pewną dziewczynę, która napisała do mnie prywatną wiadomość na innym forum, żebym spróbował się modlić.
Pierwszy mój odruch: eh... jakaś (przepraszam) nawiedzona...
Ale chwilę potem myśl: a co mi szkodzi. W końcu nic odkrywczego - Jak trwoga to do Boga.
No i modlę się tak od marca. Modlę się codziennie. Bóg to mój jedyny towarzysz. Odmówiłem różne nowenny.
Modliłem się nawet zjeżdżając na nartach czy biegając na bieżni. W kieszeni mam zawsze różaniec. Gdy nachodzi mnie zła chwila ściskam go mocno. Modlę się różańcem, modlę się aktami strzelistymi. Ot krótkie słowa. A gdy już jest bardzo źle, to wtedy powtarzam cały czas jak mantrę: nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie.
Co niedziela chodzę do kościoła. Na szczęście jest 30 km ode mnie polski kościół.
Aktualnie jestem w trakcie kolejnej n.pompejańskiej w intencji mojej siły, męstwa i mądrości (również zrozumienia woli bożej i ludzi).
Modlę się również stale za otworzenie serca mojej żony. Za to, aby Bóg dał jej siłę, aby nie bała się spróbować (o matulu, gdyby ona to przeczytała co ja właśnie piszę, to dopiero by sobie pomyślała. Nie jest osobą praktykująca. Wierząca – pewnie tak, ale nigdy nie rozwinęło jej się to właściwie z racji trudnego dzieciństwa i zaniedbań w tym temacie).
Modlę się siłą nas obojga, w imieniu nas obojga, bo moja żona jest daleko od Boga. Jest dobrą kobietą.
Więc proszę Boga o to aby otworzył jej serduszko na kolejną próbę. Choć dzisiaj ona twierdzi, że tak się nie stanie i swoim nastawieniem jakby to potwierdza.
Modlę się, jak wspomniałem, o siłę dla siebie i zrozumienie tego co wokół. Siłę do akceptacji tego czego nie mogę zmienić.
Mam 40 lat, sprawny, zdrowy facet. Jednak czasami mam wrażenie, że nie potrafię udźwignąć tego już dłużej. Ciągle i ciągle oglądam o.Szustaka. Zrobiłem sobie playlistę odcinków „na trudne chwile”. Cały czas ich słucham lub się modlę, aby zagłuszyć strach, zwątpienie. A zwątpienie przychodzi coraz częściej. Nie zwątpienie w miłość, ale szanse odbudowy małżeństwa. Szczególnie po takiej wizycie jak wczoraj gdy widziałem, że tak naprawdę nie wiele się zmieniło w mojej żonie. Że nie jest szczęśliwa w tym jak żyje, jak wygląda jej życie, ale mimo to nadal nie chce (boi się ???) spróbować walki o nowe – stare małżeństwo. A może po prostu przyszła po resztę swoich drobnych rzeczy, które są w domu ? Może jest aż tak zablokowana na mnie, że potrafi na zimno rozegrać taką wizytę ?
Chcę wierzyć, że to może nie ten czas. Że pół roku to nie jest długo. No bo w końcu nie jest w porównaniu do 10 lat, które spędziliśmy w 99% czasu razem. Nawet w pracy.
Tylko potrzebuję siły aby wytrwać w wierze. Aby byś silnym za nas oboje i czekać... rok, dwa... nie wiem ile. Póki będę w stanie kochać. Obym kochał na zawsze. Nawet jeśli urzędnik potwierdzi, że nie jesteśmy już małżeństwem, będę się modlił o siłę, aby wytrwać dalej w tej miłości.
I nie, to nie jest samobiczowanie się. Ja teraz rozumiem o wiele więcej. Są sprawy, które są nadrzędne i im trzeba być wiernym. W dzisiejszym świecie są przykryte grubą warstwą wielu fałszywych rzeczy dających poczucie szczęścia.
Żonę sakramentalną ma się tylko jedną w życiu. Nie ma innej możliwości. A to, że będzie się żyło w pojedynkę, nie oznacza, że będzie się nieszczęśliwym. Sakrament jest niezbywalny. Żona zawsze pozostanie żoną, a mąż mężem.
Wierzcie lub nie, ale odstawiłem leki, które brałem przez ostatnie 20 lat. Próbowałem wcześniej, ale nie udawało mi się. Pozbyłem się też jednego bzdurnego nałogu (nic wielkiego, ale denerwował żonę), również po kilkudziesięciu latach.
To jest niesamowite, skąd ta siła we mnie. Tłumaczę sobie to tak, że Pan Bóg gdy zobaczy, że pracuję szczerze nad sobą, że edukuję się jak być lepszym człowiekiem, że jestem gotów na kolejny etap, to mnie w niego wprowadzi.
To może być etap powrotu mojej żony i zbudowania naszego małżeństwa od nowa z NOWYM JA, z moją wiedzą, poprawionym charakterem, bo wtedy moja atrakcyjność wzrośnie.
Ale może to być etap tego, że moją żona wystąpi o rozwód i zwiąże się z innym mężczyzną.
A ja będę musiał wygaszać swoją troskę o nią bo nie będę miał prawa mieszać się w jej nowe życie. Wygaszać troskę, ale nie miłość.
Nie boję się samotnych świąt czy innych uroczystości. To da się przeżyć. Już przeżyłem Boże Narodzenie i Wielkanoc. Nie boję się w ogóle samotności. Jak wspominałem wcześniej, wybrałem się na wakacje, wsiadłem w auto i zrobiłem kilka tysięcy km po Europie i może to głupio zabrzmi, ale były to jedne z moich najlepszych wakacji w życiu. Choć samemu.
Jednak ta wczorajsza wizyta strasznie mnie wybiła z rytmu. Bardzo dużo mnie to kosztuje, gdy widzę moją żonę niby ze mną luźno rozmawiającą, ale jednak zamkniętą w sobie, na dystansie, gdy choć minimalna zmiana tematu innego niż "a co tam w pracy"? wywołuje w niej jakby... taką blokadę i rzekłbym nawet agresję.
Normalnie jakby jej osoba budowała natychmiast mur i mówiła: nie, stop, nie dawaj mi tego, nie chcę tej troski !
A z drugiej strony sama osłabia co jakiś czas ten mur pisząc do mnie i proponując spotkanie.
Wiem, że to zabrzmi jakbym był znawcą ludzkich charakterów, ale wg mnie ona walczy ze sobą. Walczy jej charakter, jej uczucia, jej nawyki nabrane z przeszłości i walczy jej codzienna słabość.
No bo jak to inaczej zrozumieć ?
Z moich obserwacji wynika, że nic się nie zmieniło od ponad pół roku. Ja sam chcący naprawiać, żona sama zblokowana na wszystko co dotyczy naszej przeszłości.
Nie wiem czy chciałbym żonę zobaczyć w ciągu następnego roku. Ale boję się również, że być może ona tym samym sprawdza czy coś się zmieniło w niej wobec mnie gdy mnie zobaczy. Nie chciałbym tej ewentualnej szansy zablokować.
I tak o to właśnie dzisiaj napisałem po raz pierwszy na tym forum. Aby podzielić się moim bólem. Dać to komuś. Tak się ułożyło, że nie mam nikogo koło siebie, z kim mógłbym usiąść i porozmawiać. Po części też to moja „zasługa”. Nie kochałem ludzi. Stroniłem od nich. Nie potrzebowałem.
Teraz uczę kochać się na nowo. Każdego. Nawet wroga.
Wiem, wiem. To wszystko może wyglądać na pisaninę kogoś kto w średnim wieku, nagle doznał cierpienia i teraz zaczyna się „cudownie nawracać”. Ale to nie jest tak. Ja naprawdę mam szczerą chęć nauki wszystkiego. Nauki miłości, nauki bycia pomocnym i ofiarnym. Nauki tego co jest na tej planecie najważniejsze.
Inaczej, nawet gdyby Bóg dał mojemu małżeństwu drugą szansę ja mogę jej nie zauważyć, albo nie wykorzystać. Bo przecież Bóg za mnie tego nie naprawi co zepsułem, prawda ?
Więc proszę nie oceniajcie mnie w ten sposób, bo w sumie gdzie jak nie tu mogę tak otwarcie o tym pisać, mówić ?
O Bogu i relacjach z ludźmi.
Co jest dziwne, od kilku miesięcy mój, jakby to nazwać, próg tolerancji na radość, szczęście ale i krzywdę ludzką czy zwierzęcą... mocno obniżył.
Nadal jestem tym samym 40 letnim facetem, ale niesamowicie się wzruszam. Nie potrafię powstrzymać łez gdy widzę dziecko biegnące do matki. Gdy widzę psa, który cieszy się na widok właściciela itp.
Że o filmach nie wspomnę, gdzie wcześniej nawet mi powieka by nie drgnęła.
Niesamowite ilości łez wylewam. Pewnie to mój organizm wyrównuje poziom żalu jaki w sobie noszę...
To chyba tyle...
40 latek z typowym tu problemem... Odeszła bo nie umiałem być wartościowym mężem.
Opiszę historię, będzie trochę przydługawa, jednak to daje mi ulgę. Ulgę w bólu jaki noszę.
A aktualnie przeżywam jego nawrót.
Forum czytam od… hmm nie pamiętam, pewnie od około pół roku. Przerobiłem również inne fora, głównie kobiece, aby postarać się zrozumieć co się stało. Zrozumieć kobietę.
Nie zawsze były to sensowne dyskusje, ALE, dzięki nim i pewnej kobiecie, która do mnie napisała, dzisiaj po 6 miesiącach jestem innym człowiekiem, który wraca na drogę z Bogiem.
Było tak...
Po 7 latach małżeństwa a 10 znajomości, 25 listopada zeszłego roku żona powiedziała, że się wypaliła. Że nie kocha mnie jak męża. Że kocha mnie jak brata lub nawet ojca. Daję jej poczucie bezpieczeństwa, ale nie jest szczęśliwa. Że nie tak powinna żona kochać męża.
Zabrakło między nami szczerych rozmów i te wszystkie mikropękniecia zebrały się w kanion, a potem tama pękła.
Byliśmy zgodnym małżeństwem (w sensie nadal jesteśmy formalnie). Zjechaliśmy kawał świata, mieliśmy te same poglądy, te same żarty nas śmieszyły. Raziło nas to samo... Ot, wygodne, zdrowe życie bez fajerwerków. Sporo rutyny.
Po tym jak zakomunikowała mi, że chce się wyprowadzić próbowałem analizować wiele rzeczy, skąd taka nagła zmiana u niej.
Tak, wiem NAGŁA - to tylko mi się tak wydawało. Ona pewnie to nosiła w sobie od dłuższego czasu. Zresztą sama stwierdziła, że przepłakała sporo nocy.
Jednak jako facet nie potrafiłem zrozumieć, jak to jest, że 2 tygodnie temu żona była czuła, ciepłym głosem zwracała się do mnie, żartowała, dzwoniła, przytulała się itd.
A tu nagle z dnia na dzień stała się oschła, zimna jak głaz, trzymająca uczucia na wodzy, bez mrugnięcia powieką mówi "Twoje" zamiast "nasze" . Nie chce dotyku. Unika wzroku.
Gdy usiedliśmy do poważnej rozmowy, powiedziała, że zdała sobie sprawę że nie jest szczęśliwa. Że jestem i byłem jej najlepszym przyjacielem, ale tylko to. Zaklinała się, że nikogo nie ma bo wtedy byłoby łatwiej odejść. Osoba, która biegła do mnie rano 2 tygodnie wcześniej i tuliła się mówiąc, że miała zły sen, osoba, która na kartce urodzinowej własnoręcznie zrobionej napisała, że bardzo kocha swojego męża, a koleżankom mówiła, że nigdy złego słowa nie powie o swoim mężu - z dnia na dzień stała się zimna jak głaz, twarda, głos jej się zmienił i nie potrzebuje dotyku i która zostawia swój ukochany ogród i wszystko w co włożyła masę serca i siły przez lata, a co dawało jej mega satysfakcję.
Ta osoba z dnia na dzień zostawia to wszystko mówiąc że wypaliły się uczucia.
Ciężko mi to po prostu było zrozumieć.Zapytałem wtedy tylko raz czy myśli o rozwodzie ? Odpowiedziała, że tak chyba byłoby najbardziej fair. To był jedyny moment gdy padło słowo rozwód.
Czułem się wtedy dosłownie tak, jakby ktoś mi ją podmienił na niepoznaną wcześniej siostrę bliźniaczkę.
Dzisiaj jest tak...
Po ponad pół rok od wyprowadzki żony (mieszka w miasteczku 10 km dalej – mieszkamy w Anglii) zrozumiałem sporo rzeczy, kobiecą psychikę ciut więcej rozumiem, kobiece postrzeganie świata i oczekiwania. Głównie dzięki o. Szustakowi, bp.Rysiowi i innym.
Zrozumiałem, że totalnie wszystko zawalałem przez lata. Byłem dokładnie takim mężem, jakim się powinno być, gdy chce się w końcu stracić żonę. Niestety z domu nie wyniosłem dobrych wzorców od ojca. A najgorsze, że wydawało mi się, że jestem całkiem dobrym mężem. Co więcej wszyscy nasi znajomi to sądzili, że my wzorowe małżeństwo. Trzeba z nas brać przykład. Zresztą 90% z nich nadal tak sądzi, bo mało kto wie co się u nas dzieje. Mieszkamy ponad 6 lat poza Polską.
Od marca zagłębiłem się totalnie w tematykę małżeństw. Z początku nawet nie pod kątem religijnym tylko zrozumienia relacji damsko-męskich.
Przez ten okres starałem się ŻYĆ. Pojechałem na wakacje, zadbałem o siebie o dom i ogród, pracowałem (znalazłem nową, lepszą pracę) mam nowe, jak sądzę wartościowe hobby, nie popadłem w nałogi. Ogólnie patrząc na mnie z zewnątrz, poukładałem sobie klocki.
Żona średnio raz na miesiąc pisała co u mnie słychać. Czy wszystko w porządku. Ja zawsze odpisywałem, że tak, że jest OK. Ot taka krótka wymiana.
Odchodząc w styczniu powiedziała, że chciałaby, żebyśmy zostali przyjaciółmi, bo wie, że nie znajdzie nikogo takie jak ja – w sensie przyjaciela.
Przeprosiłem, ale powiedziałem, że moje uczucie jest za silne i nie dałbym rady tego oddzielić. Że nadal kocham jak żonę. Uszanowała to.
Przedwczoraj napisała do mnie czy może wpaść bo będzie w pobliżu. Ot tak na chwilkę. Wahałem się, ale w końcu stwierdziłem, że minęło już pół roku jak się nie widzieliśmy i powinno być ok.
Ona też zapytała, jak długo będziemy siebie unikać.
Nie było źle. Rozmowy co tam u nas, jak w pracy, ot typowe. Choć nie zauważyłem w niej jakieś tęsknoty za miejscem, w którym jednak była kiedyś szczęśliwa. Była nadal stanowcza, bez emocji. Zapytała, dlaczego nie wynajmę komuś pokoju. A dla mnie to już był sygnał: nadal nie dopuszcza nawet takiej możliwości, że tutaj zamieszka ponownie.
Zamówiłem jej taksówkę i pojechała po godzinie do siebie.
A mnie niestety ponownie zaatakował straszny ból. Wszystko wróciło. Prawie paniczny atak żalu, tęsknoty. Łaziłem cały wieczór po domu w te i we wte modląc się o siłę, żeby to przetrwać. Jak w transie.
Ogarnął mnie smutek, który trwa do tej chwili gdy to piszę. I strach. Strach przed być może nieuchronnym... że nigdy więcej nie przytulę mojej żony i nie zaśniemy w objęciach czuć swój zapach.
Żona nadal jest sama. Nie ma i nie miała nikogo do kogo by odeszła. Naprawdę, jak to stwierdziła, chciała być wobec mnie fair i nie udawać szczęśliwej.
Gdy ją zapytałem, wtedy wcześniej, w momencie odejścia, dlaczego nie możemy się starać zbudować coś nowego, pójść na terapię, stwierdziła, że zna siebie, że nie dałaby rady, że nie zmusiłaby się do tego.
To wszystko jest bardzo skomplikowane. Moja żona ma bardzo złożony charakter. Miała dużo złych rzeczy w domu rodzinnym. Bardzo ciężko jest z niej wydobyć rozmowę o uczuciach. Zawsze tak było. Musiałem dedukować z różnych przesłanek. Dzisiaj też nie wiem co się dzieje w jej serduszku.
Jestem pełen podziwu, że zdecydowała się odejść, będąc totalnie samą w obcym kraju, wynajmując pokój zamiast domu z ogrodem aby być wobec mnie fair.
Jestem pełen szacunku dla niej. Ja nie wiem czy bym miał tyle odwagi, aby to rozegrać.
Jest bardzo silną osobowością.
Wczoraj zauważyłem, że nie nosi obrączki i pierścionka. Ona zdziwiła się, że ja nadal noszę.
Nadal nie wspomina nic o rozwodzie. Twierdzi również, że ostatnią rzeczą jakiej jej potrzeba teraz to związek z kimś.
Wiem, że to, iż odzywa się do mnie raz na miesiąc to przez to, że jak stwierdziła nigdy nie będę jej obojętny. Ja też nie mam tu nikogo i pewnie Ona się o mnie trochę martwi.
Choć przyznam, że chciałbym wierzyć, że tęskni. Że to są chwilę gdy ma gorszy dzień i chciałaby się np. przytulić i zapłakać. Pisze głównie wieczorami. Pewnie przed zaśnięciem.
Ja zawsze w odpowiedziach jej powtarzam - JESTEM. W razie problemów, choroby.
Mamy tylko siebie. Jam mam jeszcze rodziców w Polsce, żona ma tylko siebie.
Ona to wie, że może na mnie liczyć.
Dzięki dziwnemu zbiegowi okoliczności zostałem zachęcony przez pewną dziewczynę, która napisała do mnie prywatną wiadomość na innym forum, żebym spróbował się modlić.
Pierwszy mój odruch: eh... jakaś (przepraszam) nawiedzona...
Ale chwilę potem myśl: a co mi szkodzi. W końcu nic odkrywczego - Jak trwoga to do Boga.
No i modlę się tak od marca. Modlę się codziennie. Bóg to mój jedyny towarzysz. Odmówiłem różne nowenny.
Modliłem się nawet zjeżdżając na nartach czy biegając na bieżni. W kieszeni mam zawsze różaniec. Gdy nachodzi mnie zła chwila ściskam go mocno. Modlę się różańcem, modlę się aktami strzelistymi. Ot krótkie słowa. A gdy już jest bardzo źle, to wtedy powtarzam cały czas jak mantrę: nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie.
Co niedziela chodzę do kościoła. Na szczęście jest 30 km ode mnie polski kościół.
Aktualnie jestem w trakcie kolejnej n.pompejańskiej w intencji mojej siły, męstwa i mądrości (również zrozumienia woli bożej i ludzi).
Modlę się również stale za otworzenie serca mojej żony. Za to, aby Bóg dał jej siłę, aby nie bała się spróbować (o matulu, gdyby ona to przeczytała co ja właśnie piszę, to dopiero by sobie pomyślała. Nie jest osobą praktykująca. Wierząca – pewnie tak, ale nigdy nie rozwinęło jej się to właściwie z racji trudnego dzieciństwa i zaniedbań w tym temacie).
Modlę się siłą nas obojga, w imieniu nas obojga, bo moja żona jest daleko od Boga. Jest dobrą kobietą.
Więc proszę Boga o to aby otworzył jej serduszko na kolejną próbę. Choć dzisiaj ona twierdzi, że tak się nie stanie i swoim nastawieniem jakby to potwierdza.
Modlę się, jak wspomniałem, o siłę dla siebie i zrozumienie tego co wokół. Siłę do akceptacji tego czego nie mogę zmienić.
Mam 40 lat, sprawny, zdrowy facet. Jednak czasami mam wrażenie, że nie potrafię udźwignąć tego już dłużej. Ciągle i ciągle oglądam o.Szustaka. Zrobiłem sobie playlistę odcinków „na trudne chwile”. Cały czas ich słucham lub się modlę, aby zagłuszyć strach, zwątpienie. A zwątpienie przychodzi coraz częściej. Nie zwątpienie w miłość, ale szanse odbudowy małżeństwa. Szczególnie po takiej wizycie jak wczoraj gdy widziałem, że tak naprawdę nie wiele się zmieniło w mojej żonie. Że nie jest szczęśliwa w tym jak żyje, jak wygląda jej życie, ale mimo to nadal nie chce (boi się ???) spróbować walki o nowe – stare małżeństwo. A może po prostu przyszła po resztę swoich drobnych rzeczy, które są w domu ? Może jest aż tak zablokowana na mnie, że potrafi na zimno rozegrać taką wizytę ?
Chcę wierzyć, że to może nie ten czas. Że pół roku to nie jest długo. No bo w końcu nie jest w porównaniu do 10 lat, które spędziliśmy w 99% czasu razem. Nawet w pracy.
Tylko potrzebuję siły aby wytrwać w wierze. Aby byś silnym za nas oboje i czekać... rok, dwa... nie wiem ile. Póki będę w stanie kochać. Obym kochał na zawsze. Nawet jeśli urzędnik potwierdzi, że nie jesteśmy już małżeństwem, będę się modlił o siłę, aby wytrwać dalej w tej miłości.
I nie, to nie jest samobiczowanie się. Ja teraz rozumiem o wiele więcej. Są sprawy, które są nadrzędne i im trzeba być wiernym. W dzisiejszym świecie są przykryte grubą warstwą wielu fałszywych rzeczy dających poczucie szczęścia.
Żonę sakramentalną ma się tylko jedną w życiu. Nie ma innej możliwości. A to, że będzie się żyło w pojedynkę, nie oznacza, że będzie się nieszczęśliwym. Sakrament jest niezbywalny. Żona zawsze pozostanie żoną, a mąż mężem.
Wierzcie lub nie, ale odstawiłem leki, które brałem przez ostatnie 20 lat. Próbowałem wcześniej, ale nie udawało mi się. Pozbyłem się też jednego bzdurnego nałogu (nic wielkiego, ale denerwował żonę), również po kilkudziesięciu latach.
To jest niesamowite, skąd ta siła we mnie. Tłumaczę sobie to tak, że Pan Bóg gdy zobaczy, że pracuję szczerze nad sobą, że edukuję się jak być lepszym człowiekiem, że jestem gotów na kolejny etap, to mnie w niego wprowadzi.
To może być etap powrotu mojej żony i zbudowania naszego małżeństwa od nowa z NOWYM JA, z moją wiedzą, poprawionym charakterem, bo wtedy moja atrakcyjność wzrośnie.
Ale może to być etap tego, że moją żona wystąpi o rozwód i zwiąże się z innym mężczyzną.
A ja będę musiał wygaszać swoją troskę o nią bo nie będę miał prawa mieszać się w jej nowe życie. Wygaszać troskę, ale nie miłość.
Nie boję się samotnych świąt czy innych uroczystości. To da się przeżyć. Już przeżyłem Boże Narodzenie i Wielkanoc. Nie boję się w ogóle samotności. Jak wspominałem wcześniej, wybrałem się na wakacje, wsiadłem w auto i zrobiłem kilka tysięcy km po Europie i może to głupio zabrzmi, ale były to jedne z moich najlepszych wakacji w życiu. Choć samemu.
Jednak ta wczorajsza wizyta strasznie mnie wybiła z rytmu. Bardzo dużo mnie to kosztuje, gdy widzę moją żonę niby ze mną luźno rozmawiającą, ale jednak zamkniętą w sobie, na dystansie, gdy choć minimalna zmiana tematu innego niż "a co tam w pracy"? wywołuje w niej jakby... taką blokadę i rzekłbym nawet agresję.
Normalnie jakby jej osoba budowała natychmiast mur i mówiła: nie, stop, nie dawaj mi tego, nie chcę tej troski !
A z drugiej strony sama osłabia co jakiś czas ten mur pisząc do mnie i proponując spotkanie.
Wiem, że to zabrzmi jakbym był znawcą ludzkich charakterów, ale wg mnie ona walczy ze sobą. Walczy jej charakter, jej uczucia, jej nawyki nabrane z przeszłości i walczy jej codzienna słabość.
No bo jak to inaczej zrozumieć ?
Z moich obserwacji wynika, że nic się nie zmieniło od ponad pół roku. Ja sam chcący naprawiać, żona sama zblokowana na wszystko co dotyczy naszej przeszłości.
Nie wiem czy chciałbym żonę zobaczyć w ciągu następnego roku. Ale boję się również, że być może ona tym samym sprawdza czy coś się zmieniło w niej wobec mnie gdy mnie zobaczy. Nie chciałbym tej ewentualnej szansy zablokować.
I tak o to właśnie dzisiaj napisałem po raz pierwszy na tym forum. Aby podzielić się moim bólem. Dać to komuś. Tak się ułożyło, że nie mam nikogo koło siebie, z kim mógłbym usiąść i porozmawiać. Po części też to moja „zasługa”. Nie kochałem ludzi. Stroniłem od nich. Nie potrzebowałem.
Teraz uczę kochać się na nowo. Każdego. Nawet wroga.
Wiem, wiem. To wszystko może wyglądać na pisaninę kogoś kto w średnim wieku, nagle doznał cierpienia i teraz zaczyna się „cudownie nawracać”. Ale to nie jest tak. Ja naprawdę mam szczerą chęć nauki wszystkiego. Nauki miłości, nauki bycia pomocnym i ofiarnym. Nauki tego co jest na tej planecie najważniejsze.
Inaczej, nawet gdyby Bóg dał mojemu małżeństwu drugą szansę ja mogę jej nie zauważyć, albo nie wykorzystać. Bo przecież Bóg za mnie tego nie naprawi co zepsułem, prawda ?
Więc proszę nie oceniajcie mnie w ten sposób, bo w sumie gdzie jak nie tu mogę tak otwarcie o tym pisać, mówić ?
O Bogu i relacjach z ludźmi.
Co jest dziwne, od kilku miesięcy mój, jakby to nazwać, próg tolerancji na radość, szczęście ale i krzywdę ludzką czy zwierzęcą... mocno obniżył.
Nadal jestem tym samym 40 letnim facetem, ale niesamowicie się wzruszam. Nie potrafię powstrzymać łez gdy widzę dziecko biegnące do matki. Gdy widzę psa, który cieszy się na widok właściciela itp.
Że o filmach nie wspomnę, gdzie wcześniej nawet mi powieka by nie drgnęła.
Niesamowite ilości łez wylewam. Pewnie to mój organizm wyrównuje poziom żalu jaki w sobie noszę...
To chyba tyle...