tata999 pisze: ↑09 wrz 2019, 11:13
"wzbudzaniem we mnie współczucia i poczucia winy, że jeszcze ja mu dokładam." - to może też być istotne. Czy byłaś ponadprzeciętnie podatna na odczuwanie/wpajanie winy?
Z dystansem, trochę pół żartem, pół serio dodam, że mam wrażenie, że trochę podobnie mieliście, że on chciał zarówno "zołzę z dużym biustem", jak i mądrą żonę, a Ty zarówno odpowiedzialnego męża, jak i "łobuza", jeśli dobrze trafiłem. Notabene wydaje mi się w miarę normalne i powszechne.
Myślę, że moja szczerość w dużym stopniu przyczyniła się do obecnej sytuacji. Myślę, że pomyliłam szczerość z naiwnością. Mam nadzieję, że zostanę dobrze zrozumiana. Kiedy spotyka się emocjonalna, romantyczna kobieta z sercem na dłoni, z nierozumiejącym kobiecej natury mężczyzną mającym przez matkę wizję kobiety jako zagrożenia, to najgorszym co może być jest "topienie" tego mężczyzny w morzu kłębiących się emocji.
Oboje z mężem przed ślubem potrzebowaliśmy porządnej terapii. Co do niego nie będę się wypowiadać, bo to nie fair, mogę mówić za siebie.
Nie zostałam nauczona w domu zdrowej miłości. I wcale nie chodzi o dom przemocowy, wręcz przeciwnie. Moi rodzice są nadopiekuńczy i kontrolujący (na zasadzie rodzica usuwającego sprzed nóg dziecka jakiekolwiek przeszkody) niepozwalający na podejmowanie błędnych decyzji, wyprzedzająco ostrzegając przed tym czy tamtym.
Niepozwalający na wyrażanie złości, czy gniewu, niepotrafiący właściwie się komunikować ze sobą i z dziećmi. Każda próba wyswobodzenia się (np. nastoletnie ostre dyskusje z ojcem) kończyła się milczeniem obrażonym taty i wzbudzaniem poczucia winy przez mamę (jak możesz robić taką przykrość).
Kiedy byliśmy mali z moim starszym bratem często kłóciliśmy się i biliśmy. To nie jest nic nadzwyczajnego, teraz to wiem. Dzieci uczą się z rodzeństwem jak kształtować relacje późniejsze, z rówieśnikami. Mądry rodzic wie kiedy i jak wkroczyć w zasady ustalane przez dzieci. My byliśmy bici pasem. Do tej pory nie mam pojęcia za co. Oboje z bratem mieliśmy "kłaść się na brzuszki", czyli na kolana i oprzeć się o wersalkę i po równo dostawaliśmy na gołe tyłki.
Nie pamiętam swoich uczuć, ale myślę, że było tam mnóstwo lęku, tłumionego gniewu i nienawiści.
I to nie było bicie pod wpływem emocji, tata był przekonany, że to jest właściwe, że tak właśnie wychowuje się dzieci, a mama była zbyt uległa, żeby zaprotestować. Zresztą ona ma tak niskie poczucie własnej wartości, że wystarczyło jedno zdanie: a jaki ty masz lepszy pomysł? żeby już się nie odzywała.
Poza tym ciągle słyszałam, że mam być grzeczną dziewczynką, że mam się opiekować młodszą siostrą (kuzynką), ustępować jej, bo ona jest taka drobniutka, a ja jestem starsza. Między nami jest rok różnicy, więc to było tłumaczenie 7-latce, że ma być dojrzałą opiekunką 6-latki...
A więc tak, mam bardzo wysoki próg podatności na przyjmowanie poczucia winy. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero w ostatnim czasie. Myślę, że nawet nie wyobrażam sobie, jaki ogrom cudzych win przyjęłam na siebie przez całe swoje życie.
A z mężem błąd polegał na tym, że zaczęłam opowiadać mu o swoich odkryciach względem siebie. Że to jest do uleczenia we mnie i to i jeszcze to zobaczyłam. Zaczęłam traktować go chyba jak terapeutę.
On po prostu się wystraszył. Zrobiłam też ogromny błąd (teraz patrzę na to tak jakby jakaś zła siła pchała mnie do tego, bez mojej woli, użycia rozumu) czytając pewien fragment pamiętnika sprzed 9 lat, gdzie napisałam, że nie chcę mieć z nim dzieci. To było po pół roku od ślubu, kiedy było między nami bardzo źle, czułam się odepchnięta i nierozumiana, a on wtedy uznał, że już czas, żebysmy zaczęli starać się o dziecko. Jako, że jemu nie mogłam powiedzieć co naprawdę czuję (nie przyjmował nigdy do wiadomości moich negatywnych uczuć, każda próba wypowiedzenia żalu kończyła się obrażaniem z jego strony, a potem milczeniem, nawet przez 2 tygodnie), pisałam w pamiętniku. Z nikim nawet o tym nie rozmawiałam, bo zdaniem męża byłaby to nielojalność i zdrada małżeństwa, jeśli o naszych sprawach rozmawiałabym z kimkolwiek.
Potem przeszliśmy wzloty i upadki i zaczęliśmy diagnozować się z powodu niepłodności, podobno z kimś innym moglibyśmy mieć dzieci, ja mam jakieś przeciwciała we krwi i to podobno jest klops.
Potem była procedura adopcyjna (po pewnym czasie), bo ja marzyłam o dziecku.
Po 9 latach wspólnego życia, naprawdę wielu doświadczeń, które w moim przekonaniu sprawiły, że staliśmy się prawdziwymi przyjaciółmi (byliśmy razem we wspólnocie, angażowaliśmy się, dzięki niej nasze małżeństwo zaczęło wychodzić na prostą po pierwszych strasznych 3 latach), nie sądziłam w swojej naiwności, że zostanę źle zrozumiana.
Głupia, miałam na myśli pokazanie jak bardzo się zmieniłam, jak nasze małżeństwo się zmieniło. Nawet powiedziałam coś takiego, że chyba było nieważnie zawarte, bo nie rozumiałam czym jest miłość.
A on już wtedy źle się czuł w naszym związku. Dla niego to stało się gwoździem do trumny, a ja miałam na myśli jak ludzie są nieświadomi pobierając się. Wtedy też poszłam do księdza pytać jak to jest z tą nieważnością i "uważnianiem" małżeństwa.
W każdym razie, odpowiadając na ostatnie stwierdzenie: nie tyle chodziło o łobuza, takiego niegrzecznego chłopca nie chciałabym za męża. Chciałam być z człowiekiem Bożym, ale i ciekawym, nie nudziarzem. A mój mąż był zbyt rozrywkowy, tylko z tym się nie ujawniał. Opowiadał o imprezach w każdy weekend, ale mówił, że nie chce tak żyć, chce to zmienić. Potem okazało się, że nie potrafi.
Ale ja byłam przekonana, że decyduję się na małżeństwo z człowiekiem ciekawym, który już się wyszalał i teraz chce spokoju i uporządkowanego życia.