wątek Wafelki czyli rollercoster
: 17 maja 2017, 21:28
Właściwie to nie wiem co mam napisać. Na starym forum było parę moich wątków, pytałam Was o radę. W skrócie: 13 lat małżeństwa, od paru lat permanentny kryzys spowodowany nałogowym kłamaniem męża + ukrywany alkoholizm.
Teraz jest rollercoster. Nie mieszkamy razem od wielu miesięcy, ale mąż nie zmienił nic w swoim podejściu do zycia. Nadal rodzina jest najdalej na jego liscie. Pierwsze miejsca zajmują praca, alkohol (w wersji takiej, zeby nikt się nie zorientował), wydatki na buty czy ubrania, które dają mu chyba namiastkę poczucia że coś osiągnął, bo długi się nie zmniejszyły. Dostarcza nam co miesiąc jakiś ochłap ze swoich dochodów, bardzo nisko wyceniając koszty opieki nad naszym dzieckiem. Ja w tym wszystkim próbuję jakoś ogarnąć swoją pracę, opiekę nad dzieckiem, inne obowiązki. Rodzice daleko.
Najgorsze jest to, ze błagam Boga o rozeznanie, o jakieś znaki, które pozwolą mi się zorientować co robić. I mam co jakiś czas takie kwiatki, że ręce mi opadają. Potem jest górka i propozycja wspólnego pójścia do kościoła. I wtedy budzi się we mnie jakaś nadzieja, ze może nie wszystko stracone. A za parę dni znów okazuje się, że może to było na pokaz, że to jakaś gra, bo jednak nic się nie zmienia w podejściu do wartości, do życia, do rodziny.
Widzę niestety jak daleko uciekłam mężowi, jak wiele pracy włożyłam w siebie przez ostatnie miesiące, by stanąć jakoś na nogi, by żyć blisko Boga, w zgodzie ze swoim sumieniem. A on nie zrobił nic, tylko dalej stwarza pozory i wciąż powtarza to samo. Czasem się czuję jak cudzoziemiec na polskiej poczcie Słyszę wciąż język, którego nie rozumiem tylko coraz głośniej..
Nie wiem co robić zupełnie. Mam tej sytuacji naprawdę już dość. Wiecie, że rozważałam sprawdzenie ważności sakramentu, ale wstrzymałam się, dałam czas. Ale nie widzę żadnych zmian. Jak tylko pomyślę, że może mój mąż się nawraca, to dzieje się coś, co tę myśl przegania.
Teraz jest rollercoster. Nie mieszkamy razem od wielu miesięcy, ale mąż nie zmienił nic w swoim podejściu do zycia. Nadal rodzina jest najdalej na jego liscie. Pierwsze miejsca zajmują praca, alkohol (w wersji takiej, zeby nikt się nie zorientował), wydatki na buty czy ubrania, które dają mu chyba namiastkę poczucia że coś osiągnął, bo długi się nie zmniejszyły. Dostarcza nam co miesiąc jakiś ochłap ze swoich dochodów, bardzo nisko wyceniając koszty opieki nad naszym dzieckiem. Ja w tym wszystkim próbuję jakoś ogarnąć swoją pracę, opiekę nad dzieckiem, inne obowiązki. Rodzice daleko.
Najgorsze jest to, ze błagam Boga o rozeznanie, o jakieś znaki, które pozwolą mi się zorientować co robić. I mam co jakiś czas takie kwiatki, że ręce mi opadają. Potem jest górka i propozycja wspólnego pójścia do kościoła. I wtedy budzi się we mnie jakaś nadzieja, ze może nie wszystko stracone. A za parę dni znów okazuje się, że może to było na pokaz, że to jakaś gra, bo jednak nic się nie zmienia w podejściu do wartości, do życia, do rodziny.
Widzę niestety jak daleko uciekłam mężowi, jak wiele pracy włożyłam w siebie przez ostatnie miesiące, by stanąć jakoś na nogi, by żyć blisko Boga, w zgodzie ze swoim sumieniem. A on nie zrobił nic, tylko dalej stwarza pozory i wciąż powtarza to samo. Czasem się czuję jak cudzoziemiec na polskiej poczcie Słyszę wciąż język, którego nie rozumiem tylko coraz głośniej..
Nie wiem co robić zupełnie. Mam tej sytuacji naprawdę już dość. Wiecie, że rozważałam sprawdzenie ważności sakramentu, ale wstrzymałam się, dałam czas. Ale nie widzę żadnych zmian. Jak tylko pomyślę, że może mój mąż się nawraca, to dzieje się coś, co tę myśl przegania.