Tak było, gdy w pierwszym roku małżeństwa, maż wyznał, że ma problemy z masturbacją. Mnie to przerosło. Odpowiedziałam, że to jego problem. Poczułam ogromny zawód, to on miał być moim rycerzem, bronić mnie przed złem tego świata a nie zło wprowadzać do domu. Ja też miałam problemy z masturbacją, ale przed ślubem. Małzeństwo okazało się lekiem na niepopadanie w ten grzech, jak ręką odjął. Ja sobie poradziłam, niech i on sobie radzi. Uznałam, że przerzuca odpowiedzialność na mnie. Nie potraktowałam tego jako problemu uzależnienia, ale próbę wymuszania współżycia bez mojej chęci. Ale mąż nigdy nie wymuszał. Czekał cierpliwie, ja mówiłam ,,zaraz'' i często przychodziłam dopiero jak zasnął. Taka gierka, żeby nie odmówić wprost.
Gdy za radą spowiednika, przyznał, że raz skorzystał z usług agencji toważyskiej, o mało nie skończyło się rozwodem. Stwierdziłam, że głupia była ta rada spowiednika, a dla mnie współżycie straciło smak na wiele tygodni. Wystraszyłam się, że podzielę los teściowej, której teściu mówił,, Kocham ciebie, ale na baby będę chodził''. Mąż mnie długo przepraszał za ten wyskok. Przetrwaliśmy kryzys pierwszego roku i mąż już więcej nie wspominał, że sobie nie radzi w okresach wstrzemiężliwości po porodach lub w dni płodne przy naturalnej regulacji poczęć.