Nadal nie palę i nie czuję takiej potrzeby, ani głodu nikotynowego. Nadal zdarzają się sytuacje, gdy w miejscu palenia czuję pustkę. Jednak po treningu bycia w moich emocjach z pustką także całkiem dobrze sobie radzę. Nie uciekam. Uświadomiłam sobie, że używki w moim życiu zawsze służyły zapełnianiu pustki - głodu relacji, samotności, niepewności, mnóstwa różnych pustek, składających się na pustkę. Czytałam niedawno, że nałogi i przywiązania, także do człowieka, często są dramatycznym wyrazem tęskonty za Bogiem. Może to jest ta nasza największa pustka w nas. To oczywiście jeden z aspektów - w moim przypadku jest jeszcze ucieczka, głównie przed prawdą o sobie, o rzeczywistości i przed cierpieniem. Więcej się modlę, by ta moja pustka zapełniała się Bogiem.
Dla tych, którzy myślą o tym, by pożegnać jakiś swój nałóg lub uzależnienie, przywiązanie -spisuję taki mój know-how. Postaram się w miarę kompletnie opisać wszystko, co złożyło się na dzień w którym przestałam odczuwać potrzebę palenia. Polecam gorąco książkę: Uzależnienie i łaska, Gerald G. May. Konsultowana przez księdza Dziewieckiego, więc nie trzeba obawiać się herezji (po tytule trochę się bałam, bo sekciarze i heretycy lubią podobne). W moje ręce wpadła zupełnym przypadkiem, z biblioteki ulicznej używanych książek. Tytuł zwrócił moją uwagę, bo szukałam wtedy (i nadal szukam) książek o świadectwach osób uwolnionych z nalogów. Myślałam wtedy o moim mężu - nie o sobie, bo ja ta bez nałogów przecież
Książka nie daje odpowiedzi jak otrzymać łaskę uwolnienia, ale jest ogromną inspiracją, by znaleźć swoją drogę. Pomogło mi też czytanie Pisma - świadectwa o uzdrowieniach, ale też po prostu rozważanie codziennych czytań. Na pewno pomogło mi także poznanie mechanizmów nałogu i rozłożenie mojego nałogu na czynniki pierwsze - między innymi uświadomienie sobie kłamstw, które opowiadałam sobie codziennie, rzekomych korzyści jakie widziałam w paleniu, zidentyfikowanie tej części mnie, która chciała nadal palić. Myślę też, że istotne znaczenie miały moje spowiedzi, pokuta, post i praktyki religijne oraz modlitwa. Im bardziej się nawracam, tym mocniej wierzę - a gdy wierzę, wierzę, że mogę zostać uzdrowiona. Pomogły mi też porażki w moich własnych próbach uwolnienia się - które doprowadziły mnie do wniosku o którym piszą dużo osoby z AA - jestem bezsilna wobec mojego nałogu. A finalnie najbardziej pomogła mi potrzeba zawierzenia się wobec tego Bogu w tej mojej potrzebie - i ufność.
Tak więc w moim przypadku współpraca z łaską polegała na wykonaniu całkiem sporej pracy. Ale bez łaski, mimo całej tej pracy nic bym nie osiągnęła. Jest więc praca świecka, poznanie swojego nałogu i uznanie go, doświadczenie go, jest też nawrócenie i otworzenie się na łaskę. Teraz wydaje się to nawet proste - czemu na to nie wpadłam wcześniej
Mój mąż zakończył ciąg, w weekend był już całkiem przyzwoicie trzeźwy. Skończył przerażające mnie gadanie o zmianie wiary. Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że byłby to koniec mojego męża. Dla męża tożsamość katolika była zawsze bardzo ważna - wiem, że mój mąż odszedł od wiary, ale czuję, że odszedł dlatego, że wierzy - tylko jest w nim bunt no i wyrzuty sumienia. Zmiana wiary to wejście w kłamstwo, w jakieś nowe przerażające poziomy kłamstwa. Postanowiłam codziennie prosić, aby takie podszepty zostały mężowi zabrane. Dziękuję tym z Was którzy wspomnieli o Nas w modlitwie.
Pierwszy raz od dawna mogliśmy spokojnie porozmawiać i spokojnie spędzić czas. Spędziliśmy razem sporo czasu - nie do końca dobrowolnie, bo przy okazji uroczystości rodzinnej, ale bardzo miło i większość czasu w gronie naszej małej rodziny. Możliwe, że to właśnie (w senie uroczystość) zmotywowało męża do trzeźwości.
Dwukrotnie przez weekend uczestniczyliśmy wspólnie w Mszy Świętej (to nam zawsze wychodzi dobrze i radośnie, wraca nasza wspólnota małzeńska, nie zawsze mocno - ale zawsze). Modlę się teraz, aby Słowo, którego wysłuchaliśmy zostało w moim mężu i we mnie - i aby w nas pracowało. Dwa razy słuchaliśmy niedzielnego czytania - bo w sobotę byliśmy na ostatniej Mszy - która w naszej Parafii jest Mszą niedzielną, a w niedzielę uczestniczyliśmy w Mszy niedzielnej. Widziałam, że mojego męża Słowo mocno poruszyło - znam go i jego serce i czułam, że w sobotę próbował sobie wyjaśnić, że to przypadek. W niedzielę gdy zaczęły się czytania - i od nowa usłyszeliśmy to samo Słowo, mój mąż wyglądał przez chwilę na bliskiego szoku. Nie wiem, czy w całym roku liturgicznym znalazłoby się Słowo, które lepiej odpowiadałoby naszej obecnej sytuacji - całość czytania. Mocne. Także zostałam Nim mocno poruszona. Dziękuję, Ci Jezu.
Ponieważ Poemat o dzielnej niewieście wraca do mnie raz po raz, czuję, że zostanę z nim na dłużej.
W tak dobrych okolicznościach po raz pierwszy od naprawdę dawna udało się nam w niedzielę po Mszy szczerze i od serca porozmawiać. Dużo się dziś chwalę - ale naprawdę rozmawiam inaczej z mężem i coraz spokojniej i bardziej otwarcie wyrażam, co czuję naprawdę. Prawie 40 minut rozmowy o sprawach trudnych i bolesnych dla nas obojga - bez awantury i agresji. Zaczęłam od przeproszenia - mąż także mnie przeprosił. Symboliczne, krótkie były te nasze przeprosiny - nie takie o których pisze i mówi Ksiądz Dziewiecki - ale na początek całkiem chyba dobrze. Ustaliliśmy, że zaprzestaniemy mówienia o sobie źle - bardzo mnie boli, gdy dociera do mnie, co mój mąż mówi na mój temat, nawet szczątkowo - zwykle mówię, że nie chcę słuchać po pierwszych słowach. Z całego serca staram się nie mówić źle o mężu do nikogo, choć się zdarzyło, że jakaś gorycz się ze mnie wylała - odkryłam jednak też, że są osoby, które mówią mojemu mężowi nieprawdę o mnie i o tym, co mówię na jego temat. Nie potrafię tego zrozumieć, ani wyjaśnić, nie rozumiem tego. Tak jakby komuś zależało na tym, by podtrzymywać między nami dystans i zranienia. Nie rozumiem tego. Ustaliliśmy też, że odczekam 30 dni ze złożeniem zawiadomienia do prokuratury, ale potem złożę. Wyjaśniłam mężowi sytuację swoją i dziecka i wyjaśniłam, że nie kieruje mną chciwość, ani chęć pognębienia go, ale to, że nasza - moja i dziecka - sytuacja jest naprawdę trudna i nie daję rady, bez jego udziału w utrzymaniu naszego dziecka.
Od piątku po spowiedzi noszę od nowa swoją obrączkę, bo tak poczułam, że to czas. Wyjaśniłam więc mężowi dlaczego i że nie jest to przeciwko niemu, ale w zgodzie ze mną i tym co czuję. Wyjaśniłam też, że nie chcę by odczuł to jako presję i że nie zamierzam takiej presji wywierać. Usłyszałam, że mąż czuje presję z mojej strony, gdy dostaje ode mnie niektóre smsy. Będę musiała zwrócić uwagę co piszę. Mój mąż powiedział mi co czuje. No naprawdę nieźle.
Od spowiedzi udało mi się też uwolnić od oczekiwania i pragnienia kary dla męża i dla tych, którzy przyczyniają się do niszczenia więzi między mną a mężem, fałszywie oskarżając, zanosząc różne złośliwe wiadomości, podkręcając atmosferę, źle mówiąc do nas o nas nawzajem - oczywiście dotyczy to szczególnie kowalskich, osób, które kryją romanse męża i tych, które próbują mi o nich donosić, tych, które podtrzymują męża w nałogach. Tam, gdzie wcześniej widziałam zawiść, teraz widzę pogubienie, tam gdzie miałam w sobie wściekłość, teraz mam współczucie. Biorąc pod uwagę potęgę moich emocji i gorące szczere pragnienie, by Bóg wytracił wszystkich i pokarał, co biją w nasze małżeństwo - to chyba jeszcze większa łaska, niż uwolnienie mnie od głodu nikotynowego.
Dostałam jeszcze jedną łaskę - w popołudnie niedzielne zostawiłam męża z synem (niech się nacieszy trzeźwym tatą i ma czas z nim sam na sam) - a sama skorzystałam i odbyłam sobie swoją pielgrzymkę rowerową do dalszego Kościoła, który bardzo lubię (na piechotę bym nie zdążyła) - w podziękowaniu. I podczas modlitwy dostałam łaskę żalu za grzechy moje i męża - za to co zrobiliśmy z naszym Małżeństwem, za każde sprzeniewierzenie się Sakramentowi, zamysłowi Boga, za każde zastąpienie Bożej drogi własnymi pomysłami, za zaniedbania i egoizmy. Płakałam i przepraszałam z serca. Wstałam oczyszczona - i wlała się we mnie radość.
Dostałam jeszcze jeden prezent. Fizyczny, materialny, który bardzo mnie ucieszył. W piątek po spowiedzi poczułam, że powinnam założyć na siebie coś "świętego". Najpierw przypomniałam sobie mój stary medalik z Niepokalanowa. Sama historia z tym medalikiem jest zabawna. Kupiłam go na wycieczce szkolnej. Po Sanktuarium oprowadzała nas Siostra, która tak pięknie i obrazowo mówiła i cudach i łaskach, jakie mogą na nas spłynąć za sprawą medalika, że zostawiłam w sklepiku wszystkie pieniądze, kupując medaliki- dla siebie, dla mamy, dla siostry, dla przyjaciołki, chyba na jeden mi trochę zabrakło i nawet, choć dokładnie nie pamiętam, dostałam upust. Pamiętam za to dokładnie swoją wiarę i radość. Trochę ostudziała je moja mama, gdy wróciłam do domu i poprosiłam o łancuszek . Nie pamiętam dokładnie co dalej, chyba przez jakiś czas nosiłam medalik i tak na szyi, ale potem przełożyłam do portfela (nie chodziło o to, by przynosił pieniądze, ale by się nie zgubił), potem do szuflady. Parę lat później jako zawiedzona i poraniona nastolatka pozbyłam się go, jako zwykłej blaszki, bez żadnej cudowanej mocy - tak jak od począku mówiła moja mama - ale żal jaki wtedy poczułam, tęsknotę za tym, by medalik mógł nieśc za sobą Łaskę a nawet Cuda, te o których mówiła Siostra, pamiętam do dziś. To taki symboliczny moment - odejścia od tej radosnej dziewczynki, pełnej wiary. I nagle w ten piątek tak szczerze w moim sercu za tym medalikiem swoim zatęskniłam. A potem poczułam, że nie chodzi o medalik, ale o obrączkę. I ją założyłam.
I teraz najpiękniejsza część tej historii: w sobotę po Mszy przy wyjściu z Koscioła zauważyłam na takim niewielkim stoliczku za ławkami plastkowy koszyczek, a w nim jakieś obrazki. Chciałam się do nich cofnąć - bo mnie zaciekawiły, ale moi chłopcy zaczęli mnie pośpieszać. Pod jakimś nagłym impulsem cofnęłam się jednak już od samego wyjścia - wcale nie byli zadowoleni, coś tam obaj mruczeli (to też zmiana we mnie, kiedyś raczej poszłabym grzecznie za mężem, bo niezadowolenie męża w ostatnich latach od róznych rzeczy mnie powstrzymywało i do różnych rzeczy nakłaniało - fajnie mieć znów siebie dla siebie). Wracam, staję przy stoliku, podnoszę sobie obrazek - był w torebce takie foliowej - a tam na dole torebki... mój medalik. Ucieszyłam się, i ta moja mała dziewczynka we mnie się ucieszyła, bo odzyskała swoją własność, a ta moja poraniona i zagubiona nastolatka odzyskała wiarę i nadzieję. Dziękuję ci, Nasza Najpiękniejsza, Czuła i Troskliwa Mateńko.
Wiem już, dokąd popielgrzymuję w mojej dużej pielgrzymce dziękczynnej - do Niepokalanowa
Kochani moi, poranieni, obolali - wiem, ile tu trafia nas zagubionych, przestraszonych - sama taka tu trafiłam i nadal jest we mnie sporo tego - i wiem też, jakie dziwne przypadki nas tu i w różne inne miejsca czasem prowadzą. Jeszcze dwa dni, gdy minie rok mojej obecności na Forum. Wiem, że wszystko to, co dobrego dzieje się ostatnio w moim życiu, także moje trafienie do Sycharu, zaczęło się od Nowenny Pompejańskiej i że każda z tych łask, które otrzymałam jest mi wyproszona przez Maryję. Jej ufajcie i do Niej się uciekajcie. Pomoże Wam w waszych troskach, otoczy Czułą Miłością i zaprowadzi prosto w objęcia Syna.
Słowa części dziękczynnej Nowenny Pompejańskiej, które z początku były dla mnie pustą formułą, której nie rozumiałam, są teraz wypełnione treścią: miłoscią i wdziecznością.
Cóż Ci dać mogę, o Królowo pełna miłości? Moje całe życie poświęcam Tobie. Ile mi sił starczy, będę rozszerzać cześć Twoją, o Dziewico Różańca Świętego z Pompejów, bo gdy Twojej pomocy wezwałam, nawiedziła mnie łaska Boża. Wszędzie będę opowiadać o miłosierdziu, które mi wyświadczyłaś. O ile zdołam będę rozszerzać nabożeństwo do Różańca Świętego, wszystkim głosić będę, jak dobrotliwie obeszłaś się ze mną, aby i niegodni, tak jak i ja, grzesznicy, z zaufaniem do Ciebie się udawali. O, gdyby cały świat wiedział jak jesteś dobra, jaką masz litość nad cierpiącymi, wszystkie stworzenia uciekałyby się do Ciebie. Amen.
Sama myślę czasem, że nieźle odleciałam. I się tym cieszę. Gdybym rok temu usłyszała, że za rok moja sytuacja nie tylko się obiektywnie w wielu obszarach nie polepszy, ale nawet pogorszy, że odejdzie ode mnie większość osób, które uważałam za bliskie, że ze znajomych nie zostanie zbyt wiele osób, że część zwróci się otwracie przeciwko mnie i odpłaci mi kamieniem za serdeczność, że będzie mi trudno finansowo i będzie mi grozić zwolnienie z pracy, jedynego źródła utrzymania mojego i dziecka - a ja nie wpadnę w panikę, tylko będę się cieszyć z medalika i ogólnie będę czuć radość i spokój - to bym powiedziała, że oszalał. Gdybym usłyszała, że założę obrączkę i przeproszę mojego męża, wcale nie licząc na jego przeprosiny - nie uwierzyłabym. Podobnie jak i w to, że szczerze i z serca pomodlę się za tych, którzy mnie skrzywdzili i wcale nie przestają i nie wygląda by mieli zamiar przestać. Ani, że tak mocno pokocham modlitwę, jak wtedy, gdy byłam małą dziewczynką. U Boga naprawdę nie ma nic niemożliwego.
(Jestem odpowiedzialna, spokojnie, głowę mam w chmurach, ale nogi na ziemi - zaczynam szukać nowej pracy, bo Bóg troszczy się o tych, co się troszczą. Jeśli ktoś z Was wspomni w intencjach modlitewnych o pracy dla mnie - serdeczne Bóg zapłać. W moich intencjach jesteście obecni także