Caliope, ja wiem, że do przepracowania czegokolwiek potrzebna jest trzeźwość. Kiedyś sądziłam, że do trzeźwości potrzebne jest z kolei leczenie i że terapią uda się taką trzeźwość osiągnąć. Dlatego - w dobrej wierze - robiłam wszystko, by mąż trafił na terapię. I sądziłam, że jak już mój mąż na terapię trafi, to wszystko już zacznie się układać. Mąż zaczął terapię - i niewiele to zmieniło. Oprócz tego, że przerwał wtedy bardzo długi i niszczący ciąg. I na jakiś czas do nas wrócił. Ale w zasadzie tak naprawdę już nie wrócił.Caliope pisze: ↑15 cze 2021, 0:09 Znów wchodzisz w wspòłuzależnienie, twój mąż nie przepracuje niczego, bo musiałby najpierw trzeźwieć. Gniew wynika z nadużywania alkoholu i innych substancji, przecież wiesz jak mąż reguluje emocje. Nie możesz porównywać czynnego narkomana i alkoholika do trzeźwego alkoholika. Trochę wbiłaś mi szpilkę, bo jak my się ogarniamy, to nie lądujemy w przytułku, to czynni tam lądują by się podnieść z dna. Zaczynając i będąc w terapii trzezwiejący jeśli upadł i nie ma domu, to go szuka, szuka pracy lub też szuka kontaktu z rodziną gdzie był jego dom.
Teraz, gdy wiem więcej, patrzę na to inaczej. Od razu zaznaczam, że nie neguję samej terapii - bo jest bardzo ważna i pomocna w osiąganiu trzeźwości. Nie jest jednak wystarczająca. Wszystko czego się dowiaduję, wskazuje, że równie ważne jest to o czym mówią w AA - ujrzenie siebie w większej perspektywie, uznanie Siły Wyższej. A z tym bywa bardzo różnie - u jedych jest to proces, i to taki, który zachodzi przed podjęciem terapii, a podjęcie terapii jest jego efektem, u innych do takiego spojrzenia dochodzi już podczas terapii i to nawet takiej przymuszonej. U innych żadna terapia tego procesu nie rozpoczyna, nie są jeszcze na taki krok gotowi. Są też osoby uzdrowione, które po prostu zostały dotknięte, uzdrowione, poznaję takich osób coraz więcej, to za każdym razem jest cud. Przepiękny cud absolutnej i bezwarunkowej MIłości. Bywa spektakularny, a bywa, że dzieje się w ciszy. Im więcej słyszę takich świadectw, tym bardziej jestem zaskoczona, jak bardzo Bóg potrafi być blisko, jak niesamowicie potrafi działać w tych naszych życiach. To całkowite przeciwieństwo obrazu Boga, jaki długo w sobie nosiłam, odległego, takiego Który stworzył świat, dał nam wolną wolę, i się wycofał.
(Tak nawiasem: coś jest w tym, że obraz ojca przekładamy na obraz Boga - bo tak zrobił mój ojciec. A ja długo nie wiedziałam, dlaczego tak właśnie postrzegam Boga).
Wewnętrznego procesu dojrzewania do relacji z Bogiem, uznania Go (jakkolwiek Go w danym momencie życia postrzegamy) nie da się wymusić, choć da się wymusić zapisanie się na terapię. To jest indywidualny wewnętrzny proces. Ja teraz rozumiem, że mój mąż ma swoje sprawy do załatwienia z Panem Bogiem i to jest najważniejsza relacja w jego życiu, ja nie jestem na pierwszym miejscu. A bardzo długo nie tylko miałam męża na pierwszym miejscu, ale też sama u męża chciałam to pierwsze miejsce zajmować. To ważne pytanie. Jakie miejsce chcę zajmowac w życiu mojego męża, żony? Czy potrafię i chcę się wycofać, by zrobić miejsce dla Boga? Czy potrafię przestać działać, by mógł działać Bóg, czy ciągle myślę, co ja mogę zrobić - czyli wciąz jednak pretenduję do miejsca numer jeden...
Myślę, że owszem, może część gniewu mojego męża płynie z jego uzależnień, ale część to jednak słuszny gniew - na mnie i na moje postępowanie. Tak jak ja mam o co czuć gniew na mojego męża, tak i mąż ma o co czuć gniew na mnie. Udawanie, że tak nie jest, nie byłoby zbyt pomocne. Dopiero gdy dopuściłam do siebie myslenie o tym, co dokładnie w postępowaniu męża mnie raniło - mogłam cokolwiek z tym zrobić. Dokąd chciałam wybaczać "ogólnie", dotąd tkwiłam w miejscu. Wybaczenie szczegółowe - konkretnych rzeczy pomogło mi naprawdę pójść o krok do przodu. Jednak w tym procesie zrozumiałam też, że ani ja ani mąż nie raniliśmy siebie celowo, a tylko dlatego, że sami byliśmy poranieni i niepoukładani. Tego jestem pewna, że zawsze wobec siebie mieliśmy najlepsze, dobre intencje. Mi ta świadomość pomogła wybaczyć nie tylko mężowi, ale i sobie. Zobaczyć męża nie jako świadomego krzywdziciela, ale jako kogoś zranionego. I przestać tak surowo oceniać siebie - i mojego męża. I mam nadzieję, że kiedyś taki proces dokona się także w moim mężu. Ja wierzę, że jesteśmy z moim mężem jednym ciałem, bo Chrystus tak powiedział, więc samo zaczęcie tego procesu we mnie i w moim sercu, zmienia także serce mojego męża. To z kolei czasem jest krokiem w stronę trzeźwości. Coraz bardziej rozumiem sens pracy nad sobą i tylko nad sobą. To nie jest tak, że to nie zmienia nic w mężu, czy żonie, że jest egoizmem, czy nie liczeniem się z tym, co będzie z moim mężem, żoną, lub że jest wbrew więzi małżeńskiej. Wręcz przeciwnie im bardziej pracuję nad sobą, tym bardziej wspieram też męża.
Co do słów o przytułkach - nie miałam zamiaru źle oceniać nikogo uzależnionego. I przykro mi, że się poczułaś tymi słowami dotknięta. To nie były dobre słowa - i zgadzam się z twoją oceną. Ja się po prostu boję sytuacji powrotu męża. Tego, że się ugnę, gdy mąż wróci w złych intencjach, nie do małżeństwa, nie do ojcostwa, nie do wypełniania przysięgi. I że znów zacznie się to samo. Tak już się kiedyś stało. Zaczęliśmy wspólne życie zaraz na początku terapii męża. To był błąd, dobre zmiany były pozorne i na chwilę. Tak naprawdę cały czas wtedy lecieliśmy dalej w przepaść.
Widzę, że mam skłonność chronić się za ostrymi słowami - i muszę wobec tego na to uważać. Kiedyś tak powiedziałam mężowi - że rani słowami. To prawda, mój mąż potrafi ranić słowami - w inny sposób niż ja to robię - ale ja u siebie tego nie widziałam.
Gdzieś tam, też teraz to widzę, w swojej głowie układam sobie jednak plan awaryjny, taki który ma mi dac poczucie bezpieczeństwa, że w razie potrzeby wesprę męża, ale wspólne życie podejmę, gdy mąż upora się z największymi trudnościami i będzie trzeźwy. NIby nic nie myślę o przyszłości, a proszę - jak dokładnie ją sobie zaplanowałam. Tak się tego boję, że nie robię tu przestrzeni na działanie Boga. Sama ją wypełniam. Na razie mam mnóstwo do pracy jeszcze na tu i teraz - ale widzę, że obszar "planowanie przyszłości" - też mam do oddania i do przepracowania. Dziękuję Ci Caliope, bo pomogłaś mi to zauważyć. Że ja mam swój plan, który ma mnie ochronić przed lękiem. I że takim planem i słowami mogłabym zranić męża. A przecież wystarczą proste słowa: boję się, potrzebuję czasu, nie czuję się jeszcze gotowa, by ponownie powierzyć ci życie swoje i rodziny. Zamiast mówienia o przytułkach.
No i wciąż mam do odrobienia odpuszczenie sobie "scenariuszy". Wciąż mam do nich skłonność, piszę ich mniej, ale wciąż piszę