Odzyskuję siły, ale napływają do mnie powoli. Fizycznie i psychicznie jestem wyczerpana, ale nadal czuję też ulgę i radość. Widzę teraz dokładnie, jak bardzo wszystkie te moje wewnętrzne stany, reakcje, emocje, scenariusze, rozmyślania, wyczerpywały moje zasoby i mnie osłabiały. Widzę też, że one wcale nie wynikały z tego, co się działo na zewnątrz mnie i wcale nie były adekwatnymi reakcjami na to co cię działo, chociaż tak właśnie uważałam.
Fakt, że ja teraz jestem tak bardzo wymęczona, bo pozwoliłam na to, by to wszystko się we mnie rozkręciło i rozhulało jak nigdy dotąd. Od razu napiszę, by nikogo nie wystraszyć i nie zniechęcić do terapii. To nie było przewidziane w ramach terapii. Terapia tak nie wygląda. W ramach terapii miałam tylko zaobserwować moje współuzależnione rekacje i popatrzeć skąd się biorą. Pomysł, by je rozkręcić na maksa, by lepiej je widzieć, był mój.
Cieszę się, że się odważyłam. Choć było to trudne. Oddanie tego Bogu pomogło mi bardzo, bo sama bym tego nie zatrzymała. Myślę, że trochę zaryzykowałam, tak się w to doświadczenie rzucając, bez żadnego planu i bez wsparcia. Następnym razem jednak omówię taki pomysł z terapeutką, no i przede wszystkim zawierzę swój plan Bogu, zanim zacznę swój pomysł realizować. Opatruję ten wpis uwagą: Nie róbciee tego sami w domu!
Funkcjonuję tak na pół gwizdka, traktuję się jak rekonwalescentkę, robię tylko to co konieczne. Wpuściłam w ten mój system współuzależnionych reakcji tyle prądu, że się przepalił. Dobrze, że system, a nie ja
No ale ten prąd poszedł z moich źródeł zasilania - muszę więc poczekać, aż się od nowa akumulatory naładują.
Teraz próbuję jakoś to doświadczenie w sobie uporządkować. I przepracować rezultaty.
Mojego męża przy mnie nie ma, to głowny rezultat. Nie ma go w moich emocjach. Ani w myślach. Żadne połączenie się nie odbudowuje. Nadal czuję się z tym dziwnie i nieswojo. Prowadzący moją pierwszą grupę mówił o takich stanach jako o uwolnieniu z więzienia - gdy ktoś przychodzi, otwiera zamek, otwiera kratę - i już. Teraz do nas należy, by wyjść - ale to wymaga zmierzenia się z lękiem, co tam jest na zewnątrz. Więzienie było znane, może więc nawet być pokusa, by tam zostać, albo by jednak trochę jeszcze sobie do niego wracać. Teraz gdy jestem w takim punkcie rozumiem, dlaczego naprawdę można odczuwać obawę w chwili uwolnienia od czegoś. Bo więzienie daje ułudę bezpieczeństwa - są ściany, podłoga, dach, regularne karmienie, wszystko jest znane, ma swój rytm. Tak, to daje poczucie bezpieczeństwa, nawet mimo dyskomfortu.
Mnóstwo moich postów było skargą na to, że mój mąż jest uzależniony - a ja i syn funkcjonujemy w jego cyklach trzeźwości i ciągów. I sprawczość widziałam jedynie po stronie męża. Sądziłam, że dokąd nie skończą się ciągi męża, to tak musi być.
Teraz zrozumiałam, że gdy mąż wraca do brania, to ja wcale nie muszę: martwić się, nie spać, rozmyslać o tym, czy nic mu nie jest, myśleć o tym, czy jednak mogę mu pomóc i jak, obawiać się, układać scenariuszy, co się będzie działo i jak sobie z tym poradzę, upewniać się czy mąż jest bezpieczny, ani nawet odczuwać wewnętrznego napięcia. Nie musze też dowiadywac się co on robi i czy nic mu nie jest - bo nawet jak się dowiem to realnie nie zwiększa to jego bezpieczeństwa. Nie musze też dbać o to, by mąż czuł, że w razie czego ma wsparcie, że nie jest sam - tylko po to, by sobie zapewnić poczucie, że zrobiłam wszystko, żeby mąż był bezpieczny i nie został sam. Po to, by nie czuć się odpowiedzialna, jeśli coś mu się stanie. Żeby mieć poczucie, że zrobiłam wszystko, by zapobiec czemuś złemu. Nie muszę też wcale analizować co mąż powiedział - i czy chciał mnie zranić, czy tak uważa, czy naprawdę myślę, że ja go odrzucam i niesprawiedliwie traktuję. Ani przekonywać męża co ja naprawdę myślę i czuję - jak będzie chciał to mnie o to zapyta. A jeśli jego wyborem jest być w przekonaniu, że ja go swoim postęowaniem krzywdzę - to tylko on sam może swój wybór zmienić.
Dawno już porzuciłam współuzależnione zachowania takie zewnętrzne, skierowane do męża. Ale moje reakcje wewnętrzne, emocjonalne nadal były współuzależnione. I właśnie to, że je naturalizowałam i uważałam za oczywiste, że "tak się reaguje, gdy się kogoś kocha", nie pozwalało mi tych moich reakcji zmienić.
To naprawdę interesujące, że mamy wybór, jak na różne zdarzenia i osoby zareagujemy i że wcale nie jest to automatyczne. Zaczynam to widzieć w sobie, ża ja naprawdę mogę wybrać. Są oczywiście wypracowane ścieżki reakcji, które stają się automatyczne, i wydają się przez to być poza kontrolą, ale można je zmieniać. Odkrywam jak bardzo wolna jest nasza wola
Łatwiej zdecydowanie poszło mi wejście w zdrowsze reakcje i zdrowsze funkcjonowanie w tych okresach, gdy mąż jest trzeźwy. Ale widzę już o ile zdrowiej mogę funkcjonować także wtedy, gdy trzeźwy nie jest. I że wcale nie musi to oznaczać stresu i napięcia dla mnie. I że takie moje reakcje nikomu nie służą.