lustro pisze: ↑26 sie 2020, 8:12
Nirwanna pisze: ↑26 sie 2020, 6:50
Na szczęście mogę wprost odwołać się do Mistrza - przypowieść o synu marnotrawnym (Łk 15,11-32).
Tak, i to jest bardzo dobry przykład na miłośc do blizniego - tu syna.
Ojciec z miłości do syna pozwolił mu na błedy, wolną wolę, konsekwencje...ale nie podkładał mu nóg, nie podbijał dna, nie zabrał części majątku naleznej synowi, żeby ochronic ten majątek, nie wygnał syna z domu nim ten roztrwonił wszystko, tylko syn sam poszedł w świat...prawda?
A kiedy wrócił i prosił o pomoc, to nie postawił mu masę wyszukanych warunków do spełnienia w ramach zabezpieczenia swoich interesów "na zaś", tylko postawił na stół cielaka i wino i zaprosił gości i zrobił radosną imprezę.
Bo kochał syna, a nie dlatego, że kochał przede wszystkim siebie.
Moją niezgode budzi we mnie postawienie siebie, miłości własnej, własnych intereseów...przed bliznimi.
Zgodnie z przykazaniami, w moim rozumieniu, to ma byc na równi. Nic ponad.
Oczywiście, że ma być na równi. Jeśli chcę od męża abstynencji, sama podjęłam abstynencję, chcę nawrócenia, to się nawracam, chcę pracy w terapii, to pracuję w terapii, chcę miłości to kocham, chcę wierności, jestem wierna.
W sumie rozumiem, że z perspektywy osoby uzależnionej, to jakieś karkołomne wymogi, jednak z drugiej strony kocham, jestem wierna, pracuję w terapii, podjęłam całkowitą abstynencję i się nawracam. Jestem szczęśliwa.
Nie chcę od męża niczego, co mogłoby go unieszczęśliwić. Chcę jego dobra. Zarówno tutaj na ziemi, jak i tego dobra, które jest ważniejsze, zbawienia. Celem małżeństwa jest zbawienie, a jeśli jeden z małżonków błądzi, gubi się, drugi nie powinien się odwracać, wypowiadać przykrych słów, upokarzać, niszczyć.
Lustro, odkąd mój mąż zaczął przyjmować twarde narkotyki żyłam z dzieckiem w bardzo trudnych warunkach, ale przeszłam niebo i ziemię, by dowiedzieć się, jak mogę mojego męża uratować. Byłam gotowa robić to kosztem swojego dziecka i siebie. I tak też postępowałam. Gdyby wsparcie, miłość, ochrona i troska mogły uratować osobę w nałogu, mój mąż byłby dziś najtrzeźwiejszym czlowiekiem na świecie. Przez takie moje myślenie i brak wiedzy mój mąż wszedł jeszcze głębiej w nałogi, a wtedy stał się dla mnie i dla dziecka krzywdzicielem. Był nim także wcześniej, ale było to i jest nieporownywalne to co zaczęło się z nim dziać, gdy narkotyki zaczęły go niszczyć totalnie. Wyobraź sobie dużego silnego mężczyznę, który nie kontroluje siebie i swoich emocji, w każdej chwili, gdy cokolwiek idzie nie po jego myśli, wybucha agresją, grozi użyciem siły, traci zupełnie kontrolę nad swoim zachowaniem, wyzywa, wrzeszczy, grozi, że cię zabije, że wywiezie dziecko i go nie zobaczę, niszczy rzeczy wokół. I nigdy nie wiesz co taki wybuch spowoduje, to może być wszystko. Zarówno ja, jak i mój syn bardzo się mojego męża boimy. Z drugiej strony są krótkie okresy gdy mąż jest trzeźwy. Wiem, że to trudne do uwierzenia, ale wtedy mąż nie zachowuje się w taki sposób. Nie jest niestety zupełnie stabilny emocjonalnie, trzeba nadal być przy nim w stanie czujności, ostrożności, by go nie urazić i nie sprowokować wybuchu. Ale w tym czasie jest człowiekiem, okazuje miłość, troskę - nie są to jakieś spektakularne pokazy, tylko zwykłe najzwyklejsze rzeczy, które ludzie robią na codzień wobec swoich bliskich. Ja z synkiem w ostatnich latach doswiadczamy tego tak rzadko, że każda taka chwila i przebłysk, w których mąż jest trzeźwy i staje się zdolny do takich zachowań, są darem. Dla mnie taką piękną chwilą była obecność mojego męża na mszy, podczas której miło na mnie spojrzał i wspólnie ze mną się śmiał, kilka rozmów, podczas których był otwarty, jeden obiad, który dla nas ugotował i który zjedliśmy razem, chwila gdy poświęcił uwagę dziecku w czasie gdy się nim zajmował. Zwykle w codzienności nie widzimy miłości naszych bliskich, choć ona tam właśnie jest przede wszystkim.
Natomiast takie chwile w ciągu ostatniego roku zdarzyły się kilka razy, wobec synka może kilkanaście. Cała reszta to jedna wielka agresja i przemoc i stałe poczucie zagrożenia, wzmagane groźbami męża.
Tu dochodzę do przypowieści. Syn odszedł od ojca, odszedł i nie utrzymywał kontaktu, nie nękał ojca, nie groził mu, nie domagał się więcej pieniędzy, nie domagał kontaktów z bratem, nie ciągał ojca po sądach. Ojciec z przypowieści nie stał wobec dylematu, jak bronić się przed synem w mądry sposób, z miłością, ale skutecznie. Ani nie miał nakazu sądu do wydawania brata (dajmy na to młodszego) parę razy w tygodniu w ręce idącego na dno syna marnotrawnego.
Sytuacja bliskich osób uzależnionych jest inna. A jednak bez problemu oddałam mężowi, co tylko chciał zabrać odchodząc (wszystko co miało jakąkolwiek wartość). Spłaciłam już większość długów, były to głównie pożyczki na potrzeby męża, samochód, komputer i trochę długów które powstały w czasie gdy mąż nie pracował zupełnie, czyli dwa lata przed jego odejściem.
Nie chodzę za mężem, nie interesuję się jego życiem. Nie mogę jednak, tak jak ojciec z przypowieści, nie kontaktować się z mężem. Sąd nie uznał za zasadne zawiesić władzy rodzicielskiej męża, nawet mimo zeznań samego męża o jego nałogu, który swoje uzależnienie potwierdził, choć oczywiście zaprzecza, że obecnie jest w fazie czynnej. Muszę więc uzyskiwać zgodę męża na każdą decyzję dotyczącą dziecka, terapię, leczenie, zmianę trybu nauki, wsparcie pedagogiczne w poradni. Gdyby sąd umożliwił mi zrobienie tego, co zrobił ojciec, czyli zawiesił władzę rodzicielską męża i wstrzymał kontakty, byłabym gotowa zrezygnować nawet z alimentów (choć specjaliści twierdzą, że to zły pomysł). I tak, nawet gdyby męża nie było kilka lub kilkanaście lat, gdyby przyszedł nawrocony jak syn z przypowieści, byłabym gotowa go przyjąć.
Nie jestem specjalistką, ale ufam, że specjaliści uzależnień, osoby z ruchu AA, i wiele innych osób, także duchownych zajmujących sie osobami uzależnionym i ich wspoluzależnionymi bliskimi, przez wiele lat praktyki, metodą prób i błędów wypracowali najlepsze z dostępnych obecnie metod okazywania twardej miłości uzależnionemu w taki sposób, by zwiększyć szanse uzależnionego na podjęcie leczenia, ale także by zatrzymać krzywdzenie. Zasady te, czy to, co nazywamy twardą miłością, chronią takze osoby uzależnione. Trzeba pamiętać, że w wielu rodzinach osoby uzależnione także doznają przemocy, wyzwisk, upokarzania, obwiniania, zabierania własności, kontroli wszystkich poczynań. Wspoluzależniona osoba, ktora wbije sobie do głowy, że uratuje uzależnionego może stać się idealnym oprawcą. Zapewne bedziesz chciała wiedzieć, czy ja takim oprawcą w moim małżeństwie byłam. Nie, ale tylko dlatego, że nie wpadło mi do głowy, że kontrolą i przemocą mogę sprawić, że mąż przestanie się odurzać, no i dlatego, że mąż jest ode mnie dużo większy. Natomiast, o czym wielokrotnie pisałam, nie rozumiejąc czym jest nałóg, dopuszczałam się przemocy psychicznej. Zdarzało się, że celowo urzadzałam awanturę mężowi, sądząc, że może to zmienić jego postępowanie. Nie winię się natomiast za te sytuacje, gdy krzyczałam z rozpaczy i bezsilności (ale pracuję nad tym, by swoje reakcje na trudne sytuacje i trudne emocje zmienić).
Dlatego tak ważne jest korzystanie z profesjonalnej pomocy.
Dużo pracy kosztowało mnie dojście do tego, by stać się zdolną do postawy zalecanej przez specjalistów. W tym ogromnej pracy by pokochać siebie i uznać np. moje prawo do bezpieczeństwa, życia bez poczucia zagrożenia.
Dorosłam do tego, by odizolować dziecko od ojca do czasu, gdy ojciec jest w czynnym nałogu, niezależnie od tego, czy czasem robi sobie przerwy w braniu czy nie. Jest to też kwestia tego, że mój mąż jest w coraz gorszym stanie. Moje próby i starania, aby mąż miał z dzieckiem kontakt, kończą się dla dziecka katastrofą. Pozwalanie by dziecko żyło w ciągłym strachu i napięciu, by doswiadczalo przemocy od taty w oczekiwaniu na okruchy jego miłości, było ostatnim z moich dużych wspoluzależnionych zachowań. Łatanie ran zadawanych dziecku terapią i miłością mamy także nie pomoże. Irracjonalnie oczekiwałam, że miłość do syna sprawi, że mąż będzie wobec synka zachowywał się inaczej.
Terapeutka dziecka, która dotąd także, mimo wszystkich trudności, była za tym, by syn mimo wszystkich trudności widywał ojca, również powiedziała dość i zleciła wstrzymanie kontaktów, by ochronić synka. Nie da się już ignorować tego co dzieje się z dzieckiem. Ani połatać tego terapią. Dziecko musi być bezpieczne, a nie żyć w stałym poczuciu zagrożenia i rozwijających się pragnień, że uda się mu zrobić coś, co uzdrowi tatę. Przewlekły stres spowodował u mojego dziecka regres w rozwoju psychicznym, mały w ciągu paru ostatnich miesięcy wrócił do zachowań wlasciwych dziecku mlodszemu o parę lat. Takich rzeczy jak uzależnienie bliskiej osoby nie dźwigają dorosłe osoby, a co dopiero dzieci.
Więc mam gdzieś, czy mój mąż uzna, że odmowa kontaktów to moja zemsta na nim, czy nie. Ani co będzie sądził na temat innych form obrony. Z tego co twierdzą specjaliści, wszystkie przejawy samoobrony, stawiania granic, czy twardej miłości uzależnieni postrzegają jako atak na siebie. Trudno. Boję się agresji męża w odpowiedzi na mocno postawione granice, ale nie jestem już w stanie żyć tak jak teraz, w strachu, poczuciu zagrożenia i w bezsilności wobec tego, co mąż wyczynia z naszym dzieckiem.
Nie do końca lustro rozumiem twoje zarzuty i wątpliwości, czy powinnam zrezygnować z ochrony siebie i dziecka po to, by mąż nie czuł się atakowany? Kocham go, ale siebie także kocham i nasze dziecko też. Mężowi w niczym nie pomoże to, ze pozwolę mu zniszczyć nasze dziecko. Ani siebie.