Ruto, chciałabym mieć w sobie tyle pogody ducha i zaufania do Boga, co Ty. Ja niby codziennie mówię Jezu ufam Tobie i codziennie zawierzam Bogu męża, nasze małżeństwo i rodzinę, ale łapię się czasem, ze u mnie jest ten lęk, czuję się jak w ciemnicy, jakbym chodziła w nocy po ciemnym lesie, nie wiem co będzie i się boję. Im więcej czasu mija, tym bardziej czuję, że więzi między mną a małżonkiem zanikają. A mąż napisał ostatnio, ze przecież łączy nas tylko Sakrament Małżeństwa i Dziecko (sakrament i dziecko napisał wielką literą, w takiej kolejności najpierw Sakrament a potem Dziecko).Ruta pisze: ↑06 kwie 2021, 13:29 Alleluja! Nasz Pan Zmartwychwstał!
Po raz pierwszy zaangażowałam się w post tak mocno jak w tym roku. Bardzo mocne doświadczenie. Czuję się wewnętrznie jak las po przejściu wichury, ale tak pozytywnie. Wywalone zostało dużo z tego, co już dawno powinno zostać wywalone. Zostało sporo sprzątania. No ale jasno widać, co trzeba posprzątać. I taki nowy ładny dzień się zaczyna, słoneczny.
Trochę trudno mi wrócić. Wygląda na to, że już nie mam powrotu do tego co było, choć nawykowo właśnie to próbuję robić, bo nie bardzo wiem, jak inaczej funkcjonować, w sensie po nowemu. Żeby tak bardziej obrazowo wyjaśnić - na czas postu zrezygnowałam z wielu rzeczy, aby trochę się wyciszyć, odsunąć. Z innych rzeczy zrezygnowałam dla umartwienia - z takich, które sprawiały mi przyjemność. I teraz - po 40 dniach postu - ze zdumieniem odkrywam, że wiele z tych rzeczy nie daje mi już takiej satysfakcji, jaką dawały mi przecież jeszcze tak niedawno. Stare nawyki nie działają, nowych ram działania jeszcze nie mam.
Dość trudny to dla mnie moment, bo jest w nim mnóstwo niepewności. Czyli tego, z czym jak dotąd nie potrafiłam sobie radzić. Trochę jest tak, jakbym zrzuciła z siebie całą tą warstwę nawyków, takich mini rytuałów codzienności, pod którymi się ukrywałam, ale które dawały mi poczucie bezpieczeństwa i komfortu. Był las, przeszła wichura, zdmuchnęła las, no i sobie teraz stoję i patrzę. Starych ścieżek już nie ma. Nowych jeszcze nie ma. Jest w tej sytuacji coś takiego wyzwalającego. Byle się odważyć na to nieznane.
W każdym razie post jako praktykę duchową polecam. Dobre dla świadomych i odważnych, ale i dla takich nieświadomych straceńców jak ja też Zaczynałam kompletnie nie wiedząc, co mi ta praktyka przyniesie, aczkolwiek ze zgodą na wszystko, co przynieść może. Cóż, jestem do głębi zdziwiona, że to wcale nie okazało się taką wycieczką, z której się wraca do siebie, w swoje bezpieczne pielesze. Może gdzieś małą gwiazdką napisane było, a ja nie doczytałam
Mój mąż jest nadal trzeźwy. Zaangażowany jako tata. Zdystansowany jako mąż. Ponaprawiał w ostatnich tygodniach różne rzeczy w domu, drzwi, kontakty. Spędziliśmy wspólnie jeden dzień świąt. Czas który spędziliśmy razem był miły i dobry. Część tego dnia spędziłam poza domem - bo nadal czuję, że jest tak dla mnie lepiej. Ale też nie jest tak, że na siłę uciekam z domu. Po prostu zajmuję się swoimi sprawami w czasie, który mąż spędza z dzieckiem. Mam czas dla siebie. I z tym czuję się dobrze. Choć tęsknię za mężem i za naszą dawną bliskością - gdy widzę jak wraca bliskość męża z synem. To taki deliktany obszar we mnie, który potrzebuję chronić. Boli.
Z początku tej trzeźwości, pisałam już o tym, mąż bywał wobec mnie bardzo krytyczny, nawet może złośliwy. Starałam się spokojnie to przyjmować, albo nie reagując, albo reagując z humorem. Pomogło, choć nie było wcale łatwe. Nie z moją skłonnością do odpowiadania na każdą zaczepkę, dyskutowania, obrony przez atak. No i ze skłonnością do brania wszystkiego bardzo serio i do siebie. Ale wytrzymałam dzielnie. Warto było, bo ustały wszelkie przytyki i złośliwości mojego męża wobec mnie. Doczekałam się nawet czegoś w rodzaju ostrożnego, zachowawczego i nie wyrażonego wprost, ale jednak uznania.
Za to mąż nadal mówi otwarcie, gdy coś mu się nie podoba, gdy coś mu nie odpowiada - i robi to na bieżąco. To naprawdę ogromna zmiana. Jakby pojawiło się więcej przestrzeni między nami, takiej dobrej, w której mogą się dziać takie rzeczy jak komunikacja, wyrażanie siebie. Mój mąż jest mężczyzną z tych męskich mężczyzn. Nie mówi dużo o sobie. Swoje sprawy, przeżycia wewnętrzne trzyma dla siebie. Potrafi żartować, pogadać - ale i w tym ma umiar. Potrafi się czymś podzielić, opowiedzieć - ale zawsze mówi tylko o tym na czym się zna, co przeżył, co przemyślał. Jego słowo ma swoją wagę. Nie słyszałam nigdy, ani razu, żeby mój mąż plótł coś bez sensu. I teraz też mąż nie mówi długo. Dwa słowa. Które potrafią być dla mnie skuteczną granicą. I to jest naprawdę dobre.
Nie chcę zgadywać, ale tak myślę, że być może do tej pory mój mąż zakładał, że ja sama będę jego granice zauważać i respektować. Jeśli tak było, to zapewne wiele razy go zraniłam je przekraczając. Sama nie znałam swoich granic, siebie, więc kompletnie nie potrafiłam zobaczyć ich w innych osobach, nawet tych mi bardzo bliskich. Zdarzało się też, że postawienie granicy odbierałam jako odrzucenie. I sama też nie stawiałam granic, by nikt nie poczuł się odrzucony. W jakimś sensie byłam więc częścią problemu - bo bardzo trudno było postawić wobec mnie jakąś granicę. Sukces i zmiana jest w moim mężu, zapewne dokonał on przede wszystkim w sobie przełomu, zmiany - a jednak jesteśmy jako małżeństwo tak splątani jak ta para kwantów, że mam i ja w tym swój udział.
Ja też mam sukces - choć nie wiem, czy jest on dla męża tak widoczny, jak dla mnie ta zmiana w nim. Tak w sobie bardzo chcę, żeby mąż to zobaczył, dostrzegł i docenił, bo sporo mnie to kosztowało - i dużo kosztuje, by w tym pozostać, utrwalić w sobie taką zmianę. Pewnie z czasem zobaczy
A było to tak... Z mojej wewnętrznej niepewności i lęku miałam w sobie potrzebę, by kontrolować różne rzeczy i osoby w moim otoczeniu. Nie wszystko i nie całkowicie. Bo miałam też w sobie potrzebę podnoszenia sobie adrenaliny, a do tego potrzebna jest nieprzewidywalność. Myślę sobie, że byłam dość trudną osobą do życia - bo tylko ja wiedziałam, co chcę mieć pod kontrolą, a gdzie potrzebuję żywiołu i nieprzewidywalności. Wobec tego ja sama byłam bardzo mało przewidywalna. Do tego tam, gdzie miałam potrzebę kontroli - miałam ją bardzo silną. A tam gdzie miałam potrzebę żywiołu, byłam gotowa nawet do bardzo nieodpowiedzialnych zachowań, byle się działo. Nie oznacza to, że funkcjonowałam tak skrajnie, zwykle byłam wyważona, ale zdarzały się mi trudne do przewidzenia wahnięcia - to w jedną to w drugą stronę. No i takie działania i reakcje, które logicznie były kompletnie nieuzasadnione i kompletnie dla nikogo niezrozumiałe. Dla mnie samej nawet.
Sfera wzmożonej potrzeby kontroli u mnie to były głównie sprawy rodziny i organizacji życia codziennego. Lęk o bliskich - stały, wewnętrzny, bolący lęk, który od lat nosiłam w sobie, każdej minuty mojego życia. Lęk przed utratą bliskich osób, przed tym, że spotka ich coś złego, jeśli ja coś zaniedbam, albo, że nie będzie mnie przy nich na czas, by ich ochronić. Z powodu tego lęku zawsze dążyłam na przykład do tego, by na bieżąco wiedzieć, gdzie kto jest w danej chwili. Bardzo źle znosiłam spóźnienia, bo nawet niewielkie spóźnienie powodowało u mnie panikę, na granicy rozpaczy. Chciałam, by codzienne życie było w miarę przewidywalne i zaplanowane. Planowałam wiele rzeczy i narzucałam swoje plany "by było bezpiecznie". Stale się obawiałam, że komuś coś się stanie. Przy tym kompletnie nie zdawałam sobie sprawy z tego jak bardzo mój lęk jest irracjonalny i jak wiele moich działań płynie z tego lęku. I jak bardzo się z tym męczyłam - bo całą ta lękliwa kontrola paradoksalnie jest wbrew mojej naturze. A wszystkie te lęki nie są wcale moje. To lęki moich rodziców i dziadków, różnych ich doświadczeń, strat, z którymi się nie potrafili uporać, śmierci bliskich im osób, całego zbioru różnych dramatycznych historii. To od nich nauczyłam się panikować, gdy ktoś się spóźnia, przeżywać lęk, gdy ktoś "zbyt długo" pozostaje poza domem. Te moje lęki były tak silne, choć stłumione i zracjonalizowane, że dla odmiany w obliczu realnych zagrożeń często stawałam się jakby niewidząca i głucha i nie reagowałam tam gdzie trzeba, wszystkie siły i zasoby marnotrawiąc na walkę z zagrożeniami nieistniejącymi. Ot paradoks. Bliskie mi osoby, o które drżałam w każdej chwili mojego życia, mogły czuć się opuszczone, gdy byłam im potrzebna naprawdę.
W czasie postu dużo czasu poświęciłam na przeżywanie Męki Pańskiej, ale i na to by towarzyszyć Maryi na drodze Krzyżowej i być przy Niej w Jej boleściach. Jej hart ducha, miłość i pokora były dla mnie przez wiele lat niepojęte. Zawsze myśląc o Matce Boskiej Bolesnej czułam tylko przeszywający ból i lęk. Nie byłam w stanie zrozumieć, jak można udźwignąć taki bezmiar cierpienia i nie upaść pod jego ciężarem. Każdy wizerunek Piety bolał mnie wewnętrznie, ranił. W moje życie wpisała się też historia błogosławionego Księdza Popiełuszki. Historia, wobec której także czułam lęk i bunt, właśnie ze względu na mamę Księdza. Często o niej myślałam przy tajemnicach bolesnych różańca i cierpiałam za nią. Gdy żyła, modliłam się za nią. Gdy ktoś był na spotkaniu w którym uczestniczyła, zawsze prosiłam, by mi opowiedział. Słyszałam zawsze to samo, że była skromna, cicha. Gdy w końcu przeczytałam wywiad z nią, trafiłam na niego już po jej smierci, byłam bardzo zdziwiona. Była taka spokojna, pogodna, mądra i pogodzona we wszystkim. Nie było w niej buntu. Jakiś czas temu po raz pierwszy odważyłam się pobyć przy Matce pod Krzyżem, choć trafiłam tam, w to miejsce w mojej duszy, przez, można to nazwać, przypadek - choć bardziej odebrałam go jako zaproszenie. Wtedy było to dla mnie bardzo uzdrawiające. I pewnie przygotowało mnie choć trochę na to co przeżyłam w ostatnich tygodniach.
Bo zderzyłam się z każdym z moich lęków. Każdy dokładnie obejrzałam. Nie mogę powiedzieć, że sobie z nimi poradziłam. Ale widzę je. Potrafię rozpoznać, gdy się we mnie odzywają. Potrafię je oddać w modlitwie, a czasem nawet wyciszyć, ukoić, rozpuścić. Już na tyle potrafię sobie z nimi radzić, by się nimi nie kierować, by wyłapać ten moment, gdy zaczynają przejmować kontrolę, gdy stają się motywacją dla tego co planuję. Realnie w moich relacjach przekłada się to na brak potrzeby wpływania na innych, kontrolowania ich. Jest we mnie teraz więcej zgody na Krzyż i więcej pokory.
Ogromny ciężar spadł ze mnie - bo przez tyle lat czułam się odpowiedzialna za sprawy, na które zupełnie nie miałam wpływu. To jest po części także historia o pysze - bo trzeba mieć w sobie dużo pychy, by sądzić, że własnymi działaniami, starannym planowaniem, kontrolą, da się kontrolować zdarzenia, wiele zdarzeń, wszystko przewidywać, pchać na dobre tory. W swojej rodzinie chciałam być Bogiem, który wszystkich ochroni. Nie dając miejsca Jedynemu Bogu, nie ufając Mu, obawiając się, że ma złe zamiary wobec osób, które kocham. Jest to więc także historia o podejrzliwości wobec Boga, zapewne też o obrazie Boga, jaki otrzymałam jako przekaz pokoleniowy. Czuję, że w tym przekazie jest też sporo poczucia winy za śmierć i cierpienie bliskich osób, winy nie do udźwignięcia, przekładanej wobec tego na Boga. Czas postu pomógł mi uwolnić się od tych obrazów, przekonań, które nie były moje.
Uwalnianie się od lęku, który jest lękiem odziedziczonym pokoleniowo wcale nie jest proste. Jest bardzo wbudowany we mnie. Pewnie w każdą osobę, która wewnętrznie takie lęki w sobie ma i jest nimi powodowana, nawet o tym nie wiedząc. Zapewne po ludzku, bez odwoływania się do Bożej Łaski i pomocy to praca na lata terapii. Ja się poczułam kompletnie bezradna, gdy sobie to co tam jest we mnie uświadomiłam. Zaczęłam się więcej modlić za moich przodków. Korzystając ze stanu łaski w poście zdecydowałam się pozyskać odpusty dla tych, którzy byli mi bliscy. Modliłam się także o tych, których już nie ma, których utrata mnie zabolała, wobec których czułam się w jakiś sposób winna. Gdy wszystko to, z modlitwą za przodków stało się takie bardziej osobiste, ukierunkowane - zaczęło być leczące też dla mnie. Nie pomogło zupełnie wygasić lęków, ale znacznie je zmniejszyło.
Jest jeszcze jeden zysk z tej sytuacji. Gdy wychodzę z obsesji kontroli - automatycznie zmniejsza się moja potrzeba doświadczania sytuacji ekstremalnych. Nigdy nie rozumiałam z czego to we mnie płynie i do czego mi ta destrukcyjna adrenalinka. A wygląda na to, że to druga strona medalu: gdy jedne obszary życia wbrew swojej naturze, powodowana lękiem, nadmiernie kontrolowałam, dla równowagi w innych szukałam przypadkowości i chaosu. I tak oto ten mój powalony las z grubsza wygląda.
Naczytałam się sporo mądrych książek przez post. W wielu z nich autorzy sięgają do źródłosłowów. I tak z ciekawości zastanowiłam się czy jest jakieś jedno słowo, które nazywa powalony las. Znalazłam. Po staropolsku to łom. Trochę poczułam się rozczarowana - aż do chwili, gdy nie doczytałam, że to samo słowo oznacza również "ułamany kawałek (chleba)". To daje nadzieję
Długi ten mój post, ale co tam. Nie mam pojęcia, jak dalej będzie się toczyć historia małżeństwa mojego i męża. Wiem za to i mam całkowitą pewność, że mimo kryzysu i oddalenia nadal pozostajemy małżeństwem. Daje mi to dużo spokoju wewnętrznego i siły. I radości. Rodzi się też we mnie i dojrzewa zupełnie nowe uczucie - a jest nim ufność. Bardzo, ale to bardzo chcę, i jest to moim pragnieniem, żeby udało się nam powrócić do wspólnego życia, do jedności. Ale już się przy tym nie upieram. Wiem, że będzie dobrze, cokolwiek by się nie działo. I zaczynam czuć w sobie siły by sobie z tym poradzić. Uczę się kochać mojego męża w nowy sposób: nie jako gwaranta bezpieczeństwa emocjonalnego dla mnie, kogoś na kim potrzebuję się opierać - choć jestem mu bardzo wdzięczna, że był dla mnie w naszym małżeństwie taką ostoją, choć sam pewnie tak siebie nigdy nie postrzegał. Uczę się też nie rywalizować, nie żądać, nie oczekiwać. Przyjmować i dawać - bez ukrytych intencji i celów.
Nie wiem również, co tak naprawdę dzieje się z moim mężem. Mogę tylko napisać, co widzę - mój mąż jest od dłuższego czasu trzeźwy. I to nie wszystko. Nie mam pojęcia jak wygląda obecnie życie mojego męża. Nie wiem z kim żyje, z kim się spotyka. Nie wiem nic i wcale do tej wiedzy nie dążę i jej wręcz nie chcę. Wiem, za to, że chwilowe abstynencje nigdy nie były rozwiązaniem, nie zmieniały zaburzonego funkcjonowania, ani męża, ani mojego. A mój mąż trzeźwieje teraz z dnia na dzień, także w sensie szerszym - trzeźwości do życia. Czasem myślę sobie nawet, że może mąż jest na terapii. Ale nie słyszałam jeszcze o terapii, która daje takie zmiany w tak krótkim czasie. Trochę słucham też relacji na grupie od żon, których mężowi są na terapiach - i często szczególnie w początkach są oni tak naprawdę gorsi niż byli. I żony oraz całe rodziny marzą wtedy po cichu, by już w końcu się napił, czy co tam robi. U nas tak to nie wygląda. Więc tak w cichości serca mam delikatną nadzieję, której boję się nawet wypowiadać, że mój mąż dostał się na taką samą terapię jak ja. Terapię, w której oddaje się całą tą swoją beznadzieję Bogu i doświadcza Jego prowadzenia, Jego Mocy Zbawczej i Jego Uzdrowienia.
Mam nową prowadzącą na grupie w terapii. Gdy z tygodnia na tydzień relacjonuję naszą sytuację, widzę, że jest zdziwiona, nie dowierza. Wiedząc to, co już wiem o uzależnieniach, w sumie nawet to rozumiem. Prościej uznać, że widzę męża w zaburzony sposób i nie dostrzegam problemu, wyolbrzymiam pozytywne zmiany, a pomijam destrukcyjne sprawy. Kiwa głową jedynie, gdy mówię o lęku, że to może zniknąć w jednej chwili, gdy skończy się abstynencja. Twardo wyjaśnia, że małżonek to ktoś z kim nie jesteśmy związani do końca życia i kogo możemy wymienić, całkowicie się odciąć. Że inaczej jest, gdy problem uzależnienia dotyczy rodzica lub dziecka, bo to są "więzi trwałe". Poprzedni prowadzący był bardziej otwarty na inne sposoby widzenia relacji małżeńskiej. Tu mam wrażenie, że każde inne spojrzenie jest postrzegane jako przejaw współuzależnienia i wypaczonego nim postrzegania. I tak sobie czasem myślę: Panie Boże uzdrów nas oboje i nasze małżeństwo, żeby Pani prowadzącej, skąd inąd sympatycznej i pełnej dobrych chęci, trochę pomóc w zmianie postrzegania istoty małżeństwa Tak na świadectwo i na Twoją chwałę
Bardzo mi się spodobał Twój wpis, będę z niego czerpać. Alleluja!