Kilka pytań o separację

Refleksje, dzielenie się swoimi przeżyciami...

Moderator: Moderatorzy

Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Kochane, raz jeszcze bardzo Wam dziękuję.

Jestem nadal w kryzysie. Nie jest mi w nim źle. Puściłam swoje emocje, jestem zła a nawet wściekła na męża na to jak mnie traktował przez ostatnie trzy lata, jak nieodpowiedzialny jest jako ojciec, jak zwolnił się z odpowiedzialności zrzucając ją na mnie. Ten kryzys mi tak naprawdę pomaga, choć szarpię się i przeżywam. Trudno w takim stanie czuć miłość do mojego męża i modlić się za niego. Ale i tak to robię i podtrzymuję w sobie przynajmniej wolę nie wycofywania się z miłości. Więcej na razie z siebie nie wykrzesam...

Co do ważności mojego małżeństwa, odkładam wątpliwości, choć się pojawiają. Na dziś widzę je jako jeden z podstępów złego, sposób na wskazanie mi drogi ewakuacji i próbę odwiedzenia mnie od prób naprawy relacji z mężem, czy nawet pozostania wewnętrznie w stanie małżeńskim.

Myślę, że najlepszą drogą dla mnie obecnie jest jak najpełniejsza izolacja od męża. W sumie nawet i po to, żebym go w przypływie silnych emocji nie zabiła. A poważniej, zaczynam sądzić, że mąż obecnie nie zasługuje na moją uwagę, starania, troskę. Kochaj bliźniego swego jak siebie samego, a nie z całego serca swego. Myślałam dotąd, że nie robię z męża bożka, ale chyba jednak robiłam... Co do kontaktów z dzieckiem - nie będzie trzeźwy, to kontaktów nie będzie. Proste. Czuję się już na tyle silna, że nie boję się mężowi przeciwstawić. I tu właśnie pomaga mi złość którą w końcu do siebie dopuściłam. Dlatego postanowiłam ten mój kryzys docenić. Trochę inaczej też widzę swojego męża, jak już pozwoliłam sobie się na niego wściec. Wcześniej widziałam go wyłącznie jako dobrego, a nawet wspaniałego mężczyznę, który jest pogubiony i zraniony. Teraz na tym obrazie pojawiają się rysy - tchórzostwo, niedojrzałość, nieodpowiedzialność. Nałóg nałogiem, ale poinformowanie żony o planach rozwodu czy opuszczenia rodziny nie mają z tym nic wspólnego. Podobnie jak wycofanie się z odpowiedzialności finansowej za dziecko. I podobnie jak posługiwanie się agresją i groźbami wobec bliskich osób, czy zrzucanie odpowiedzialności za swoje postępowanie na innych. Na mnie na przykład. Przynajmniej tak teraz to widzę. Dotąd każdą podłość męża usprawiedliwiałam jego nałogiem.

Mam silne poczucie, że takiego męża nie chcę. Co nie znaczy, że nie chcę swojego męża. Nie chcę go w takiej skarlałej i okropnej formie. Chcę nadal małżeństwa, ale z mężem, który także tego chce. Na razie nie mam już żadnego pomysłu na naprawę naszej relacji lub skłonienie męża do odpowiedzialności, refleksji, zmiany. Jeszcze parę dni temu uparcie myślałam w tym kierunku. Poddaję się. Zostaję przy pracy nad sobą i modlitwie o to, aby moj mąż się nawrócił. Bardzo cieszyły mnie dotąd chwile, nawet krótkie (i bardzo bardzo rzadkie) gdy mąż był dla mnie miły, albo się uśmiechnął, albo miło odezwał. Koniec z tym. Cieszę się, że takie chwile miały miejsce, myślę o nich ciepło i są w moim sercu. Ale chcę znacznie więcej. I nie widzę powodu, by dalej zadowalać się takimi okruchami i o nie zabiegać.

Zaczęłam też wczoraj oglądać konferencję poleconą przez Al lę. Teraz i ja ją polecam. Jest tam jedna taka myśl, która mnie zafrapowała: że wiarę możemy czasem stosować jako środek przeciwbólowy: "niosę mój krzyż, godzę się z nim - i wobec tego nic nie muszę zmieniać". Czy na pewno muszę z pokorą nieść krzyż mojego małżeństwa, znosić złe traktowanie przez męża, hamować złość? A może wcale nie muszę? Może tak jest tylko łatwiej, bo nie trzeba się umacniać, żeby zacząć się przeciwstawiać?

Modliłam się też wczoraj psalmami, w silnych emocjach tak mi łatwiej. I znalazłam odpowiedź dla siebie na czas mojego kryzysu w Psalmie 15: "Kto przysięgał i słowa dotrzyma choćby ze swoją stratą, ten się nie zachwieje."
To pozwoliło mi uciąć rozważania, czy ja na wierności małżeństwu nie będę czasem pokrzywdzona.
Al la
Posty: 2761
Rejestracja: 07 lut 2017, 23:36
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Al la »

Ruta pisze: 21 sty 2020, 18:46 Kochane, raz jeszcze bardzo Wam dziękuję.

Zaczęłam też wczoraj oglądać konferencję poleconą przez Al lę. Teraz i ja ją polecam. Jest tam jedna taka myśl, która mnie zafrapowała: że wiarę możemy czasem stosować jako środek przeciwbólowy: "niosę mój krzyż, godzę się z nim - i wobec tego nic nie muszę zmieniać". Czy na pewno muszę z pokorą nieść krzyż mojego małżeństwa, znosić złe traktowanie przez męża, hamować złość? A może wcale nie muszę? Może tak jest tylko łatwiej, bo nie trzeba się umacniać, żeby zacząć się przeciwstawiać?
Ruto, z całym szacunkiem, ale nie taki jest sens wypowiedzi ks. Zbyszka
Wklejam, od 30 min.
https://www.youtube.com/watch?v=h4T7WVOUAL4
Słowa ks. Zbyszka brzmią mniej więcej tak:
Cytuję: "Czym jest moja wiara?
Może jest środkiem przeciwbólowym, sprawia, że mniej cierpię, więc mogę znieść moje życie.
Niektórzy potrzebują wiary jak środka przeciwbólowego.
Bo mniej boli..."

A ja chcę Cię zapewnić, że nic nie musisz.
Możesz.
Wybrać w wolności swoją drogę w życiu.
I nie koniecznie drogę cierpienia.
Dorosłość to zgoda na trudności, ale nie na cierpiętnictwo i uciemiężenie.

Mt 11,30 - Albowiem słodkie jest moje jarzmo, a moje brzemię lekkie.
Ty umiesz to, czego ja nie umiem. Ja mogę zrobić to, czego ty nie potrafisz - Razem możemy uczynić coś pięknego dla Boga.
Matka Teresa
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Al la pisze: 21 sty 2020, 21:50
Ruta pisze: 21 sty 2020, 18:46 Kochane, raz jeszcze bardzo Wam dziękuję.

Zaczęłam też wczoraj oglądać konferencję poleconą przez Al lę. Teraz i ja ją polecam. Jest tam jedna taka myśl, która mnie zafrapowała: że wiarę możemy czasem stosować jako środek przeciwbólowy: "niosę mój krzyż, godzę się z nim - i wobec tego nic nie muszę zmieniać". Czy na pewno muszę z pokorą nieść krzyż mojego małżeństwa, znosić złe traktowanie przez męża, hamować złość? A może wcale nie muszę? Może tak jest tylko łatwiej, bo nie trzeba się umacniać, żeby zacząć się przeciwstawiać?
Ruto, z całym szacunkiem, ale nie taki jest sens wypowiedzi ks. Zbyszka
Wklejam, od 30 min.
https://www.youtube.com/watch?v=h4T7WVOUAL4
Słowa ks. Zbyszka brzmią mniej więcej tak:
Cytuję: "Czym jest moja wiara?
Może jest środkiem przeciwbólowym, sprawia, że mniej cierpię, więc mogę znieść moje życie.
Niektórzy potrzebują wiary jak środka przeciwbólowego.
Bo mniej boli..."

A ja chcę Cię zapewnić, że nic nie musisz.
Możesz.
Wybrać w wolności swoją drogę w życiu.
I nie koniecznie drogę cierpienia.
Dorosłość to zgoda na trudności, ale nie na cierpiętnictwo i uciemiężenie.

Mt 11,30 - Albowiem słodkie jest moje jarzmo, a moje brzemię lekkie.
Allu, faktycznie wyraziłam się niezbyt precyzyjnie, pisząc że "możemy" stosować wiarę jako środek przeciwbólowy. Pisząc "możemy" myślałam o tym, że czasem tak po prostu robimy. Nawet nie zdając sobie sprawy i sądząc że wszystko jest dobrze. Bo o ile dobrze rozumiem, chodzi o to, by wiary w taki sposób nie stosować. Że takie podejście skłania do rezygnacji, zwalnia od odpowiedzialności za własne życie. We mnie te słowa mocno trafiły.
Bo póki co mój pomysł na dalsze losy małżeństwa był właśnie taki - zrobiłam co mogłam, poddaję się, będę żyć w zgodzie z moją wiarą, pozostanę wierna małżeństwu. Zaprzestanę starań. Zajmę się już tylko sobą i będę czekać w pokorze, aż może coś się odmieni. I tu pojawił się we mnie bunt, który nie do końca był dla mnie zrozumiały. Te słowa we mnie coś obudziły.
Bo zdałam sobie sprawę, że zaczęłam sobie podawać wiarę jako znieczulenie. Tak Panie Boże, zaprosiłam Cię do mojego małżeństwa, tak wierzę, że każde małżeństwo jest do uratowania, ale popróbowałam, nie udaje mi się, to sobie już wezmę ten krzyż, poniosę, zrezygnuję. Ale starać się o małżeństwo już nie będę. Nie wiem jak, jest mi trudno, boję się kolejnych odrzuceń, nie chcę już trudnych emocji. Wierzę, to sobie będę wierna do końca życia, a mąż niech się zajmie sam sobą. Bo w moim małżeństwie będę już tylko ja.
Pomyślałam sobie słuchając dalej, że wszystkie próby naprawy relacji z mężem podejmowałam wciąż według swoich pomysłów. Zebrałam te liczne wojska. I że może czas się wyciszyć i posłuchać Boga. Odesłać wojska. Odłożyć miecz. Postarać się usłyszeć Boga i wysluchac jego propozycji na to, co mogę zrobić. Skoro proszę Boga o pomoc, to może się na tą pomoc otworzę? Bo na razie - i to mnie uderzyło równie mocno, mówię - idąc za przykładem z konferencji - ja pójdę z tymi wojskami, a ty Boże mnie wspieraj. Może masz jakiś pomysł, ale wiesz, ja tu teraz jestem zajęta, zaraz mam bitwę, pogadamy potem, a teraz to mnie wspieraj. No bo wygrać muszę. Bo mi zależy.
Pomyślałam, że zacznę raz jeszcze. Boże, mam przed sobą ważną bitwę, bo dotyczy mojego małżeństwa. Wierzę, że nadal je trzymasz Swoją Mocą, ale czuję się bezsilna. Nie wiem co zrobić, cokolwiek robię nie przynosi to efektu. Kocham Cię, ufam Ci, pomóż. Jestem gotowa Cię wysłuchać.
Jest jeszcze drugi aspekt - mąż traktuje mnie źle i bez szacunku. Okej pracuję nad tym, aby nie dać się krzywdzić tak na ostro, ale gdzieś tam wewnętrznie jednak założyłam, że nic ze złym traktowaniem nie zrobię. Znów jakoś pokątnie uzasadniam to sobie wiarą którą no właśnie - potraktowałam jako znieczulenie. Łatwiej mi będzie znieść złe traktowanie, gdy będę się modlić, będę pokorna, spokojna, cierpliwa. No i to jest jednak rezygnacja i zwalnianie siebie z odpowiedzialności za samą siebie i za to jak jestem traktowana. Tak sobie na razie wstępnie myślę. Ale przede mną jeszcze trochę konferencji do wysłuchania, więc wstępnie. Wysłucham raz, drugi, trzeci całości i wtedy sobie poskładam całość najlepiej jak będę potrafiła.

Co do cierpienia - nie myślę, że jest złe. Jest częścią życia. Ale zgoda na cierpienie, którego nie da się uniknąć, a zgoda na cierpienie, po to, by czasem nie musieć czegoś zmienić, włożyć wysiłku to coś innego. Zresztą jestem w tym niestety niezła i dobrze wytrenowana. Jak dotąd, całkiem jak ten pies z opowieści Nałoga, sporo czasu przeleżałam skomląc sobie po cichu na gwoździu... I jak się okazuje zasłaniając się przy tym wiarą, że skoro jestem wierząca, to przecież rozumiem, że Bóg stworzył gwoździe wystające z werandy, więc sobie będę na nich leżeć i czekać nagrody za pokorne cierpienie.
Małgorzata Małgosia
Posty: 306
Rejestracja: 05 wrz 2019, 14:31
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Małgorzata Małgosia »

"Kochaj bliźniego swego jak siebie samego, a nie z całego serca swego".

Eureka. Po przeczytaniu tego zdania nagle dotarło do mnie, że właśnie tak żyję, tzn. kocham bliźniego z całego serca swego i wręcz wyduszam z tego serca do ostatniej kropli tę "miłość". I to nie tylko jeśli chodzi o męża, ale wszystkich bliskich mi ludzi.
Ja w tym wszystkim jestem na ostatnim miejscu, a Bóg tylko trochę wcześniej.

Zastanawiam się na ile jest to efekt błędnego rozumienia słów, że Bóg jest w innych ludziach, tyle jestem warta w oczach Bożych ile dam innym z siebie (to są wprost słowa, które często słyszałam i słyszę od rodziców). Mam wrażenie, że moje zrozumienie tych słów jest błędne i powoduje taką postawę.
"Ty zaś powróć do Boga swojego - strzeż pilnie miłości i prawa i ufaj twojemu Bogu!" (Oz 12, 7).
Jezu ufam Tobie.
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Małgorzata Małgosia pisze: 22 sty 2020, 6:48 "Kochaj bliźniego swego jak siebie samego, a nie z całego serca swego".

Eureka. Po przeczytaniu tego zdania nagle dotarło do mnie, że właśnie tak żyję, tzn. kocham bliźniego z całego serca swego i wręcz wyduszam z tego serca do ostatniej kropli tę "miłość". I to nie tylko jeśli chodzi o męża, ale wszystkich bliskich mi ludzi.
Ja w tym wszystkim jestem na ostatnim miejscu, a Bóg tylko trochę wcześniej.

Zastanawiam się na ile jest to efekt błędnego rozumienia słów, że Bóg jest w innych ludziach, tyle jestem warta w oczach Bożych ile dam innym z siebie (to są wprost słowa, które często słyszałam i słyszę od rodziców). Mam wrażenie, że moje zrozumienie tych słów jest błędne i powoduje taką postawę.
Małgosiu, zwróciłaś moją uwagę na ważny aspekt. Że to "z całego serca" dotyczy nie tylko męża, ale ogólnie ludzi.
Taka postawa jest jedną z cech, które "ułatwiają" wejście we współuzależnienie. Nie jest tak, że osoba wspoluzależniona staje się taka w związku. To znaczy oczywiście, że w destrukcyjnym związku wiele cech i postaw się rozwija, ale też dochodzą inne, których wcześniej nie bylo. Jest jednak także wiele cech i mechanizmów, które ma się wcześniej - i które powodują, że gdy w relacji coś jest nie tak, nie umie się reagować prawidłowo, nie wychwytuje się sygnałów ostrzegawczych.
Na początku było mi trudno zaakceptować, że postawa "z całego serca" nie jest właściwa. Cóż może być lepszego, niż dawanie innym siebie? Dopiero przez pryzmat przykazania miłości udało mi się to lepiej ułożyć i pojąć, gdzie tkwi mój błąd.
Natomiast moje przemyślenia dotyczące tego skąd się to we mnie wzięło, jak dotąd są dość przygnębiające. Ja zostałam w ten sposób wychowana - nie tylko w rodzinie. Bądź ofiarną, nieś pomoc innym, dawaj z siebie jak najwięcej. Nie stawiaj siebie i swoich potrzeb na pierwszym miejscu, poświęcaj się dla rodziny. To komunikaty które płynęły do mnie zewsząd. W sumie jak trening współuzależnienia. Najpierw nadal myślałam, że taka postawa jest dobra, a tylko nie sprawdza się w relacji z osobą uzależnioną, źle nastawioną, zdecydowaną tylko brać i nie dawać nic z siebie.
Potem zdałam sobie sprawę, że taka postawa nie jest wcale dobra w żadnej relacji. I wcale nie przynosi nikomu korzyści, ani mi, ani osobom, którym w taki sposób siebie ofiarowuję.

Myślę, że należy też uważać co za taką postawą w sobie skrywamy i co na niej zyskujemy, że w niej pozostajemy. W przypadku mojej mamy była to manipulacja - ja się dla ciebie poświęcam, więc ty musisz w zamian być mi posłuszna. Wszyscy stają się dłużnikami. Ponieważ bardzo mnie to krzywdziło, postanowiłam jeszcze jako nastolatka, że nie będę oczekiwać nic w zamian, że przyjmę postawę bezinteresowności. To także pułapka. Dla mnie postawa ofiarności stała się w pewnym momencie sposobem na unikanie siebie, swoich potrzeb, zajmowania się sobą. I to był mój zysk. Myśląc o innych nie musiałam myśleć o sobie - czyli nie musiałam nic zmieniać, podejmować pracy nad sobą, wchodzić w rzeczy, które mnie bolały. Jest też aspekt karania siebie, gdy zaniedbuję siebie na rzecz innych. Czuję że dotyczy mnie w jakiś sposób, ale jeszcze nie wiem, jak to we mnie działa.
Ale kwestia pomocy, poświęcenia i miłości bliźniego to jedna z największych rewolucji w dotychczasowym procesie mojego zdrowienia - wszystko co miałam ułożone, wywróciło mi się do góry nogami.

Długo zajęło mi ułożenie sobie na nowo tego, jak to powinno wyglądać. Kiedy pomagać, kiedy i czy w ogóle można odmówić pomocy, kiedy się poświęcić. I nadal sobie to układam. Nie znalazłam lepszego drogowskazu niż przykazanie miłości. Ma ono wiele aspektów, które widzę obecnie tak:
Po pierwsze z przykazania miłości płynie przykazanie kochania siebie na równi z innymi. Czyli w normalnych warunkach nie zaniedbuję potrzeb swoich na rzecz potrzeb innych osób. Nie wyręczam innych w tym, co są w stanie zrobić sami i nie wyręczam ich w odpowiedzialności.
Oraz płynie także przykazanie kochania innych na równi z sobą, czyli traktowania ich dobrze.
Na pierwszym miejscu jest Bóg, którego mam kochać najmocniej, Jemu się poświęcać i Jego mieć na pierwszym miejscu. Nie oznacza to zaniedbywania siebie ani innych - ich także mam kochać, co wyklucza zaniedbania i krzywdzenie.

Moja postawa się zmieniła. Nie jestem już zaangażowana w nieustanne pomaganie innym. Dużo czasu poświęcam na relację z Bogiem. Zaczęłam dbać o siebie, o swój rozwój duchowy, poświęcać sobie czas, przyglądać się moim potrzebom w najróżniejszych aspektach. Przestałam się w różnych aspektach zaniedbywać. Paradoksalnie więcej od siebie wymagam, wcześniej pobłażałam innym, ale też sobie. Co do bliźnich - zdecydowanie częściej mówię nie. I coraz rzadziej mam z tego powodu wyrzuty sumienia. Zanim zadeklaruję pomoc, zastanawiam się, czy na pewno jest potrzebna. I jeśli nie jest, to jej nie oferuję. Najpierw miałam z tym duże problemy, aby to odróżnić. Pomagały mi dość idiotyczne przykłady: gdy na ulicy ktoś zasłabnie, dzwonisz po pogotowie i udzielasz pomocy. Ale nie oferujesz umówienia wizyty u lekarza komuś, kto przechodzi obok i nie wygląda najlepiej. W odniesieniu do dzieci - pomagasz nauczyć się nowych rzeczy, ale nie wyręczasz w tym, co już potrafią i mogą robić same. W odniesieniu do męża wspierasz go, gdy chce zrobić prawo jazdy, ale nie kupujesz mu samochodu, gdy pierwszy rozbije. W odniesieniu do współpracownika wyjaśniasz jak coś zrobić, ale go nie wyręczasz w jego pracy.
Zauważyłam też coś, co wtedy wydało mi się prawdziwą rewolucją: nie musisz zaniedbywać siebie, by pomagać innym. Zwykle da się to tak zorganizować, by zadbać i o siebie i o tych którym pomoc jest potrzebna.
Moje życie stało się zdecydowanie bardziej przyjemne i radosne, gdy zaczęłam żyć zgodnie z przykazaniem miłości. Rzadziej jestem przemęczona i wyczerpana. Oczywiście nie jest tak, że naraz już wszystko w tym zakresie wiem i potrafię i wszystko doskonale odróżniam. Ale uczę się - jak wielu innych rzeczy. Chętnie, bo widzę jak mi to służy.

Jest jeszcze jeden aspekt tego wszystkiego z którym sobie na razie zupełnie poradzić nie umiem. Ofiarność na rzecz innych postrzegałam jako rodzaj centrum kobiecości, a odrzucałam wizję kobiecości jako czegoś zewnętrznego, dbałości o atrakcyjny wygląd, ładne ubrania, fryzurę, określone zachowania i to co często z kobiecością się kojarzy. Jeszcze mniej wiem więc teraz o tym, co to znaczy być kobietą. Jak właściwie się jako kobieta realizować. Czy w ogóle jest coś takiego? A może jest po prostu żona, matka, córka, pracownica, koleżanka, przyjaciółka - różne aspekty, role, relacje. Intuicyjnie czuję, że jednak jest i kobieta i kobiecość, myślę o tym, że Bóg stworzył nas mężczyznami i kobietami, więc ma to głębszy sens i na pewno ma znaczenie, ale nie potrafię ani tej kobiecości zdefiniować, ani odnaleźć, ani poczuć że się w tym aspekcie realizuję, ani nawet nie bardzo wiem, od czego miałabym zacząć. Oprócz tego, że nie od poświęcania się dla innych :shock:
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Dziękuję Wam jeszcze raz bardzo za Waszą obecność, rady i przemyślenia. I za modlitwy.
Troszkę się pozbierałam. Po pierwsze udało mi się zakończyć wewnętrznie problem ważności mojego małżeństwa. Jest ważne i nie dam się sobie więcej w takie rozważania wkręcić.
Po drugie postanowiłam cieszyć się chwilowym spokojem. Nie wiem, czy to zasługa mojej nowej postawy wewnętrznej, czy też mąż czuje się zdyscyplinowany sprawą sądową i nie chce źle wypaść, ale po pierwsze otrzymałam alimenty, po drugie mąż znów systematycznie przychodzi na spotkania z naszym synkiem i w koncu nie przychodzi odurzony. Po trzecie, mimo że sąd wyraził zgodę na spotkania bez mojej obecności i poza domem, mąż nie zaczyna rozmowy na ten temat. Początkowo tylko spróbował awantury, ale zareagowałam zupełnie inaczej niż dotąd... czyli spokojnie wyjaśniając, że jeśli podniesie głos zostanie poproszony o opuszczenie domu... i temat się zakończył.

Tak więc synek jest szczęśliwy, że w końcu regularnie widuje tatę. Na razie prosi, żebym nie wychodziła z domu, gdy jest tata, ale widzę że się cieszy. Więc i ja się cieszę. Zajmuję się w czasie ich spotkań swoimi sprawami, nie przeszkadzam. Staram się, żeby moja obecność nie była odczuwalna. Traktuję to jako czas na relaks i miłą lekturę. Przy moim zaganianiu to cenne. Mąż za to sam zaczął zagadywać do mnie, nie daję po sobie poznać, jestem miła w takich sytuacjach, ale umiarkowanie - ale w duchu mnie to cieszy.

Myślę, że niepotrzebnie tak obawiałam się sprawy sądowej. Gdybym wiedziała, jak to dziala, już dawno sama zalożyłabym sprawę o separację i uregulowanie alimentów oraz kontaktów. Jeśli postępowanie dyscyplinuje męża - niech sobie trwa ta sprawa jak najdłużej. Zastanawia mnie tylko, jak mąż ma zamiar dowodzić mojej winy. Sam wyraził wątpliwości w tym względzie i powiedział, że nie bardzo ma mi co zarzucić. Co jest o tyle ciekawe, że zwykle zawsze słyszałam, że ja jestem wszystkiemu winna, od męża nałogów, po nie taką pracę, nie takie życie, trudności z opanowywaniem emocji przez męża, po jego decyzję o wyprowadzce. Więc jakoś tam w sumie zrobiło mi się miło. Pewnie mniej miło zrobi mi się, gdy przeczytam pismo złożone do sądu...

Ponieważ jednak nauczona doświadczeniem wiem, że u męża okresy abstynencji potrafią kończyć się nagle, poprosiłam sąd o uzasadnienie postanowienia o kontaktach i czekam jak sąd wyjaśni, że w opinii sądu uzależniony tata może opiekować się dzieckiem bez żadnej kontroli. Oraz jak sąd wyobraża sobie sprawowanie kontroli nad trzeźwością ojca przez matkę, w dodatku kontrolę realizowaną w ciągu paru sekund gdy dziecko ma być przekazane ojcu. No i - jak zauważyła pani mecenas z którą się skonsultowałam - z jakiego przepisu wynika nałożenie na mnie takiego obowiązku?

Nie mam na razie pozytywnych uczuć do męża. Nie za bardzo mam do nich powód. Ale już nie mam ochoty go zabijać. Trochę też schodzę na ziemię jeśli chodzi o ocenę męża. Niemniej jednak, gdy myślę o naszych dobrych chwilach, o tym co mąż dla mnie robił, jak angażował się jako tata, jak dobrze było nam czasami razem, nie potrafię za tym nie tęsknić i nie myśleć o mężu pozytywnie. Więc mimo wszystko jest we mnie miłość. Nawet po zejściu na ziemię wciąż widzę wiele dobrych cech w moim mężu i jego ogromny potencjał jako człowieka, męża, ojca. Przykro mi, że nałóg w nim to wszystko zabija. Czuję się też zła i na siebie i na męża za to, co stało się z naszą miłością i tym co nas łączyło. I nadal mam nadzieję, że można to odbudować... Więc chyba kolejny kryzys emocji i buntu zaczyna być za mną... choć do spokoju jeszcze mi daleko. Zaczynam się przyzwyczajać, że okresy pewności i wątpliwości, pogodzenia i buntu, spokoju i rozpaczy, nadziei i chęci ucięcia wszystkiego się we mnie przeplatają. Może jednak dziś modlitwa za męża przyjdzie mi już łatwiej...
Lawendowa
Posty: 7716
Rejestracja: 30 sty 2017, 17:44
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Lawendowa »

Ruta pisze: 22 sty 2020, 19:01 Jest jeszcze jeden aspekt tego wszystkiego z którym sobie na razie zupełnie poradzić nie umiem. Ofiarność na rzecz innych postrzegałam jako rodzaj centrum kobiecości, a odrzucałam wizję kobiecości jako czegoś zewnętrznego, dbałości o atrakcyjny wygląd, ładne ubrania, fryzurę, określone zachowania i to co często z kobiecością się kojarzy. Jeszcze mniej wiem więc teraz o tym, co to znaczy być kobietą. Jak właściwie się jako kobieta realizować. Czy w ogóle jest coś takiego? A może jest po prostu żona, matka, córka, pracownica, koleżanka, przyjaciółka - różne aspekty, role, relacje. Intuicyjnie czuję, że jednak jest i kobieta i kobiecość, myślę o tym, że Bóg stworzył nas mężczyznami i kobietami, więc ma to głębszy sens i na pewno ma znaczenie, ale nie potrafię ani tej kobiecości zdefiniować, ani odnaleźć, ani poczuć że się w tym aspekcie realizuję, ani nawet nie bardzo wiem, od czego miałabym zacząć. Oprócz tego, że nie od poświęcania się dla innych :shock:
Ruto mówisz - masz :D
Jeszcze są miejsca i może jedno z nich czeka właśnie na Ciebie, żebyś wiedziała od czego zacząć :)
viewtopic.php?f=77&t=2903#p213827
Kwiatuszek pisze: 04 sty 2020, 14:54 Szczęść Boże,

Drogie Sycharowiczki ,

pragniemy zaprosić Was na REKOLEKCJE DLA KOBIET które, odbędą się w dniach 21-23.02,2020 r. w domu rekolekcyjnym im.Bł. Franciszki Siedliskiej w Żdżarach , 26-420 Nowe Miasto nad Pilicą .

Temat rekolekcji "KOBIETA MARZENIE BOGA".

W dniu 22.02.2020 r. wykłady a następnie warsztaty poprowadzi s.Anna Maria Pudełko

Ponad to, poznamy również kobiety ,które opowiedzą nam o swoich pasjach ...będzie również czas na rozmowy przy kubku herbaty czy kawy :)


Mamy zarezerwowanych 50 miejsc .

Koszt rekolekcji 185 zł

Zapisy rozpoczniemy w dniu 19.01.2020 o godzinie 19.00


Z POWODU OGRANICZONEJ LICZBY MIEJSC NA REKOLEKCJE ZAPRASZAMY TYLKO KOBIETY NALEŻĄCE DO WTM SYCHAR.
Z TEGO SAMEGO POWODU, NIE MA MOŻLIWOŚCI PRZYJAZDU Z DZIEĆMI



ZAPRASZAMY :)
"Ty tylko mnie poprowadź, Tobie powierzam mą drogę..."
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Zapisałam się 😊 Od razu. Cieszę się bardzo, chociaż nie wiem jeszcze jak wszystko zorganizuję... Ale zorganizuję. Dziękuję 😊
Lawendowa
Posty: 7716
Rejestracja: 30 sty 2017, 17:44
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Lawendowa »

Ruta pisze: 23 sty 2020, 23:24 Zapisałam się 😊 Od razu. Cieszę się bardzo, chociaż nie wiem jeszcze jak wszystko zorganizuję... Ale zorganizuję. Dziękuję 😊
Wiesz, ja mam takie doświadczenia z ładnych kilku lat, że jeśli mam gdzieś być i jest to zgodne z wolą Bożą to ... jestem tam. Tak po prostu. Znajduje się dla mnie miejsce, chociaż już ich nie było, dobrzy ludzie którym akurat jest po drodze by mnie z dworca zgarnąć, albo i przez pół Polski zawieźć :D
Najważniejsze, że Ty chcesz, i ten swój jeden krok już zrobiłaś.
"Ty tylko mnie poprowadź, Tobie powierzam mą drogę..."
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Lawendowa pisze: 23 sty 2020, 23:36
Ruta pisze: 23 sty 2020, 23:24 Zapisałam się 😊 Od razu. Cieszę się bardzo, chociaż nie wiem jeszcze jak wszystko zorganizuję... Ale zorganizuję. Dziękuję 😊
Wiesz, ja mam takie doświadczenia z ładnych kilku lat, że jeśli mam gdzieś być i jest to zgodne z wolą Bożą to ... jestem tam. Tak po prostu. Znajduje się dla mnie miejsce, chociaż już ich nie było, dobrzy ludzie którym akurat jest po drodze by mnie z dworca zgarnąć, albo i przez pół Polski zawieźć :D
Najważniejsze, że Ty chcesz, i ten swój jeden krok już zrobiłaś.
Jeszcze raz Ci dziękuję. Mam podobne doświadczenia jak Ty, tylko ja jestem nieco jeszcze oporna... Tak było z podjęciem terapii współuzależnienia, grupą wsparcia - czuję, że to dobry czas, że dla mnie, że z Bożą wolą i zamiast iść za tym, to czasem kombinuję, szukam powodów, że moze jeszcze nie teraz... Może nie jak biblijny Jonasz - nie płynę w przeciwnym kierunku -ale stoję na brzegu i patrzę jak statek w dobrym kierunku zaraz odpłynie. Dziękuję Bogu za cierpliwość do mnie i że mi nie odpuszcza. A jak już podejmę dobra decyzję, to wszystko nagle się już składa - dokładnie tak jak napisałaś.
Tak było i tym razem, bo gdzieś mignęło mi na forum ogłoszenie o tej konferencji, poczułam, o jak super, przecież to o tym, z czym teraz się męczę, to odpowiedź dla mnie - i zaraz zaczęłam mnożyć problemy... jak zorganizuję opiekę nad dzieckiem, jak dojadę, jak wysupłam pieniądze. Więc jestem Ci wdzięczna bardzo ale to bardzo - bo pomogłaś mi wsiąść na statek, którym czułam że powinnam popłynąć :D
Lawendowa
Posty: 7716
Rejestracja: 30 sty 2017, 17:44
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Lawendowa »

Ruto, bardzo się cieszę że pojedziesz. To dobrze, że Tobie wystarczy dać wędkę, a nie domagasz się gotowej, już złowionej i upieczonej ryby.
Ruta pisze: 24 sty 2020, 10:48... - i zaraz zaczęłam mnożyć problemy... , jak wysupłam pieniądze.
Nawet to zostało już zaopiekowane :D . W ostatnim poście dot. rekolekcji jest informacja, że jakaś dobra dusza już wcześniej wpłaciła pieniądze, by pomóc tym dla których finanse są przeszkodą w przyjeździe na te rekolekcje.
"Ty tylko mnie poprowadź, Tobie powierzam mą drogę..."
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Lawendowa pisze: 24 sty 2020, 12:55 Ruto, bardzo się cieszę że pojedziesz. To dobrze, że Tobie wystarczy dać wędkę, a nie domagasz się gotowej, już złowionej i upieczonej ryby.
Ruta pisze: 24 sty 2020, 10:48... - i zaraz zaczęłam mnożyć problemy... , jak wysupłam pieniądze.
Nawet to zostało już zaopiekowane :D . W ostatnim poście dot. rekolekcji jest informacja, że jakaś dobra dusza już wcześniej wpłaciła pieniądze, by pomóc tym dla których finanse są przeszkodą w przyjeździe na te rekolekcje.
Lawendowa, jeszcze raz dziękuję. Dostałam dziś w pracy dodatkową robótkę z wypłatą jeszcze w tym miesiącu, starczy idealnie i na rekolekcje i na dojazd. Sama do mnie przyszła :shock: Więc może znajdzie się jakaś duszka w trudniejszej sytuacji niż ja.

Mam też już wstępny plan opieki dla malucha i nawet zadeklarowaną opcję zapasową. Ekspresowo to idzie. Teraz jeszcze tylko w dojazdach się pozostaje zorientować. Czy będzie jakieś forum dojazdowo-podwozkowe? Nie wiem jak z dojazdem transportem publicznym. Ja niezmotoryzowana...
Namiastka
Posty: 59
Rejestracja: 29 sie 2019, 21:08
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Namiastka »

Ruta pisze: 24 sty 2020, 16:43 Mam też już wstępny plan opieki dla malucha i nawet zadeklarowaną opcję zapasową. Ekspresowo to idzie. Teraz jeszcze tylko w dojazdach się pozostaje zorientować. Czy będzie jakieś forum dojazdowo-podwozkowe? Nie wiem jak z dojazdem transportem publicznym. Ja niezmotoryzowana...
Ruto,
jadę ze Śląska, chętnie Cię zabiorę, a także każdą, która będzie jechać z podobnego kierunku - mam 3 wolne miejsca
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Namiastka pisze: 01 lut 2020, 9:36
Ruta pisze: 24 sty 2020, 16:43 Mam też już wstępny plan opieki dla malucha i nawet zadeklarowaną opcję zapasową. Ekspresowo to idzie. Teraz jeszcze tylko w dojazdach się pozostaje zorientować. Czy będzie jakieś forum dojazdowo-podwozkowe? Nie wiem jak z dojazdem transportem publicznym. Ja niezmotoryzowana...
Ruto,
jadę ze Śląska, chętnie Cię zabiorę, a także każdą, która będzie jechać z podobnego kierunku - mam 3 wolne miejsca
Och bardzo Ci dziękuję, odezwę się na priv :D
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Kilka pytań o separację

Post autor: Ruta »

Spędziłam miły weekend z przyjaciółkami i naszymi dzieciakami. Miło jest doświadczyć troski, zainteresowania, pośmiać się razem, wspólnie przygotować posiłki, poszaleć z dzieciakami. Wróciłam do domu i jest mi trochę mniej wesoło, bo poczułam, że kiedyś taką wspólnotę miałam przede wszystkim z mężem i nagle odczułam ogromną pustkę po tym. Bardzo mi tego brakuje. Tęsknota jest dla mnie trudnym uczuciem i nie bardzo jeszcze potrafię sobie z nią radzić. Ale wiem już że często pojawia się, gdy czuję się radosna, nasycona bliskością innych osób. Wydawałoby się, że właśnie wtedy nie powinna się pojawiać. Tym bardziej, że wtedy na zasadzie kontrastu działa jak zimny prysznic. Przejście od radości do smutku jest trudne...
Za to bardzo cieszę się, że nie rozważam już kwestii ważności mojego małżeństwa. Przynajmniej ten kryzys mam za sobą. A wiele innych przed sobą...

Za to okazuje się, że moja decyzja o całkowitej abstynencji budzi ogromne emocje w moim otoczeniu. Wiele osób mnie o to zagaduje. Czasem z troski o mnie (w sumie to ciekawe, że troszczymy się o osoby, które przestają pić alkohol, ale już nie o te, które go spożywają), czasem dla zaspokojenia ciekawości. Zwykle wyjaśniam, bo zwykle za takimi pytaniami nie stoją złe intencje. Z początku moja abstynencja była traktowana jako przejściowy kaprys i wtedy pytań nie było. Odpowiadanie na pytania pozwoliło mi odpowiedzieć sobie na moje motywacje, rozpoznać je, ułożyć. Odkryłam, jak wiele w tym jest o mnie, a nie o mężu. I jak wiele jest w tym nadal o moim małżeństwie. To budujące.
Nie piję alkoholu, ponieważ:
- troszczę się o siebie a wiem, że picie alkoholu w kryzysie o wiele szybciej prowadzi do uzależnienia,
- zależy mi na moim mężu i jego uzdrowieniu a abstynencja bliskich jest dobrą i właściwą formą wsparcia osoby uzależnionej,
- ponieważ wiem, że małżeństwa dotknięte problemami, obciążone trudnościami małżonków, ich bagażem osobistym, bez używek funkcjonują lepiej, a z używkami, nawet w akceptowanych ilościach, częściej i mocniej wchodzą w kryzysy,
- troszczę się o moje dziecko, które ma złe doświadczenia z dorosłymi pod wpływem substancji i nie chcę być źródłem lęku, ale też ponieważ dzieci z rodzin z problemem uzależnienia same są zagrożone bardziej niż rówieśnicy - i dlatego potrzebują dobrych i zdrowych wzorów,
- jestem samotną matką i na mnie spoczywa cała odpowiedzialność za dziecko, a to wymaga trzeźwości, nie powinnam się niczym osłabiać, także emocjonalnie i fizycznie.

Co ciekawe: są osoby, które mnie wspierają, są takie, które same także zrezygnowały z picia alkoholu po rozważeniu moich argumentów i takie, które to rozważają, ale też takie które próbują mnie od mojej decyzji odwieść. Niespecjalnie się tym przejmuję, znam siebie i jeśli podejmuję decyzję co do której mam przekonanie, że jest słuszna nie schodzę z obranej drogi. Ale samo naleganie, żeby ktoś dał sobie spokój z abstynencja i "przestał się ograniczać" jest rownie interesujące, co niezrozumiałe.

Niektóre argumenty są przykre, jak te, że powinnam w końcu zrozumieć, że mój mąż mnie nie chce i dać sobie spokój. To boli, bo mój mąż naprawdę mnie nie chce i daje temu wyraz w dość jednoznaczny sposob. Jednak bardziej zastanawia mnie, że przy takich słowach czuję się zawstydzona i tak, jakbym się mężowi narzucała. Potem jednak myślę od razu, że narzucanie się mężowi to ostatnia rzecz, jaką można mi zarzucić już od długiego czasu. A i wcześniej raczej się nie narzucalam jakoś specjalnie. Coś jednak w tym jest, że akurat te słowa mnie najbardziej bolą. Nie wiem na razie co dokładnie budzi taką moją reakcję i zupełnie jej nie rozumiem.

Mąż przychodzi nadal regularnie na kontakty z synkiem, na ile mogę to ocenić, jest trzeźwy, w stosunku do synka jest w porządku, wobec mnie spokojny lub ostentacyjnie obojętny - co jest miłą odmianą, po atakach, agresji i obwinianiu mnie. Zdarza się, że jest miły (przez krótkie ułamki sekund), co za każdym razem miesza mi w głowie i budzi nadzieję. O naiwne serce... Potem mąż niemal natychmiast zachowuje się tak, jakby się tego wstydził, albo zrobił coś złego. Albo świadomie robi coś, co zaciera to, co było miłe. Co miesza mi w głowie jeszcze bardziej. Przyglądam się sobie w tym i widzę, że wciąż jestem głodna męża uwagi i akceptacji. Może już nie jest moim bożkiem, ale cesarzem na pewno. Z drugiej strony widzę też, że część takich moich reakcji płynie z nadziei. Naiwnej nadziei, bo to, że mąż chwilę będzie dla mnie miły nie oznacza niczego. A już na pewno nie tego, że jest gotowy zacząć o siebie walczyć. Coraz częściej rozważam zredukowanie relacji z mężem. Bo teraz, kiedy przychodzi, czasem z nim rozmawiam, jestem miła, jeśli jest miły rozmawiam. Miesięcznie nie uzbiera się tego nawet i godzina, ale i tak nie jestem pewna, czy to nie za dużo. Bo tak sobie myślę, że nigdy w żaden sposób nie dałam mężowi jednoznacznie do zrozumienia, że jego zachowanie jest dla mnie krzywdzące. Za każdym razem, czegokolwiek mąż nie robi odkąd się wyprowadził zaciskam zęby i radzę sobie. I jestem miła. Ale często wcale nie płynie to ze mnie, jest rodzajem narzuconej sobie roli.
ODPOWIEDZ