renta11 pisze: ↑17 maja 2023, 9:26
Ruto
W Twoich wypowiedziach widzę ciągle wiele troski o dobre samopoczucie Twojego męża, uprawiasz wręcz taniec na linie, aby utrzymywać czy wskrzeszać relacje. Czy to nie zahacza nadal o współuzależnienie?
Nawet oddałaś swoje dziecko uzależnionemu mężowi na wychowanie. Liczyłaś na to, że czynnie uzależniony mąż stanie się w cudowny sposób zdrowym, dobrze funkcjonującym ojcem?
Jak to się skończyło?
Jaką cenę zapłaciło za to Twoje dziecko?
Czy było warto?
Rento,
Sposób w jaki opisałaś część mojej historii jest dość dramatyczny. Oddanie na wychowanie uzależnionemu mężczyźnie dziecka nie brzmi najlepiej. Przypisałaś mi też intencje, których nie mam ani teraz, ani nie miałam wtedy, kiedy mój mąż obejmował codzienną opiekę nad synem.
Wyglądało to zgoła inaczej. Gdy przyszłam na forum mój mąż nie był w stanie ani sprawować opieki, ani nawet realizować kontaktów. Nie z powodu braku kompetencji rodzicielskich, bo te ma, ale z powodu nietrzeźwości. Jednak w kolejnych latach mąż z osoby trwale nietrzeźwej stał się osobą trzeźwiejącą. Nie bez incydentów i upadków. Ale zmierzającą dość świadomie w dobrym kierunku.
To właśnie we Wspólnocie, korzystając z doświadczenia innych mam w podobnej sytuacji rodzinnej (mąż poza rodziną, z kochanką, w kryzysie, zwykle w uzależnieniach), mogłam przygotować się na dzień, w którym nasz dorastający syn zacznie rozważać przejście pod opiekę ojca. Niekoniecznie ojca przygotowanego do tej roli. Przyszedł ten dzień o wiele wcześniej, niż sądziłam. A miałam nadzieję, że nie przyjdzie wcale. Ale nie jest to jakimś niebywałym, wyjątkowym zdarzeniem.
Dzięki historiom rodzin, kobiet, małżeństw i dzieci, którzy taki etap przeszli przed nami, mogłam skorzystać z wiedzy o tym, co z różnych decyzji dla różnych osób wynikło. I wyciągnąć swoje wnioski.
Moje wnioski były następujące: im większy opór postawię w takiej sytuacji, tym więcej komplikacji. Dzieci się wtedy buntują, uważają mamę za stojąca na drodze do relacji z tatą, mąż ma używanie,
przedstawia żonę jako "alienatorkę". Zaczyna się wojna wszystkich ze wszystkimi, sądy. Po jakimś czasie dziecko jeśli się uprze i tak jest pod opieką taty, bywa, że i wbrew decyzji sądu. Jeśli pod opiekę taty w będącego kryzysie trafi dziecko starsze, po wyczerpującej walce z mamą, zranione całą sytuacją, bywa mu to na rękę. Nie ma wymagań, kontroli, jest samowola. Więź z mamą jest wtedy mocno nadszarpnięta. Wszystko ze szkodą dla dziecka.
Zgoda na taki stan rzeczy najczęściej kończy się albo wycofaniem się po jakimś czasie ojca, albo decyzją dziecka o powrocie pod opiekę mamy. Dziecko w jakiś sposób "zaszczepia się" wtedy na przyszłość przed takimi pomysłami. Nie usłyszałam o ani jednej sytuacji, w której ojciec w kryzysie ogarnął się na tyle, by stać się dobrym podstawowym opiekunem. Najpierw trzeba zapewne jednak wyjść z kryzysu. Nie miałam więc podstaw, by mieć takie oczekiwania, o jakich piszesz.
Na podstawie tych swoich wniosków zgodziłam się, by syn zamieszkał z tatą. Co nie znaczy, że syna "oddałam" mężowi. Cały czas miałam z nim kontakt, spotykaliśmy się, rozmawialiśmy. Bardzo wsparły mnie mamy, które przez to przechodziły. Uczyłam się jak nie przenosić swoich obaw na syna, jak go mądrze wspierać, jak nie obciążać go w tym czasie moją tęsknotą za nim. Nie oznacza to, że była to dla mnie prosta decyzja. Po dwóch dekadach codziennego bycia mamą i opiekunką, nie było mi łatwo przestawić się na życie w pojedynkę. Mam też silną więź z młodym i zwyczajnie mi go przez cały czas jego nieobecności brakowało. Do bólu, do płaczu. No i miałam wiele obaw.
Pytasz o epilog tych zdarzeń. Syn po czterech i pół miesiącach wrócił pod moją opiekę. Czwarty miesiąc był dla mnie najtrudniejszy, bo mąż zaczął coraz więcej zawalać. Szybciej niż przewidywałam. Wyczekałam, mimo niepokoju i chęci zabrania syna natychmiast. Syn wrócił na swoją własną prośbę.
Jeśli chodzi o efekty, jest więcej pozytywów niż negatywów. Syn ma realniejszy obraz swojego taty, mnie także. Ich więź się wzmocniła, nasza też. Mąż na nowo otworzył się jako ojciec. Ma z młodym stały kontakt, piszą do siebie, dzwonią, mąż oddzwania do syna na bieżąco, nie znika na wiele dni jak przedtem. Odwiedza młodego regularnie, choć pewnie przydałoby się częściej. Ale kiedy jest, poświęca czas młodemu, dobrze się nim zajmuje. To wzmacnia młodego, jego pewność siebie, służy mu. Syn jest w dobrej kondycji psychicznej. Owszem były i komplikacje w postaci reorganizacji nauki, zmiany miejsca zamieszkania i tego rodzaju spraw. Bilans jest jednak na plus.
Co do mojej relacji z mężem, to osobna sprawa. Na dziś kontaktuję się z mężem wyłącznie w sprawach bieżących dotyczących dzieci. Piszę smsy. Niezwykle rzadko ustalamy coś w rozmowie telefonicznej. Ta współpraca idzie nam dobrze.
Sama nie wiem, czy takie ograniczenie jest to dobrze, czy źle. Ale na dziś tak mam. Zapewne to, co płynie w mojej postawie z lęku dobre nie jest. Nie rozwikłałam jeszcze w tym siebie, swoich emocji, postawy. Ale też nie śpieszę się ze zmianą. Mam czas, nie czuję presji. Przyglądam się sobie. Na dziś mój mąż jest z kolei na etapie "przed rozprawą", co oznacza, że unika kontaktowania się ze mną. Przyzwyczaiłam się. Także do tego, że wcale to naszej więzi jakoś znacząco nie osłabia. Wbrew wszystkiemu, nałogom, kryzysom, nasza więź zawsze była silna, wiele nas łączyło. I tak zostało. Poza wszystkim co trudnego wnieśliśmy do naszego małżeństwa, wnieśliśmy też rzeczy dobre. I wiele udało się nam zbudować, przyjaźniliśmy się, podziwialiśmy, uczyliśmy siebie i od siebie nawzajem, byliśmy blisko. I to jest. Jest też niezmywalna więź sakramentalna, jak najbardziej realna, odczuwalna.
Jestem też z nas jako z małżeństwa dumna, że w kryzysie mimo wszystko nauczyliśmy się chronić dzieci, nie przenosić na nich naszych emocji, obciążeń i współpracować. Nie walczyć. Nawet w sytuacjach takich jak zmiana opieki, nowe warunki, w których wszystko trzeba układać od nowa. Nie tylko ja potrzebuję się powściągać. Mój mąż też. Bywa mi przykro, gdy czuję zniecierpliwienie w jego głosie. Ale jemu zapewne też nie jest łatwiej. Mąż zna mnie, czyta moje emocje, tak jak ja jego.
Nadal zależy mi na tym, by nasze relacja była dobra, by zdrowiała. I pracuję nad tym. Po swojej stronie. Zdrowienie mojego męża zostawiam Bogu. Choć zdarza się, że za moim mężem tęsknię. Bywa nadal, że do bólu. I do łez. Nie uciekam od tego.
Nie wiem, w czym widzisz tu taniec na linie w celu wskrzeszania czy utrzymywania relacji. Nie wiem też w czym tu widzisz współuzależnienie. Wiem, że dla części osób współuzależnienie przechodzi dopiero przez zerwanie relacji z uzależnioną osobą. Ja jednak poznałam sporo osób, m. in. w Sycharze i w Al-Anon, które poszły inną drogą, poprzez zdrowienie w relacji. Także wtedy, gdy osoba uzależniona jeszcze ze swoich trudności nie wyszła. Kocham mojego męża. Także wtedy, gdy jest trudno, gdy mąż mnie rani i gdy odrzuca. To nie to samo, co zgoda na krzywdę.
Nadal pragnę powrotu mojego męża, powrotu do Boga, do samego siebie, do naszej rodziny. Ale też potrafię żyć spokojnie i dobrze w oczekiwaniu na jego powrót. Już nie w poczuciu krzywdy. Raczej w poczuciu obdarowania łaską, która pomogła mi nie pobłądzić, poprostować wiele ścieżek, zdrowieć. Nie odbieram już życia samotnie jako kary. Ani nie uważam, że mój mąż ma dobrze, bo jest w innej relacji, bo ma mniej obowiązków. Wiem już, że to nie daje szczęścia. Wierzę też, że to samo, co Bóg uczynił dla mnie, pragnie też uczynić dla mojego męża. I w swoim czasie uczyni.
Bywa mi trudno. Ale gdyby mąż był z nami, także mielibyśmy różne trudności. To część życia. Więc i do tych trudności jakoś się nie przywiązuję. I nie obwiniam już za nie męża. Przeszło mi i to. Chyba mam taki dobry etap, gdy mogę sobie czekać nie czekając. Przy pełnej świadomości, że potem mogę mieć kryzys w kryzysie
No i tak to właśnie wygląda.