No i po weekendzie... Czuję, że post będzie długi, nazbierało mi się. Na końcu napiszę pytania jakie mi się pojawiły. Może jakaś dobra dusza wie, co zrobić, albo coś podobnego ma za sobą (a nie ma przy tym ochoty czytać moich długich wynurzeń
Analizowałam sobie swoje posty i zauważyłam pewną prawidłowość. Każdy mój nowy krok, każde przesunięcie granicy dalej w relacji z mężem ku normalności (normalność póki co definiuję jako: nie przychodzi do domu odurzony, nie kontaktuje się z dzieckiem w stanie po narkotykach, nie wybucha, nie jest agresywny wobec mnie dziecka ani innych osób w naszej obecności i nikogo nie terroryzuje) - powoduje u mnie ogromny lęk. Ten lęk nie jest wyobrażony, ani nie płynie znikąd. To kwestia moich dotychczasowych doświadczeń z mężem, jego agresji, swoistego rodzaju wiedzy o tym, co może się stać. Innym słowem to element mechanizmu kontroli jaką sprawował i jak widać nadal sprawuje nade mną mój mąż. Bądź miła, współpracuj, kryj moje branie, nie przeszkadzaj mi w nim i chroń mnie przed konsekwencjami, bo jeśli nie, to zrobię coś złego sobie, albo tobie.
Przeanalizowałam jeszcze raz także to, co pisała JolantaElżbieta (Jolu raz jeszcze z całego serca Ci dziękuję, jesteś obecna w moich modlitwach). Także konferencje i inne materialy. Uderzyło mnie, że przerwanie lęku przed przemocą i samej przemocy polega często na zmianie postawy osoby, która tego doświadcza - jakby to przerażająco nie brzmiało, trzeba przestać się bać. Oraz zacząć nazywać to, co robi osoba, która wywołuje ten strach oraz się bronić, nie milknąć, mówić, że się będzie głośno krzyczeć, że się zawiadomi, wzywać policję. Nie pozwalać na przemoc.
Ubiegły tydzień był trudny, mąż przyjeżdżał po synka i żadał aby dziecko do niego zeszło, bo ja nie mam prawa go kontrlowoac. Mówiłam, że zejdę ja, sprawdzę w jakim jest stanie i dopiero zdecyduję o kontakcie. W środę mąż odjechał zanim zeszłam. W czwartek czekał, ale nie zgodziłam się na kontakt, był na zejściu, w ciągu dwóch minut nakręcił się tak, że zaczął mnie wyzywać i uderzył mnie drzwiami od samochodu. Nazwałam to co zrobił, wyjaśniłam, że sobie nie życzę takiego traktowania i że jeśli to powtórzy zgłoszę to na policję. W końcu odjechał, ograniczył się do głupich smsów. W piątek zrezygnował z kontaktu. W sobotę przyjechał trzeźwy i nie na zejściu. Nie chciał wejść, a synek odmówił pojechania gdziekolwiek z nim. Mąż pytał, czy wezwę policję jeśli wejdzie, powiedziałam, że jeśli będzie agresywny, albo zorientuję się że się odurzył, to właśnie to zrobię. Zdecydował się wejść i w zasadzie miło spędził czas z dzieckiem. Był wyczerpany, wygłodniały, po jakimś czasie zaczął przysypiać, ale synek był bardzo szczęśliwy, że jest z nim tata. Gdy zaproponowałam obiad, zjadł razem z nami, poza tym nie ingerowałam, zajmowałam się sobą. W niedzielę mąż przyszedł w nieco lepszym stanie, miał iść z dzieckiem do kościoła, ale mały nie chciał iść sam z tatą. Zdecydowałam, że pójdę z nimi. Mąż wyszedł z nami, ale potem się wkurzył, że to jego dzień i się wtrącam - ale teraz kieruję się potrzebami dziecka, a nie uzależnionego męża. Poszliśmy z synkiem sami - i niespodzianka, mąż podjechał pod kościół. Spędził z nami mszę, ale uciekł przed jej końcem.
Za to po powrocie z mszy mąż przekazał dziecku pieniądze od babci (był u niej już dość dawno temu, nic nie wspomniał, że ma pieniądze dla dziecka, widać ruszyło go sumienie i oddał...). Zrobił też obiad, ktory zjedliśmy razem, mąż podał go dla naszej trójki, więc skorzystałam z zaproszenia. No i nie był agresywny, ale ja tym razem naprawdę wezwałabym policję gdyby spróbował.
Nie robię sobie dużej nadziei, co do dłuższej abstynencji, mąż trzymał kurtkę cały czas przy sobie, a zwykle robi tak gdy w niej "coś" ma. (Nie wiem jeszcze co z tym zrobię, wolałabym żeby mąż nie wnosił niczego do domu, ale to kolejny etap). Nie sądzę też aby mąż przez dłuższy czas stosował się do zasady "tylko trzeźwy". W niedzielę, jak odespał nie wytrzymał do końca kontaktu z małym, wyszedł trzy godziny wcześniej. Ale jakieś postępy oboje robimy. Zapewne niedługo mąż podejmie kolejną próbę sił.
Piszę o tym wszystkim, bo widzę, że mi to pomaga, ale też pozwala po jakimś czasie wrócić do tego, co już napisałam i zobaczyć, w jakim punkcie byłam, w czym udało mi się poprawić, nad czym muszę pracować.
Są rzeczy z których jestem zadowolona. W końcu tak wewnętrznie w sobie wiem, że mam rację nie zgadzając się na obecność męża w domu w stanie nietrzeźwości, ani na to, aby w takim stanie opiekował się synkiem i że jestem gotowa od razu reagować na każdy przejaw agresji. Im więcej mam w sobie poczucia, co jest normą, tym łatwiej mi ustawić granicę. Im bardziej mam jasność co do tego co zrobię i dlaczego to i im lepiej i prościej umiem to zakomunikować, tym łatwiej mi reagować, gdy coś się dzieje.
Łatwiej mi też nie przejmować się presją otoczenia (jak mogłaś wpuścić go do domu, po tym co zrobił w czwartek i jeszcze usiąść z nim do stołu, podać obiad, czemu pozwolasz mu spać u siebie w domu, bla bla bla...). Wszyscy nie muszą rozumieć co robię, a ja nie muszę się tłumaczyć. Wyjaśniłam, że obowiązuje mnie wyrok sądu, co zresztą jest zgodne z prawdą. Mogę sprzeciwić się kontaktom, gdy mam do tego podstawy i tylko wtedy.
Jestem też zadowolona, bo przez cały weekend udało mi się ani razu nie zrobić niczego "po coś", ani żeby mąż zareagował "jakoś". To ważne we współuzależnieniu, aby z takich postaw wychodzic. I udało mi się, mimo ostatnich trudności i ostatnich zdarzeń w całkowitej zgodzie ze sobą traktować męża z szacunkiem, bez udawania, gry - tak szczerze i z serca.
Przechodząc do mojego pytania, wiem, że to bardzo intymny temat, ale może ktoś ma jakąś mądrą lekturę na ten temat, artykuł, cokolwiek: Co zrobić gdy w trakcie kryzysu poczuje się pociąg fizyczny do małżonka? W sensie jak się wtedy zachować, zwłaszcza gdy mąż to widzi i też reaguje? Czy da się coś zrobić, by tego uniknąć? To bardzo krępujące dla mnie. Wolałabym, aby do takich sytuacji nie dochodziło. Z drugiej strony nie mogę ukryć przed sobą, że choć się oburzam, cieszy mnie, że mąż na mnie reaguje (o moja kobieca próżności...) i w sumie swoimi reakcjami też w jakimś sensie się cieszę, choć są kłopotliwe.
Już któryś raz zauważyłam, że reaguję na obecność męża. Nie zawsze, ale wtedy gdy nawet przez chwilę dzieje się coś, co ma pozor normalności, np. zjemy wspólny posiłek, porozmawiamy, ale tak miło, autentycznie i bez napięcia. Nie kontroluję takich reakcji, pojawiają się bezwiednie i bez zapowiedzi. Nie umiem ich zamaskować, mąż zna mnie i je widzi. To są takie mgnienia. Na takie moje reakcje mąż z kolei też reaguje jako mężczyzna. Ja to widzę. I to także jest poza jego kontrolą, wiem też, że go to mocno irytuje, czuję to. Ja czuję się wtedy zakłopotana i się wycofuję, mąż okazuje zdenerwowanie. I tak stało się w niedzielę. Wszystko było okej, mąż nie zgłosił pretensji do wspólnego wyjścia do kościoła, zaczęłam się ubierać. Mąż nas pospieszał. Weszłam do przedpokoju zakładając bluzę no i wtedy właśnie nastąpiły te mgnienia. Oboje to poczuliśmy. Mąż się wkurzył i wybiegł z mieszkania jak oparzony. Ja poczułam się skrępowana. Nie zrobiłam nic, aby coś takiego wywołać. Nawet chyba bym nie potrafiła. Martwię się, że mąż może pomyśleć że to z mojej strony celowe. Więc na przyszłość wolałabym takich sytuacji uniknąć...Może ktoś coś na ten temat czytał, wie, ma jakiś pomysł?
Ale mam też nieśmiałe myśli, że skoro jesteśmy małżeństwem, to w takich reakcjach nie ma nic złego nawet jeśli jesteśmy w kryzysie. Oraz że skoro to ważna sfera, to może unikanie ich na siłę byłoby równie nierozsądne, jak ich prowokowanie...