
Gratuluję.
Takie przemyślenia były ważnym momentem w mojej pracy nad sobą.
Moderator: Moderatorzy
Pięknie napisane, ja też tak uważam i czuję. To jest kwintesencja procesu wybaczenia człowiekowi który się pogubił, zachorował. Wybaczenia sobie, bo jesteśmy ludźmi i popełniamy błędy i uczymy się całe życie.Ruta pisze: ↑24 lis 2020, 10:15Nikt nie uzależnia się celowo, ani się celowo nie współuzależnia. Nikt celowo nie komunikuje się źle z osobą którą kocha, nie krzywdzi celowo swoich bliskich, nie powoduje ich strachu, smutku czy cierpienia. Nikt celowo nie okazuje miłości w sposób, który dla bliskiej osoby wcale tej miłości nie oznacza, ani celowo nie wybucha gniewem. Coraz więcej jest wobec tego we mnie współczucia i wybaczenia. I wobec męża i wobec mnie samej.
Szczęść Boże.Ruta pisze: ↑26 lis 2020, 2:17Gdyby nie to, że wiem co mi się dziś zdarzyło, nie uwierzyłabym sama sobie, że się zdarzyło. Rano zmagałam się na różne sposoby ze sobą, by oddać to co mnie dręczyło Jezusowi i by zaufać. Nie szło mi zupełnie, w końcu zdecydowałam się wesprzeć aktem księdza Dolindo Jezu ty się tym zajmij. Ten akt to dla mnie taka bomba atomowa, bo ma ogromną siłę. Dręczyła mnie sprawa dotycząca mojego synka i zgody męża, co do której nie udało nam się porozumieć. Okazało się, że sąd odrzucił mój wniosek o zabezpieczenie, czyli moją prośbę o wyrażenie zgody za mojego męża - co bardzo komplikowało życie moje i synka. Uznałam, że dalej licząc na sąd daleko nie zajdziemy, stąd mój pomysł by oddać tą trudną sytuację Jezusowi. No i próbowałam, ale moją głowę zajmowały wciąż różne scenariusze, a we mnie było mnóstwo niepokoju i zmartwienia. No i gdy mówiłam, Jezu ty się tym zajmij, poczułam, żeby poprosić dziś męża o podpisanie zgody. Zaraz włączyło mi się myślenie o tym, ile razy już daremnie prosiłam, zobaczyłam ileś tam scenariuszy odmowy, dokuczania mi, nieprzyjemnych słów i dalej ciągnęłam swoje - Jezu ty się tym zajmij. I poczułam: Już się zająłem: poproś męża o podpisanie. To nie były słowa, tylko takie... tchnienie. Chwilę potem zasnęłam.
Gdy się obudziłam - pisałam już o tym rano - czułam w sobie taki spokój i radość z tego spokoju. Mąż rzeczywiście przyszedł po południu. Gdy napisał, że będzie, postanowiłam przygotować dokumenty - choć sama o sobie myślałam jako o wariatce, której coś się uwidziało. Mój synek zapytał co to za kartki, powiedziałam tak oględnie i krótko, że to dokumenty, i że poproszę tatę by je podpisał. Gdy mąż przyszedł, synek obwieścił mu, że mama ma dokumenty do podpisania i poprosił tatę żeby je podpisał. Nie wiem, może wyglądałam na zatroskaną i dlatego synek postanowił się wstawić za mną u taty. W sumie dobrze, bo nie wiem, czy ja bym się odważyła sama zacząć. A tak nie miałam wyjścia, więc też poprosiłam męża - i stało się coś, czego się nie spodziewałam zupełnie, bo mój mąż się zgodził i podpisał potrzebne zgody.
Tak się ucieszyłam, że poszłam na mszę, podziękować. A wieczorem w domu zastałam drugą niespodziankę. Jakiś czas temu mój mąż zabrał z domu swoją obrączkę. Z jednej strony cieszyłam się, że zostawił moją, z drugiej trochę martwiłam się, i bolało mnie, że może mąż swoją obrączkę sprzeda, albo coś niemiłego z nią zrobi. I ten ból ze mną gdzieś tam był, zwłaszcza, że mi się to należało - bo wcześniej bałam się mężowi przyznać, że mam te obrączki - bo nie chciałam by je zabrał - i kłamałam mężowi na ten temat. I teraz naprawdę odjazd - wpadłam na pomysł, by posprzątać szufladę. Taką zagraconą, do której wrzucam różne rzeczy i sprzątam raz na rok, albo i rzadziej. Mam takich dwie, zaczęłam od dolnej. Kompletnie nie wiem, czemu postanowiłam tą szufladę dziś posprzątać, zwłaszcza, że miałam na wieczór w planach różaniec z księdzem Teodorem, bo mignęło mi, że dziś będzie o sile sakramentu małżeństwa. Podczas transmisji zwykle nie dają rady, puszczam sobie te rózańce później, gdy synek już śpi. I znalazłam obrączkę męża, spakowaną w woreczek, razem z karteczką, która mąż napisał mi jeszcze w czasie, gdy zaczynaliśmy się spotykać i zbliżać do siebie (nie wiedziałam, że tą karteczkę mąż zabrał także, ale widocznie tak było). Mój synek, który oczywiście przyszedł, jak zaczęłam grzebać w szufladzie, bo te szuflady ze "skarbami" zawsze go fascynują, jak zobaczył wśród gratów obrączkę taty, to powiedział - mamo to cud, w sercu taty coś się zmienia. Ja sama kiedyś zastanawiałabym się co to znaczy, co ten gest męża oznacza, co mój mąż myśli, co czuje, czy to oznacza coś dobrego, czy raczej przeciwnie, czy sobie ze mnie żartuje, czy, czy czy - dziś po prostu się cieszę. Całą sobą. I przyjmuję co jest. Nie muszę wszystkiego wiedzieć. Nie wiem jeszcze, czy podziekować mężowi, czy zostawić sytuację jak jest. Bardzo boję się zepsuć cokolwiek, spłoszyć, zatrzymać nie takim słowem, pochopnym działaniem. A sama tak delikatnie czuję, że w tym skamieniałym i obolałym sercu mojego męża coś delikatnie się zmienia, tak jakby pojawiały się na powierzchni takie ledwie widoczne ryski, takie cieniutkie kreseczki.
I to jeszcze wcale nie koniec radosnych zdarzeń. Przede mną była modlitwa do św. Józefa, którą postanowiłam sobie odmówić jako zobowiązanie (bo różaniec miał być już taki dla przyjemnościTa modliwa do św. Józefa to za ojców, nie mogłam jej nie odmówić po takim dniu, gdy tyle dobrego mnie spotkało. Jak już skończyłam byłam zmęczona i poźno już było, ale pomyślałam - odmówię sobie i różaniec, w końcu na niego czekałam. Odpalam jutuba, a tu ksiądz Teodor mówi, że to nasz nasz sycharowski różaniec będzie z Sycharkami. Spłakałam się przy tym różańcu, na całego ryczałam momentami i w sumie teraz też co chwilę łzy mi lecą i się uśmiecham równocześnie. Szalony dzień. Kocham księdza Teodora, taką czystą miłością, radosną. Kocham tego mojego męża bardzo i tak sercem, tak ładnie i czysto, choć zdecydowanie po małżeńsku, bo ciałem też go kocham. Kocham i w końcu tą swoją miłością nie grzeszę - bo Boga kocham bardziej od męża i siebie kocham wcale nie mniej od męża - chociaż widzę, że daleko mi do doskonałości i że mąż też jest człowiekiem, bładzącym, niedoskonałym, tak jak i ja, ale dla mnie ważnym i cennym. Długa droga przede mną, ale mój mąż nie jest już moim bożkiem, jest człowiekiem - którego kocham. I ta moja miłość coraz mniej choruje. Dziękuję ci Boże, i dziekuję Tobie Maryjo za to jak mnie pięknie prowadzisz, ile masz cierpliwości do mnie, chociaż czasem jestem jak osioł, uparta, niekumata i oporna.
Tu link do naszego sycharowskiego różańca - z całego serca polecam. Spróbuję jednak zasnąć... bo z tych emocji mi trudno...
Alicjo, Sebastianie - nie znam Was osobiście, ale dziękuję. Wspaniale się spisaliście. Na pewno jeszcze do tego różańca będę wracać - w intencji małżeństw, szczególnie tych naszych sycharkowych, i naszego - mojego i męża małżeństwa - też.
https://www.youtube.com/watch?v=ySYsTl2v838