Ruto, najważniejsze, że postępujesz z rozwagą, w zgodzie z własnym sumieniem.
Sytuacja każdego z nas co do zasady podobna, ale jednak inna. Tak jak różni są ludzie, niepowtarzalni.
Dziękuję Ci za wszystkie słowa jakimi się tutaj dzielisz, bo wielokrotnie otworzyły mi oczy na nowy wymiar mojej relacji z mężem. Na marginesie: mam wrażenie, jakbym dopiero teraz dostrzegała całą złożoność tych relacji, jak bardzo "płaskie" były dla mnie do tej pory...
My nie mamy dzieci i u nas podejrzewam sprawa w sądzie będzie "pozamiatana". Mąż nie utrzymuje ze mną kontaktu. To ja zadzwoniłam z życzeniami na Święta do niego, do jego rodziny. Albo piszę mu, że jest korespondencja do niego.
Nie dorzuca się do mieszkania (wyprowadził się, więc moglabym prosić o przeliczenie czynszu na jedną osobę, jednak on nie wie czy na pewno nie wróci, oczywiście wyłącznie ze względów finansowych, bo wynajem mieszkania to min.2000 zł miesięcznie, a także tego czy wytrzyma z matką. Mogłabym sama w spółdzielni zawalczyć - chcą jego oświadczenie, że się wyprowadził, ale dla mnie to okruch argumentu dla sądu, że on nie wyklucza powrotu), nie jest zainteresowany zupełnie mną.
Ja nie będę wyciągać dla sądu tego przepisu o wyłącznie winnym, ale chodzi mi o to, żeby wzbudzić w sądzie wątpliwości i może ten przepis im się przypomni...
Co do faktów takich czysto prawnych ja nie czuję się zupełnie winna. Mąż zostawił mnie zaraz po operacji, wtedy gdy byłam najbardziej słaba i potrzebująca wsparcia emocjonalnego, bliskości i zrozumienia on zaczął wrzeszczeć na mnie, że nasze małżeństwo nie ma sensu, że ciągle jestem na "nie" wobec każdej jego propozycji, nie jeżdżę z nim na rowerze, nie kocham go miłością oblubieńczą, że nie może na mnie patrzeć.
A ja dostałam jak obuchem w łeb. Ledwo na nogach się trzymałam taka byłam słaba. I słysząc to wszystko prosiłam, błagałam, żeby dał mi czas do września, bo teraz nawet nie jestem w stanie myśleć o czymkolwiek innym jak o tym, żeby samemu przetrwać.
A moja wina w kryzysie, jednak nie jest to wiedza dla sądu, to uleganie mężowi we wszystkim, często wbrew sobie lub z pogwałceniem moich zasad, co ostatecznie prowadziło do frustracji i wybuchu żalu, że nie spełnia jakiś moich oczekiwań.
Przy czym moje oczekiwania były normalne, nie z kosmosu: żeby wstawał rano i kładł się spać ze mną, żeby potrafił sam z własnej inicjatywy zrobić podstawowe zakupy (cały dzień siedział w domu, piekarnia jest kilka kroków od bloku, a jak wracałam z pracy dostawałam smsa, żeby kupić chleb), żeby zaangażował się w starania o dziecko: brał tabletki, które miał brać, zmienić dietę i tryb życia, odstawić alkohol, żeby to on wieczorem naklejał te naklejki na karcie z modelu Creightona, żeby znał moje ciało i przestał ciągle być zaskoczony, że znowu mam okres, żeby uśmiechał się do małych dzieci w mojej rodzinie, a nie sprawiał, że wszystkie się go bały, żeby pytał mnie jak było w pracy, co w ogóle u mnie słychać, a nie tylko ciagle opowiadać o sobie, o swoich problemach, swoich potrzebach, swoich "przygodach" ze złymi ludźmi, którzy uwzięli się na niego.
Żeby pogłaskał mnie po głowie kiedy bywałam chora i zapytał z troską czy zrobić mi herbatę z miodem i cytryną, żeby przykrył mnie kocem, żeby nie było mi zimno.
Ja godziłam się na jego egoistyczny sposób bycia, bo byłam pełna wiary, że z czasem nauczy się tej troski o drugą osobę, że naturalne jest odwdzięczać się tej najbliższej osobie tym co ona daje.
Nie dałam mu szansy na wyjście z roli dziecka jaką odgrywał w rodzinie (jego chrzestna cały czas powtarza, że on zawsze miał okropnie trudny charakter), wręcz utwierdzałam go w tej roli. Nie miałam pomysłu jak zachęcić go do dorosłości, więc akceptowałam jego zachowania, "gwałcąc" samą siebie, swoje potrzeby.
Jednak taka wina na pewno nie jest do przedstawiania w sądzie i to miałam w głowie pisząc do Ciebie
Jesteś obecna w moich modlitwach, bo jakoś szczególnie bliska mi się wydajesz. Błogosławionego czasu Świąt Bożego Narodzenia