Przyjrzałam się uważnie tym moim modlitwom. Jeśli ktoś za chwilę będzie się ze mnie śmiać - na zdrowie

Niemal każda kultura ma swoje bajki i opowiastki o tzw. chłopkach-roztropkach, którzy snują głębokie rozważania filozoficzne, by odkryć rzeczy całkowicie oczywiste. Co oczywiście jest powodem do dobrego ubawu. No to dołączyłam do tego zacnego grona ludowych filozofów Zdaje się, że swoją cięzką pracą umysłową zasłużyłam nawet na jakieś wyróżnienie w tej kategorii.
Otóż co zauważyłam? Ze większość moich modlitw jest, na ile mogę to ocenić, zdrowa, że jest w nich ufność, że miło mi się rozmawia w tych modlitwach, dobrze się w nich czuję, udaje mi się często być szczerą, otwierać się. I że problem mam głownie w obszarze modlitwy za męża. Nawet większy niż sądziłam. Naprawdę to robię - proszę Boga, by był za mnie współuzależniony. Że panikuję na całego. Męża może i nawet oddaję - prosząc przy tym o ochronę taką dla niego jakby ten mój mąż był noworodkiem, albo nawet wcześniaczkiem. No i że jest w tym wszystkim mnóstwo mojej pychy, bo ja w tych modlitwach mówię Bogu o swoim planie ratowania męża i co tam dla niego trzeba zrobić, punkt po punkcie. Na koniec jak kwiatek do kożucha dorzucam Niech się stanie Twoja wola, ale gdzieś tam i tak mam wewnętrzne przekonanie, że to ja się na mężu moim znam. Naprawdę nie do końca rozumiem, jak mogłam nie zauważyć wcześniej jak ta moja modlitwa jest współuzależniona. Pisałam już, że na terapii, gdy padł temat modlitwy, od razu z góry założyłam w pierwszym odruchu, że co jak co, ale modlę się za męża dobrze.
Gdy jednak uczciwie dostrzegłam i przyznałam sama przed sobą swoje współuzależnienie w modlitwie - oczywiście powstało we mnie pytanie - dlaczego? Dlaczego moje modlitwy są chore, współuzaleznione, kompulsywne? No dlaczego? Myślałam, myślałam, kombinowałam, aż w końcu przyszło na mnie olśnienie. I nie śmiejcie się (albo dobra, śmiejcie się

) ... bo odpowiedź brzmi... ta dam - bo jestem współuzależniona!
Sama nie wiem, co było głupsze: moje pytanie, czy odpowiedź, którą znalazłam. No ale jak to z chłopkami-roztropkami bywa, choć odkrywane przez nich prawdy są oczywiste - nie zmienia to tego, że są one prawdami.
Na razie mój pomysł na przepracowanie tej mojej modlitwy, aby stała się zdrowsza jest taki, że będę rozwijać zaufanie do Boga.
Oraz zmniejszać poziom mojej pychy. Bo w tym wspóluzależnieniu całymi latami utwierdzałam się w tym, że wiem co jest dla mojego męża dobre, jak może się pozbyć nałogów, wyjść z osobistego kryzysu. Cały plan mi się układał, aż powstał z najdrobniejszymi szczegółami. To oczywiście w mojej ocenie był plan idealny, oparty o wiedzę, starannie zdobywaną, pogłębiony o świadectwa innych osób, o modlitwy, plan staranny, sumienny, spójny, oparty na miłości i współczuciu.
Cała nadzieja moja w tym, że Bóg z tym moim planem potraktuje mnie jak dziecko co przychodzi do mamy z rysunkiem, na którym nabazgrało szczerze i w pełnym przekonaniu o swoim geniuszu szkic maszyny do sprzątania domu. Nic tylko do jej budowy przystąpić, przecież wszystko jest, nawet kabelek z wtyczką do kontaktu jest narysowany. Rzecz w tym że nie jestem przedszkolakiem - więc wypada mi Boga przeprosić.
Moja głupota i płynąca z niej głupia naiwnośc w ocenie siebie wciąż mnie potrafi zaskoczyć. A skoro mnie zaskakuje - to znaczy, że nadal moje spojrzenie na siebie dalekie jest od prawdy - i nadal sobie sporo dodaję.
Jakiś czas temu pisałam, latem przed kolejną rozprawą, że modląc się bardzo mocno i z głebi o pomoc w scaleniu mojego małżeństwa poczułam w sercu mocno, że ja absolutnie nie jestem gotowa, ani dojrzała i jeszcze sporo pracy przede mną. Ja nie jestem gotowa. Nie mąż. Wobec tego zaczęłam pracować nad tym, co ja tam kombinuję w tej swojej głowie, w sercu.
Sporo od tamtego czasu myślałam o tym, dlaczego ja chcę powrotu mojego męża. Jakie korzyści spodziewam się osiągnąć, jakie w tym widzę wartości. Dostrzegłam sporo egoizmu i bardzo przyziemnych motywacji: że z mężem po prostu jest łatwiej, że nie mam wtedy całej odpowiedzialności na sobie, bo czasem myśl o tym mnie przytłacza, że radośniej, bo mój mąż ma w sobie coś, co tą radość wnosi, że dla synka lepiej, wiadomo, i dla mnie lepiej, że oczywiście bliskość legalna i bezgrzeszna - więc i przyjemność, której przecież także mi brakuje, że może jakieś śliczne maleństwo, bo gdzieś tam nadal jest we mnie silny instynkt macierzyński, pragnienie dziecka. Że nie będzie we mnie tego smutku i tęskonty z którymi się na codzień mierzę. Że znowu zobaczę mojego męża pijącego kawę na balkonie i wkurzę się, że ustawia na parapecie całą kolekcję kubków i ich nie odnosi. I się przytulę. I przytulę męża. I synka przytulimy. I na wakacje pojedziemy. I będziemy się razem modlić i w Kościele razem będziemy na Mszach.
Wszystko ładnie. I w sumie nie ma w tym nawet nic złego. Pytanie - gdzie w tym wszystkim widzę Boga. I gdzie widzę przestrzeń dla mojego męża. No i tu się okazało, że cały ten powrót mojego męża we mnie jest mocno wypełniony mną, moimi potrzebami, tęsknotami, planami i marzeniami. Przykro mi patrzeć na siebie, gdy patrzę tak "bez kantów". Egoizm. Brak pokory. Pycha. Paskudny zestaw.
Uznałam, że dla odmiany warto więc zapytać się i teraz się staram o to - Panie Boże, gdybyś w swojej Łasce pomógł uzdrowić nasze małżeństwo - to co my będziemy mogli ci zaofiarować, co ja będę mogła ci zaofiarować w tym naszym małżeństwie? Czego od nas, ode mnie Ty chcesz i jakie są Twoje pragnienia? (I póki to nie nastąpi - co ja mogę zaofiarować w czasie kryzysu, który ty Boże pomożesz nam pokonać, gdy taka będzie Twoja wola i w czasie jaki Ty uznasz za właściwy?Czego Boże w tym kryzysie ode mnie oczekujesz?).
Oraz zapytać nawet na razie tak wewnętrznie w tym szczycie kryzysu - mężu, jakie są twoje potrzeby, jak mogę zrobić w sobie przestrzeń na te twoje potrzeby, jak być dobrą żoną dla ciebie, według tych twoich potrzeb, a nie według moich wyobrażeń o twoich potrzebach. Co ja mogę dać, co ty chciałbyś otrzymać? Jak i kiedy byś chciał to otrzymać?
I zauważyłam jeszcze jedną rzecz - i tez niezbyt piękną. Wyszła przypadkiem, w rozmowie na zupełnie inny temat. Nagle zrozumiałam, że nawet myśląc o tym co mąż czuje obecnie, jak się czuje - myślę w sposób instrumentalny. Podporządkowany myśleniu o naprawie małżeństwa. Dowiem się co mąż czuje, to łatwiej mi będzie do niego dotrzeć, zrozumieć i podjąć właściwe kroki. Znów na pozór niby tak jest okej. Ale nie jest okej. Zrobiło mi się przykro - i poczułam, że ja się tym projektem "naprawa małżeństwa" zasłaniam.
Bo mnie tak wewnętrznie interesuje mój mąż i to jak się czuje - tak po prostu. Ale tak się tego boję, że szukam w sobie takich tarcz i zasłon, projektów.
No więc o ile wtedy w sierpniu, gdy wewnętrznie poczułam, że nie jestem gotowa na to, by naprawiać moje małżeństwo, tak w ramach powrotu męża do domu (i nadal gotowa nie jestem) - to, po niemal pół roku myslenia o tym, przynajmniej zaczynam widzieć dlaczego. Wtedy po prostu to przyjęłam, ale kompletnie nie potrafiłam dostrzec co we mnie jest niegotowe.
Nie mam jeszcze pojęcia jak to w sobie przepracować. Główne co za tym wszystkim w sobie widzę - to ogromny lęk przed bliskością, zranieniem. No ale przecież już zostałam zraniona i przeżyłam. Może więc mogę przestać się już bać...