Post
autor: Ruta » 26 lis 2019, 9:53
A ja rozdzieliłabym winę, odpowiedzialność i udział w kryzysie - a do tego jeszcze winę wobec siebie od winy wobec współmałżonka.
Na początek - "winni są oboje" to jedno z największych kłamstw, zacierające różnicę między krzywdzonym a krzywdzącym, uczciwym i nieuczciwym. Wina jest wtedy, gdy ktoś świadomie i celowo działał przeciwko małżonkowi i małżeństwu, łamał przysięgę małżeńską, trwał przy swoim i zamykał się na małżonka. Może nie jest to popularne stanowisko, ale moim zdaniem gdy małżeństwo się rozpada zwykle winien jest tylko jeden małżonek. Fałszywe przyjmowanie winy (lub przerzucanie jej na Boga) tylko pogłębia kryzys i uniemożliwia naprawienie relacji. Bo skoro winni są oboje, to nie ma analizy tego co się stało i ten kto jest winien nie musi nad sobą pracować i autentycznie swojej winy dostrzec, ani odpowiednio zadośćuczynić, ani nawet wziąć odpowiedzialności za to co robił. Nawet gdy wróci, to będzie mieć otwartą drogę by dalej się sprzeniewierzać małżeństwu - jest ładna koleżanka w pracy i mogę z nią flirtować, bo żona mnie nie docenia, mogę się upić, bo żona na mnie nakrzyczała i mnie zraniła, mogę obejrzeć film w internecie, bo żona sprawia że jestem samotny i ignoruje moje potrzeby... Mam gdzieś terapie na których wmawia się żonie, że mąż zdradził bo ona coś tam. Nikt nie jest niczyją pacynką. A jeśli nie rozpatrzymy dobrze winy, to ten, który pozwalał się krzywdzić, dalej pozwala się krzywdzić, biorąc winę na siebie - i też się nie zmienia.
Jacku, napisałeś: "każdy z nas ma taką winę w kryzysie, że w nim był i wybrał sobie na małżonkę (małżonka) taką a nie inną osobę."
Widzę to inaczej. Po pierwsze nie da się wybrać małżonka z którym nigdy nie przeżyjemy kryzysu. Możemy też (teoretycznie) wybrać osobę idealną, która potem zbłądzi. Po drugie, gdy kogoś wybieram, robię to z najczystszym intencjami, z ogromną miłością, otwarciem na drugą osobę - nie mam więc wobec niej żadnej winy za swój wybór. Jednak bywa, że na etapie wyboru małżonka jesteśmy winni wobec siebie.
Moja wina nie polega na tym, że wybrałam mojego męża. Wybieram go codziennie nadal i nie wyobrażam sobie nikogo innego jako mojego męża i nie chciałabym być żoną kogokolwiek innego. Mimo krzywd, mimo, że odszedł i mimo, że nadal mnie rani (przed czym powoli uczę się bronić, ucząc się kochać siebie). Moja osobista wina polega na tym, że dostrzegłam problemy mojego męża zanim wzięłam z nim ślub, ale tak bardzo chciałam miłości, rodziny i jego, że przymknęłam na nie oczy. Zapytałam go, czy ma problem z uzależnieniem (bo były wyraźne sygnały), powiedział, że nie, a ja to przyjęłam. On wtedy był we mnie zakochany i był w stanie zrobić dla mnie wszystko. Gdybym wtedy poprosiła go o udział w terapii, zrobiłby to dla mnie. Ale winna jestem wobec siebie, nie wobec niego - on o terapii mógł zdecydować i nadal może w każdym momencie. Winna jestem wobec siebie, bo złamałam przykazanie miłości, nie kochałam siebie wystarczająco na tyle, by wierzyć, że zasługuję na dobrego męża, wolnego od problemów i nie umacniałam siebie na tyle, by z mierzyć się z problemami, a nie przed nimi uciekać. Taką winę zawsze można naprawić - pokochać siebie, nie dać się krzywdzić - dajemy wtedy małżonkowi szansę na zmianę, więc to akt miłości także wobec niego. To trudna droga - dopiero ją zaczynam.
Odpowiedzialni za małżeństwo i relację jesteśmy oboje. Więc w trakcie małżeństwa winny jest zawsze ten, kto tej odpowiedzialności unika - uciekając w nałóg, romans, unikając wkładu w małżeństwo i rodzinę, kombinując jak uniknąć obowiązków, dbając bardziej o siebie niż o małżonka, pozostając w ścisłej relacji z rodzicami lub stawiając jakąkolwiek relację nad relację z małżonkiem. Winny jest ten, kto nie dochowuje złożonej przysięgi. Tu trzeba porządnego wglądu w siebie, aby dostrzec swoją winę, ale też rzeczywistą winę małżonka (bo nikt nie jest winien tego, że jest jaki jest, ale jest winien konkretnych zaniechań i konkretnych uczynków). Jeśli zamiast to rozeznać, winimy małżonka za to jaki jest, zamykamy mu drogę powrotu. To radykalne odrzucenie. Nie chodzi przecież o to żeby zmieniał siebie (bo byłby wtedy inną osobą), tylko swoje postępowanie.
Udział w kryzysie można mieć natomiast bez winy. Mogę otwarcie kochać, mogę wypełniać przysięgę małżeńską i być gotową całą siebie oddać małżeństwu - ale na przykład nie kochać siebie i gorszyć tym mojego małżonka, ucząc go, że można mnie źle traktować, nie stawiając granic. Mogę nie umieć kochać, okazywać miłości, nie umieć żyć z drugą osobą tak, aby czuła się kochana, albo chociaż tak, aby nie czuła się źle, deprecjonowana i niedoceniana. Mogę mieć w sobie mnóstwo zranień i lęków, które są destrukcyjne dla mojej relacji z małżonkiem. Nie ponoszę winy. Ale jeśli w momencie, gdy sobie to uświadomię zacznę się obwiniać - zamiast coś zacząć z tym robić, wtedy staję się winna.