Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.
Moderator: Moderatorzy
Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.
Chyba zaczynam nie pasować na to forum, czuję się jakoś nieswojo. Nie mam potrzeby analizowania, wchodzenia mężowi w głowę, ja po prostu żyję. Myślę o tym co ja chcę robić ze swoim życiem, myślę o sobie, nie o byciu w małżeństwie. Czuję się dziwnie, że jak czytam na forum o tym, że wszyscy potrzebują bliskości, miłości, to ja nie potrzebuję, a nawet czuję wstręt przed tym, że mam coś robić w mojej relacji. Takie odzwyczajenie, odcięcie emocjonalne, tak długo, że nie da się już wrócić.
Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.
Caliope, jesteś tu chyba jedyną osobą (albo jedną z nielicznych), które mają męża „pod ręką” i teoretycznie masz największe szanse, żeby swoje małżeństwo uzdrowić.
Ja potrzebuję miłości, bliskości i relacji, ale tej małżeńskiej, innych relacji nie potrzebuję (jeśli mowa o relacjach damsko-męskich). Nawet zauwazam, ze tracę zainteresowanie płcia przeciwna, nie patrzę na mezczyzn jak na mężczyzn, tylko raczej jak na ludzi, istoty ludzkie stworzone przez Boga. Prosty przykład: jest u mnie w pracy nowy pracownik, młody, przystojny mężczyzna, bardzo miły, zagaduje do mnie i pewnie kiedyś bym się tym strasznie cieszyła a teraz traktuję go jak miłego człowieka, widzę w nim człowieka a nie obiekt pożądania.
Ja potrzebuję miłości, bliskości i relacji, ale tej małżeńskiej, innych relacji nie potrzebuję (jeśli mowa o relacjach damsko-męskich). Nawet zauwazam, ze tracę zainteresowanie płcia przeciwna, nie patrzę na mezczyzn jak na mężczyzn, tylko raczej jak na ludzi, istoty ludzkie stworzone przez Boga. Prosty przykład: jest u mnie w pracy nowy pracownik, młody, przystojny mężczyzna, bardzo miły, zagaduje do mnie i pewnie kiedyś bym się tym strasznie cieszyła a teraz traktuję go jak miłego człowieka, widzę w nim człowieka a nie obiekt pożądania.
„Kocha się nie za cokolwiek, ale pomimo wszystko, kocha się za nic”. Ks. Jan Twardowski
Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.
Właśnie eleno ja czuję to samo, do każdego mężczyzny jakiego widzę i tak samo do męża i nie umiem tego zmienić. Mąż jest w domu, ale emocjonalnie dla mnie go nie ma, tylko sobie jest i nic więcej. Nie wiem co zrobię, czy coś zrobię, czy ja odrzucona przez męża mam teraz robić krok. Jakoś jak siebie kocham i szanuję jestem w innym wymiarze i jakoś ta skrzywdzona duma nie pozwala mi iść w kierunku gdzie mogę dostać jeszcze bardziej po tyłku. A z drugiej strony jestem ciekawa ryzyka, takie są we mnie dwie osoby.elena pisze: ↑07 maja 2021, 19:48 Caliope, jesteś tu chyba jedyną osobą (albo jedną z nielicznych), które mają męża „pod ręką” i teoretycznie masz największe szanse, żeby swoje małżeństwo uzdrowić.
Ja potrzebuję miłości, bliskości i relacji, ale tej małżeńskiej, innych relacji nie potrzebuję (jeśli mowa o relacjach damsko-męskich). Nawet zauwazam, ze tracę zainteresowanie płcia przeciwna, nie patrzę na mezczyzn jak na mężczyzn, tylko raczej jak na ludzi, istoty ludzkie stworzone przez Boga. Prosty przykład: jest u mnie w pracy nowy pracownik, młody, przystojny mężczyzna, bardzo miły, zagaduje do mnie i pewnie kiedyś bym się tym strasznie cieszyła a teraz traktuję go jak miłego człowieka, widzę w nim człowieka a nie obiekt pożądania.
Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.
Podobnie jak wy, zdecydowanie wykluczam jakąkolwiek inną relację damsko-męską niż małżeńską. Jest we skłonność do flirtu i wymaga to ode mnie powściągania się. To moja decyzja i zamierzam się jej trzymać. Wobec męża mam za to mieszane uczucia. Ale instynt samozachowawczy (i Ksiądz Dziewiecki w szeregu konferencji) mówi mi, by nie wchodzić w relacje damsko-męskie w kryzysie, także z moim mężem. I tego się trzymam.Caliope pisze: ↑07 maja 2021, 22:24Właśnie eleno ja czuję to samo, do każdego mężczyzny jakiego widzę i tak samo do męża i nie umiem tego zmienić. Mąż jest w domu, ale emocjonalnie dla mnie go nie ma, tylko sobie jest i nic więcej. Nie wiem co zrobię, czy coś zrobię, czy ja odrzucona przez męża mam teraz robić krok. Jakoś jak siebie kocham i szanuję jestem w innym wymiarze i jakoś ta skrzywdzona duma nie pozwala mi iść w kierunku gdzie mogę dostać jeszcze bardziej po tyłku. A z drugiej strony jestem ciekawa ryzyka, takie są we mnie dwie osoby.elena pisze: ↑07 maja 2021, 19:48 Caliope, jesteś tu chyba jedyną osobą (albo jedną z nielicznych), które mają męża „pod ręką” i teoretycznie masz największe szanse, żeby swoje małżeństwo uzdrowić.
Ja potrzebuję miłości, bliskości i relacji, ale tej małżeńskiej, innych relacji nie potrzebuję (jeśli mowa o relacjach damsko-męskich). Nawet zauwazam, ze tracę zainteresowanie płcia przeciwna, nie patrzę na mezczyzn jak na mężczyzn, tylko raczej jak na ludzi, istoty ludzkie stworzone przez Boga. Prosty przykład: jest u mnie w pracy nowy pracownik, młody, przystojny mężczyzna, bardzo miły, zagaduje do mnie i pewnie kiedyś bym się tym strasznie cieszyła a teraz traktuję go jak miłego człowieka, widzę w nim człowieka a nie obiekt pożądania.
Generalnie szukając sprawdzonych rad na celibat, między innymi u zakonnic dowiedziałam się, że takie damsko-męskie uczucia są naszą częścią, ich obecność lub nieobecność jest częścią naszego stanu zdrowia, nie trzeba się za nie winić, i nie chodzi o to by ich nie było, ale by one nie obejmowały nad nami kontroli. Dlatego zarówno tłumienie, jak i ich zanik, to sygnały do spojrzenia w siebie, przyjrzenia się swojej kondycji fizycznej, psychicznej. Na You Tubach wspomina o tym między innymi siostra Anna Pudełko - polecam.
Caliope - skrzywdzona duma, rozsądna decyzja, szacunek do siebie. Trzy różne motywacje, by nie wykonywac pierwszego kroku. A czy warto wykonac pierwszy krok? Wiem, że może mi się oberwie. Ja jestem mistrzynią pierwszych kroków i mimo wszystkich porażek, nadal uważam, że warto. Tyle, że wymaga to chronienia siebie, szanowania swoich granic, rozsądku oraz uwzględniania swojej skrzywdzonej dumy I tego samego wobec drugiej osoby. Nie mam tu zbyt dużo doświadczenia. W pierwszych krokach kończących się porażkami, dalszymi zranieniami - całe mnóstwo. Nie tylko w relacji z mężem, bo nawiązuję też relacje w mojej rodzinie pierwotnej.
Na bazie takich moich trudnych poligonowych doświadczeń zauważałam, że:
- Nastawienie na określony efekt - kończy się bólem i porażką, np.: zaproszenie do zgody poprzez bycie miłą, uśmiech, zaproszenie do rozmowy, telefon, podanie herbaty , propozycję - i oczekiwanie pozytwynej odpowiedzi. Ból, rozpacz, łzy.
- Te same czynności bez oczekiwań, jako dary serca, paradoksalnie przynoszą efekty. Nie zawsze wtedy gdy się ich spodziewamy i nie zawsze takie jak się spodziewamy.
- Robienie czegoś, co według moich wyobrażeń ma przynieść pojednanie. Ból, rozpacz łzy.
- Otworzenie się na drugiego, na jego potrzeby - wyjście im na przewciw - efekty (z uwagami j.w.).
- Zdjęcie swojej granicy, by w ramach pojednania ułatwić dostęp do siebie, być mniej nieprzejednaną. Ból, rozpacz, łzy.
- Szanowanie czyjejś granicy i próba odszukania i uznania czyiś granic - efekty (z uwagami j.w.)
Generalnie wychodzi mi na to, że pierwszy krok czyniony jako próba pojednania z nastawieniem na pozytywną reakcję drugiej strony jest skazany na porażkę. Liczy sie też to, czy robię to na własnych warunkach, czy otwierając się na drugą osobę.
I jeszcze jedna wazna rzecz: rózne czynności, rzeczy w darze, bez oczekiwań, otworzenie się na drugiego i jego potrzeby z poszanowaniem jego granic - także mogą oznaczać Ból, rozpacz, łzy. Szczególnie gdy kierujemy je wobec osób w kryzysie. Moim zdaniem nie znaczy że nie trzeba próbować, ale że trzeba wiedzieć co oferuję - by ewentualne straty nie były zbyt dotkliwe i do udźwignięcia.
Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.
Poprzez moje doświadczenia mogę napisać, że rzadko bywałam naiwna, ale zdarzało się, szczególnie pod wpływem rad bliskich osób. Naiwna, że jak będę dobra, będę wykonywać obowiązki, to będę kimś, że moja zupa zasmakuje.Ruta pisze: ↑08 maja 2021, 10:54Podobnie jak wy, zdecydowanie wykluczam jakąkolwiek inną relację damsko-męską niż małżeńską. Jest we skłonność do flirtu i wymaga to ode mnie powściągania się. To moja decyzja i zamierzam się jej trzymać. Wobec męża mam za to mieszane uczucia. Ale instynt samozachowawczy (i Ksiądz Dziewiecki w szeregu konferencji) mówi mi, by nie wchodzić w relacje damsko-męskie w kryzysie, także z moim mężem. I tego się trzymam.Caliope pisze: ↑07 maja 2021, 22:24Właśnie eleno ja czuję to samo, do każdego mężczyzny jakiego widzę i tak samo do męża i nie umiem tego zmienić. Mąż jest w domu, ale emocjonalnie dla mnie go nie ma, tylko sobie jest i nic więcej. Nie wiem co zrobię, czy coś zrobię, czy ja odrzucona przez męża mam teraz robić krok. Jakoś jak siebie kocham i szanuję jestem w innym wymiarze i jakoś ta skrzywdzona duma nie pozwala mi iść w kierunku gdzie mogę dostać jeszcze bardziej po tyłku. A z drugiej strony jestem ciekawa ryzyka, takie są we mnie dwie osoby.elena pisze: ↑07 maja 2021, 19:48 Caliope, jesteś tu chyba jedyną osobą (albo jedną z nielicznych), które mają męża „pod ręką” i teoretycznie masz największe szanse, żeby swoje małżeństwo uzdrowić.
Ja potrzebuję miłości, bliskości i relacji, ale tej małżeńskiej, innych relacji nie potrzebuję (jeśli mowa o relacjach damsko-męskich). Nawet zauwazam, ze tracę zainteresowanie płcia przeciwna, nie patrzę na mezczyzn jak na mężczyzn, tylko raczej jak na ludzi, istoty ludzkie stworzone przez Boga. Prosty przykład: jest u mnie w pracy nowy pracownik, młody, przystojny mężczyzna, bardzo miły, zagaduje do mnie i pewnie kiedyś bym się tym strasznie cieszyła a teraz traktuję go jak miłego człowieka, widzę w nim człowieka a nie obiekt pożądania.
Generalnie szukając sprawdzonych rad na celibat, między innymi u zakonnic dowiedziałam się, że takie damsko-męskie uczucia są naszą częścią, ich obecność lub nieobecność jest częścią naszego stanu zdrowia, nie trzeba się za nie winić, i nie chodzi o to by ich nie było, ale by one nie obejmowały nad nami kontroli. Dlatego zarówno tłumienie, jak i ich zanik, to sygnały do spojrzenia w siebie, przyjrzenia się swojej kondycji fizycznej, psychicznej. Na You Tubach wspomina o tym między innymi siostra Anna Pudełko - polecam.
Caliope - skrzywdzona duma, rozsądna decyzja, szacunek do siebie. Trzy różne motywacje, by nie wykonywac pierwszego kroku. A czy warto wykonac pierwszy krok? Wiem, że może mi się oberwie. Ja jestem mistrzynią pierwszych kroków i mimo wszystkich porażek, nadal uważam, że warto. Tyle, że wymaga to chronienia siebie, szanowania swoich granic, rozsądku oraz uwzględniania swojej skrzywdzonej dumy I tego samego wobec drugiej osoby. Nie mam tu zbyt dużo doświadczenia. W pierwszych krokach kończących się porażkami, dalszymi zranieniami - całe mnóstwo. Nie tylko w relacji z mężem, bo nawiązuję też relacje w mojej rodzinie pierwotnej.
Na bazie takich moich trudnych poligonowych doświadczeń zauważałam, że:
- Nastawienie na określony efekt - kończy się bólem i porażką, np.: zaproszenie do zgody poprzez bycie miłą, uśmiech, zaproszenie do rozmowy, telefon, podanie herbaty , propozycję - i oczekiwanie pozytwynej odpowiedzi. Ból, rozpacz, łzy.
- Te same czynności bez oczekiwań, jako dary serca, paradoksalnie przynoszą efekty. Nie zawsze wtedy gdy się ich spodziewamy i nie zawsze takie jak się spodziewamy.
- Robienie czegoś, co według moich wyobrażeń ma przynieść pojednanie. Ból, rozpacz łzy.
- Otworzenie się na drugiego, na jego potrzeby - wyjście im na przewciw - efekty (z uwagami j.w.).
- Zdjęcie swojej granicy, by w ramach pojednania ułatwić dostęp do siebie, być mniej nieprzejednaną. Ból, rozpacz, łzy.
- Szanowanie czyjejś granicy i próba odszukania i uznania czyiś granic - efekty (z uwagami j.w.)
Generalnie wychodzi mi na to, że pierwszy krok czyniony jako próba pojednania z nastawieniem na pozytywną reakcję drugiej strony jest skazany na porażkę. Liczy sie też to, czy robię to na własnych warunkach, czy otwierając się na drugą osobę.
I jeszcze jedna wazna rzecz: rózne czynności, rzeczy w darze, bez oczekiwań, otworzenie się na drugiego i jego potrzeby z poszanowaniem jego granic - także mogą oznaczać Ból, rozpacz, łzy. Szczególnie gdy kierujemy je wobec osób w kryzysie. Moim zdaniem nie znaczy że nie trzeba próbować, ale że trzeba wiedzieć co oferuję - by ewentualne straty nie były zbyt dotkliwe i do udźwignięcia.
Nastawienie na efekt, tak, ale nie pozytywny, a nastawienie od razu na porażkę, to taka tarcza. Nic nie oczekuję, a wręcz myślę, że nie muszę nic zrobić dla kogoś, bo tym nie sprawię, że będzie mnie lubił. Wyjście z zaspokajaniem potrzeb drugiej strony, ok, ale czemu tylko ja, a nie oboje? Zawsze szanuję czyjeś granice, a swoich muszę codziennie bronić, żeby nie zostały znów przekroczone. I teraz pytanie gdzie w tym ma być jakiś pierwszy krok, zawsze słyszałam, że to ja mam przejmować inicjatywę, pytać o potrzeby, zaspokajać je, spełniać oczekiwania, a mnie samej w tym nie było, do tej pory czuję się pusta. Zrezygnowałam z tego, że mąż mógłby zaspokoić moje potrzeby, sprostać minimalnym oczekiwaniom, chcieć dać mi swój czas, żyć ze mną, nie obok, bo chciał po prostu odejść, bo ja nie zasłużyłam po ludzku na akceptację, pomoc, miłość i to się nie uda, choćbym stawała na rzęsach. Czy warto się ogólnie męczyć? nie wiem, bo jestem sobą, jestem pogodzona z samotnością, chyba teraz tylko czekam na moment, że pęknę i odejdę z Bogiem u boku.
Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.
Znam te rady zachęcające do naiwności. U mojego męża rozwijały się nałogi, a ja słyszałam, żeby się nie awanurować i być miłą, to mąż nie będzie miał potrzeby się upijać. No to byłam miła, a on upijał się i odurzał w najlepsze...Caliope pisze: ↑08 maja 2021, 12:26 Poprzez moje doświadczenia mogę napisać, że rzadko bywałam naiwna, ale zdarzało się, szczególnie pod wpływem rad bliskich osób. Naiwna, że jak będę dobra, będę wykonywać obowiązki, to będę kimś, że moja zupa zasmakuje.
Nastawienie na efekt, tak, ale nie pozytywny, a nastawienie od razu na porażkę, to taka tarcza. Nic nie oczekuję, a wręcz myślę, że nie muszę nic zrobić dla kogoś, bo tym nie sprawię, że będzie mnie lubił. Wyjście z zaspokajaniem potrzeb drugiej strony, ok, ale czemu tylko ja, a nie oboje? Zawsze szanuję czyjeś granice, a swoich muszę codziennie bronić, żeby nie zostały znów przekroczone. I teraz pytanie gdzie w tym ma być jakiś pierwszy krok, zawsze słyszałam, że to ja mam przejmować inicjatywę, pytać o potrzeby, zaspokajać je, spełniać oczekiwania, a mnie samej w tym nie było, do tej pory czuję się pusta. Zrezygnowałam z tego, że mąż mógłby zaspokoić moje potrzeby, sprostać minimalnym oczekiwaniom, chcieć dać mi swój czas, żyć ze mną, nie obok, bo chciał po prostu odejść, bo ja nie zasłużyłam po ludzku na akceptację, pomoc, miłość i to się nie uda, choćbym stawała na rzęsach. Czy warto się ogólnie męczyć? nie wiem, bo jestem sobą, jestem pogodzona z samotnością, chyba teraz tylko czekam na moment, że pęknę i odejdę z Bogiem u boku.
Wyjście do potrzeb drugiej strony - bardzo nieprecyzyjnie napisałam. Nie chodzi mi o to, by zaspokajać czyjeś potrzeby. To jak piszesz - naiwność. Raczej myślę o tym, że jeśli już rozważać pierwszy krok, to w kontekście potrzeb tej osoby, do której chcemy się zbliżyć. W sensie, że na przykład dla mnie zgodnie z moimi potrzebami, dobrym krokiem w kierunku pojednania byłaby rozmowa, wspólne spędzenie czasu. To moje potrzeby. Ale mój brat może mieć inne. I chcąc zrobić krok w jego kierunku, gdybym tak zdecydowała - to lepiej bym zrobiła starając się pomysleć o jego potrzebach.
Wiesz ja zrobiłam pierwszy krok wobec mojej mamy. Moja mama jest toksyczną osobą, wiedziałam na co się piszę. Stąd piszę, że możemy zrobić pierwszy krok, a i tak wyjdzie ból i cała reszta. Myślę, że jej ten mój pierwszy krok bardzo schlebiał, więc przez jakiś czas było dobrze, znacznie lepiej niż mogłam sądzić. A potem już różnie. Aktualnie moja mama próbuje starych technik, usiłując mnie wpędzać w wyrzuty sumienia, jeśli robię coś co jej się nie podoba. Kiedyś dzwoniła, teraz nie ma szansy, bo wie że uprzejmie i miło się wtedy pożegnam. Pisze smsy. Jest mi przykro, że tak robi, ale nie robi to na mnie takiego przytłaczającego wrażenia. Myślę, czy czasem nie są to momenty w których uzasadnione byłoby raczej poczuć wkurzenie niż smutek. U mnie z tym słabo. A jak u ciebie?
Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.
No wlaśnie każdy ma inne potrzeby, mąż swoje sam zaspokaja.Żadne nie są związane ze mną, więc nie wiem jak miałabym mu przeszkadzać w jego życiu i coś narzucać i wchodzić w głowę. Ja nie analizuję już czego on potrzebuje czy potrzebował i nie zamierzam się domyślać, bo znów go zabluszczuję.
Z mamą już nie muszę robić kroków, bo rozmawiamy na bieżąco i nie obrażamy się na siebie. Ale jakbym znów miała z nią problem, to właśnie na wzgląd, że szanuję siebie nie odezwałabym się pierwsza za nie swoje błędy.
Z mamą już nie muszę robić kroków, bo rozmawiamy na bieżąco i nie obrażamy się na siebie. Ale jakbym znów miała z nią problem, to właśnie na wzgląd, że szanuję siebie nie odezwałabym się pierwsza za nie swoje błędy.
Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.
Caliope, przecież nie musisz zaspokajać potrzeb męża, ani nawet robić pierwszego kroku. Zawsze można rozważyć sytuację, dojść do wniosku, że nie czas na to, albo, że to ta sytuacja, gdy lepiej zajmować się dalej sobą i czekać na pierwszy krok drugiej osoby. Można też podjąć złą decyzję i się z niej potem wycofać i podjąć inną. Pewnie nie wszystkie skutki da się odwrócić, ale z błędu wycofać da się zawsze.Caliope pisze: ↑08 maja 2021, 21:33 No wlaśnie każdy ma inne potrzeby, mąż swoje sam zaspokaja.Żadne nie są związane ze mną, więc nie wiem jak miałabym mu przeszkadzać w jego życiu i coś narzucać i wchodzić w głowę. Ja nie analizuję już czego on potrzebuje czy potrzebował i nie zamierzam się domyślać, bo znów go zabluszczuję.
Z mamą już nie muszę robić kroków, bo rozmawiamy na bieżąco i nie obrażamy się na siebie. Ale jakbym znów miała z nią problem, to właśnie na wzgląd, że szanuję siebie nie odezwałabym się pierwsza za nie swoje błędy.
Zaczęłam się zastanawiać nad przyzwoleniem sobie na błąd, błędne decyzje po tym, jak zwróciła na to moją uwagę Nirwanna. Szczere przyjrzenie się sobie pozwoliło mi dostrzec, że jestem tu perfekcjonistką. Ja, która w tak wielu sytuacjach umiem odpuszczać, nie wymagam perfekcji od siebie i od innych - tu nie umiem odpuścić sobie. Podejmowanie decyzji jest dla mnie stresem - tak bardzo boję się popełnić błędu. Z drugiej strony jeśli coś mnie zaciekawi, bez problemu podejmuję ryzyko, by sprawdzić coś, przeprowadzić eksperyment. Uświadomienie sobie tego pomogło mi wrzucić na luz przy decyzjach. Tego oraz tego, że decyzje można zmieniać.
O tej mojej mamie pisałam ci z myślą, że czasem robimy pierwszy krok, wszystko robimy dobrze - ale jednamy się z osobą, która jest toksyczna, więc nawet najlepsze, najmądrzejsze działanie, nie uchroni nas przed jej toksycznymi zachowaniami. Moja mama może nawet się nie zmieni - ja za to mogę się mniej przejmować jej toksycznymi zagraniami, ja mogę pilnować, by jej toksyczne zagrania miały na mnie jak najmniejszy wpływ, ja mogę decydować, że nie będę się tym denerwować. Ale widzę też, że mogę wprowadzić do tej relacji coś, czego do tej pory w niej nie było - moją złość w reakcji na to, gdy przekraczane są moje granice. To być może ten brakujący element, który sprawi, że przestanę się jej bać. Dlatego też pytałam jak u ciebie ze złością i jej okazywaniem w relacjach?
Caliope, myślałam też o tym twoim pytaniu. Nie warto się męczyć. Na pewno pamiętasz forumową opowieść nałoga o psie co leżał na gwoździu. No nie warto. Tylko myślę, że warto zmieniać swoją sytuację z namysłem, nie pod wpływem emocji. Bo jak ten pies z opowieści leżałby tak długo, aż by w końcu pękł, to mógłby potem na sile tego pęknięcia trafić tam, gdzie jest więcej gwoździ, albo przenieśc w jakieś niby miłe miejce, które potem okazałoby się jeszcze mniej komfortowe. Może lepiej nie czekać, aż się pęknie?
Wiesz co takiego się dzieje lub nie dzieje, że zaczynasz czuć, że pękniesz? Co tam w tobie przybiera?
Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.
Ja robię błędy, lubię czegoś nie zrobić bo nie potrafię lub mi się nie chce tego zrobić. Zbliżenie do męża nie byloby błędem, ale porażką w razie odrzucenia.Perfekcjonizm lub spełnianie oczekiwań jest destrukcyjne, a ja lubię wolność jak każdy.
Pęknę kiedyś, bo przeleje się żal czemu nie mogę być po ludzku kobietą, bo żoną i matką jestem. Im dłużej to się ciągnie, bo mi zależy na Bogu i rodzinie tym dalej jestem w lesie, zapominam o kobiecości, tym błysku w oku dla męża. Kocham siebie jako twór bez płci, to że mam ciało kobiety niewiele znaczy, jestem gdzieś pomiędzy. Ja nie decyduję, czy chcę współżycia, mąż decyduje za mnie.
Pęknę kiedyś, bo przeleje się żal czemu nie mogę być po ludzku kobietą, bo żoną i matką jestem. Im dłużej to się ciągnie, bo mi zależy na Bogu i rodzinie tym dalej jestem w lesie, zapominam o kobiecości, tym błysku w oku dla męża. Kocham siebie jako twór bez płci, to że mam ciało kobiety niewiele znaczy, jestem gdzieś pomiędzy. Ja nie decyduję, czy chcę współżycia, mąż decyduje za mnie.
Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.
Caliope, wiem, że to żadna pociecha, i z serca współczuję Ci sytuacji w jakiej trwasz od wielu miesięcy, ale okazuje się, że problem odmowy seksu przez mężczyznę w małżeństwie wcale nie jest taki rzadki. Poniższy artykuł porusza możliwe przyczyny (choć na pewno nie wszystkie):
https://zwierciadlo.pl/seks/intymnosc-k ... wi-jej-nie
https://zwierciadlo.pl/seks/intymnosc-k ... wi-jej-nie
Ludzie robią wszystko, aby siebie samych przekonać, że świat nie wygląda tak, jak wygląda naprawdę.
Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.
Dziękuję Vertigo, nie czytałam tego artykułu, ale włosy mi stanęły dęba po przeczytaniu. Szkoda że nikt nie napisał jak z takiego czegoś wyjść jeśli mąż nie chciał się nigdy niczego nauczyć To naprawdę już dla mnie za dużo, jest mi po ludzku przykro.vertigo pisze: ↑09 maja 2021, 21:15 Caliope, wiem, że to żadna pociecha, i z serca współczuję Ci sytuacji w jakiej trwasz od wielu miesięcy, ale okazuje się, że problem odmowy seksu przez mężczyznę w małżeństwie wcale nie jest taki rzadki. Poniższy artykuł porusza możliwe przyczyny (choć na pewno nie wszystkie):
https://zwierciadlo.pl/seks/intymnosc-k ... wi-jej-nie
Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.
Caliope, bardzo przeżywałam odtrącenie przez męża w sferze bliskości. Czułam się fatalnie sama ze sobą. Do tego jest jeszcze problem libido - nikt nie uczy nas, jak sobie poradzić, gdy żyje się w celibacie. No i jest jeszcze problem żalu, gdy ten celibat nie jest naszym wyborem, ale jest nam narzucony przez męża. Okresy, gdy byłam odrzucana wspominam jako ogromne cierpienie, zaróno emocjonalne, jak i psychiczne, jak i fizyczne. Do tego nie wiedziałam co się dzieje, czemu mój mąż mnie odrzuca, a gdy naciskałam, mój mąż podawał mi różne powody, zawsze związane ze mną. Nigdy się nie zastanawiałam, nie poddawałam tego co mąz mówi żadnym filtrom, zawsze cieszyłam się, że "w końcu się dowiedziałam" i mogę coś z tym zrobić. I robiłam, dostosowywałam się, a problem nie znikał.Caliope pisze: ↑09 maja 2021, 21:57Dziękuję Vertigo, nie czytałam tego artykułu, ale włosy mi stanęły dęba po przeczytaniu. Szkoda że nikt nie napisał jak z takiego czegoś wyjść jeśli mąż nie chciał się nigdy niczego nauczyć To naprawdę już dla mnie za dużo, jest mi po ludzku przykro.vertigo pisze: ↑09 maja 2021, 21:15 Caliope, wiem, że to żadna pociecha, i z serca współczuję Ci sytuacji w jakiej trwasz od wielu miesięcy, ale okazuje się, że problem odmowy seksu przez mężczyznę w małżeństwie wcale nie jest taki rzadki. Poniższy artykuł porusza możliwe przyczyny (choć na pewno nie wszystkie):
https://zwierciadlo.pl/seks/intymnosc-k ... wi-jej-nie
W przypadku moim i męża problemem była pornografia, w którą mąż był uwikłany jeszcze zanim się ze mną związał. Gdy poznałam przyczynę było mi łatwiej, bo w końcu dowiedziałam się, że nie jest to nic związanego ze mną, był to pierwszy sygnał, że to nie ja jestem problemem.
Pojawił się natomiast ból i żal związany z tym, jak mój mąż mógł mną manipulować i zadawać mi tyle cierpienia. Teraz patrzę na to inaczej - jak naiwna byłam, by było tak łatwo mną manipulowac i zadawać tyle cierpienia. Pracuję nad tym, by wyjść z takiej naiwności, nauczyć się stawiania granic, nie znoszenia bez słowa trudnych sytuacji. Nad swoim poczuciem wartości. Uparcie, błądząc, rozbojając się o co się da, ale i tak się nie poddaję.
Co do celitatu - odkąd zmieniłam sposób w jaki patrzę na swoją sytuację jest mi łatwiej, bo źle znoszę przymus. Dokąd mąż pozbawiał mnie bliskości i ja musiałam to znosić - dotąd czułam żal. Odzyskałam sprawczość mówiąc sobie - mąż pozbawia mnie bliskości - i ja mogę na to zereagować na bardzo różne sposoby. Mogę mu urządzać codziennie awantury, mogę jego życie uprzykrzyć tak, że to on będzie miał dość i on będzie się czuł tak zgnojony jak ja kiedyś przez niego, mogę się dowartościowywać romansami, i mogę mieć te romanse tylko dla siebie, albo jawnie, żeby mój mąż czuł się pognębiony. Mogę jeszcze mnóstwo innych rzeczy - bo to co napisałam, to są schematy z filmów, z kultury, gotowe i dlatego nam łatwo przychodzą do głowy - jako rozwiązania. A my jesteśmy kreatywni, możemy wymyślac własne. Moim sposobem, wyborem jest pozostawanie wierną przysiędze małżeńskiej, niezależnie od postępowania męża. Ale teraz, gdy jest to moim wyborem - zupełnie inaczej znoszę stan celibatu.
Pomogło mi to aktywnie radzić sobie z problemem libido - Kościoł Katolicki ma tu ogromny zasób, doświadczenie osób konsekrowanych, świętych którzy mogą wspierać na takiej drodze. To nie jest łatwa droga. Ja mam poczucie straty, zwłaszcza, że osoby konsekrowane wybierają swoje powołanie, a tu przychodzi żyć w stanie przeciwnym do własnego powołania. Swoją czystość i wyrzeczenie można jednak ofiarować i do tego prosić o wsparcie na tej drodze - i je otrzymywać.
Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.
Tutaj nie chodzi o libido Ruto, ja go dawno nie mam, nie chcę mieć dla mojego dobra. Niestety stałam się na tyle aseksualna i bezpłciowa, że nie umiem i może nie chcę wracać z tego stanu, bo odrzucenie mnie jako kobiety to najgorsza krzywda jaka mnie spotkała. Tylko jeszcze jedna osoba mnie skrzywdziła w taki sposób i odeszłam, niesakramentalny mąż, a teraz sakramentalny. Za ciężkie to, mam za dużo złych doświadczeń, nie mogę ich tu opisać, bo to forum katolickie, ale dogorywam w tym małżeństwie, za długo to już trwa. Nie mogę się cofnąć, a do przodu jak pójdę polegnę na starcie.
Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.
Ja nigdy nie przepadałam za słowem celibat, oznaczał dla mnie przymus, jakis wyrok, koniec czerpania przyjemności z bliskości z drugą osobą, dlatego wolę używać słów właśnie wierność bądź czystość, odrazu lepiej się czuję, wiem, ze życie w czystości jest święte (iluż to świętych żyło w czystości) a wierność przysiędze małżeńskiej wiąże się z miłością- no a przecież w życiu chodzi o miłość, wszystko sprowadza się do miłości.Ruta pisze: ↑10 maja 2021, 8:52
Co do celitatu - odkąd zmieniłam sposób w jaki patrzę na swoją sytuację jest mi łatwiej, bo źle znoszę przymus. Dokąd mąż pozbawiał mnie bliskości i ja musiałam to znosić - dotąd czułam żal. Odzyskałam sprawczość mówiąc sobie - mąż pozbawia mnie bliskości - i ja mogę na to zereagować na bardzo różne sposoby. Mogę mu urządzać codziennie awantury, mogę jego życie uprzykrzyć tak, że to on będzie miał dość i on będzie się czuł tak zgnojony jak ja kiedyś przez niego, mogę się dowartościowywać romansami, i mogę mieć te romanse tylko dla siebie, albo jawnie, żeby mój mąż czuł się pognębiony. Mogę jeszcze mnóstwo innych rzeczy - bo to co napisałam, to są schematy z filmów, z kultury, gotowe i dlatego nam łatwo przychodzą do głowy - jako rozwiązania. A my jesteśmy kreatywni, możemy wymyślac własne. Moim sposobem, wyborem jest pozostawanie wierną przysiędze małżeńskiej, niezależnie od postępowania męża. Ale teraz, gdy jest to moim wyborem - zupełnie inaczej znoszę stan celibatu.
Pomogło mi to aktywnie radzić sobie z problemem libido - Kościoł Katolicki ma tu ogromny zasób, doświadczenie osób konsekrowanych, świętych którzy mogą wspierać na takiej drodze. To nie jest łatwa droga. Ja mam poczucie straty, zwłaszcza, że osoby konsekrowane wybierają swoje powołanie, a tu przychodzi żyć w stanie przeciwnym do własnego powołania. Swoją czystość i wyrzeczenie można jednak ofiarować i do tego prosić o wsparcie na tej drodze - i je otrzymywać.
„Kocha się nie za cokolwiek, ale pomimo wszystko, kocha się za nic”. Ks. Jan Twardowski
Re: Czy warto mieć nadzieję? czy to koniec.
Ruto, Ty wybrałaś drogę mniszki, znajdując w niej spełnienie, bo Twoja sytuacja jest diametralnie inna niż Caliope.
Ludzie robią wszystko, aby siebie samych przekonać, że świat nie wygląda tak, jak wygląda naprawdę.