Caliope pisze: ↑08 gru 2020, 11:13
Niedługo mija rok od słów, że mąż mnie nie kocha. Znów męża irytuje moja osoba, znów słyszę, że nie ma pieniędzy, jak rok temu. Jest różnica w tym, że już nie pozwolę się źle traktować, bo jestem na innym etapie niż wcześniej. Konkluzja jest jedna, nie chodzi o małżeństwo, o to czy ja jestem zdrowa, chora czy gruba, a o pieniądze. Moje zmiany nie wniosły nic do relacji z mężem oprócz mojego zdania, nic nie poprawiły, jest jak jest. Przytyłam, zaczęłam chodzić nieumalowana i dobrze mi z tym, a nigdy nie wyszłam z domu bez makijażu. Liczą się pieniądze, to jest bożek mojego męża i jego własny tyłek i nie wiem czy to się kiedykolwiek zmieni, bo mi się z każdym dniem bardziej odechciewa nawet myśleć o zbliżaniu się jeśli jest niemiły i muszę odpierać jego ataki o plamy które zostawia syn na kanapie, cokolwiek co mu nie pasuje. Jeszcze mam problemy z matką, bo robi podobnie do męża, a granice muszę stawiać tak grube, że potem cały dzień jestem zmęczona. Bardzo lubię się schować w samotności, odciąć, żyć we własnym świecie, wracam do tego jak byłam mała. Chowałam się pod rozkładany stół lub do szafy przed kłótniami rodziców, jak ojciec cały czas pił i przed widokiem jego, leżącego i nieprzytomnego w przedpokoju.
Caliope, myślę, że takie wewnętrzne poczucie godności to ogromny krok - nie pozwolę się źle traktować. Myślę, że warto to poczucie oprzeć na Bogu, jak najmocniej, żeby je uprawomocnić, umocnić, żeby mogło sobie rosnąć w tobie. Ładnie już nie raz pisały tu dziewczyny na forum: jesteś córką Króla, to pięknie tą godność i wartość wyraża.
Bliskie mi jest to co piszesz o stawianiu granic. Ja również się w pewnym momencie zorientowałam, że mam problem ze stawianiem granic nie tylko mężowi oraz, że w relacji z moją mamą bywam z tego powodu komletnie wyczerpana. Nie martw się, to z czasem idzie lepiej, płynniej - nie trzeba zawracać, ten projekt się z czasem rozwija, utrwala. Im więcej będziesz wpuszczać w siebie takiej Bożej pewności i godności (z której płynie to nie pozwolę się źle traktować), tym łatwiej i mniejszym kosztem będzie ci to przychodzić.
Ja także nie miałam łatwego startu w mojej rodzinie, i w dorosłym życiu mnie to mocno więziło, mimo podejmowanych na różnych etapach terapii, którymi miałam zamiar jakoś to domknąć i zostawić za sobą - i zawsze wybijało. Myślę sobie, że to takie pętle, po których się poruszamy, z których warto wyjść, wydostać się, by nie reagować na trudności z pozycji przestraszonego dziecka.
To często przejawia się w odtwarzaniu zachowań, reagowaniu podobnie jak w dzieciństwie. U mnie to były głównie nagłe wybuchy emocji, rzadziej paniki, z którymi sobie nie radziłam i które przypisywałam aktualnym zdarzeniom, żeby były "racjonalne". Reagowanie z pozycji przestraszonego dziecka w dorosłym życiu nie jest konstruktywne. To jest trochę o poczuciu niemocy, o tym, że to nasze przestraszone dziecko jeszcze nie dorosło. To nie jest dokładnie tak, jak się czasem obrazuje, że w kimś dorosłym jest dziecko. Jesteśmy raczej dość spójni, nawet gdy nie jesteśmy. Po prostu część osobowości, część nas samych jest niedojrzała, przestraszona, nie umie się mierzyć z rzeczywistością, bo nadal tkwi w przekonaniach i utrwalonych reakcjach, które pochodzą z czasu dzieciństwa. One w dzieciństwie były prawdziwe i funkcjonalne - nie udźwignę tego, muszę się chronić wycofując, uciekając, chroniąc się - pod stołem, w szafie, w swoim świecie. Czy jak w moim przypadku - nie wytrzymam, to co we mnie się dzieje, to co czuję zaraz mnie zniszczy, choć nawet tego nie rozumiem - muszę natychmiast przestać czuć - lub natychmiast to wykrzyczeć, wyrzucić.
To są reakcje z których rodzi się współuzależnienie - czyli przystosowanie do trudnych sytuacji w sposób, który okazuje się destrukcyjny i niekonstruktywny dla osoby która się przystosowuje, ale też dla jej otoczenia. Wtedy właśnie krąży się w takich pętlach, zahamowany jest rozwój, a pętla z czasem staje się rodzajem piekła, trudnych narastających emocji, poczucia niemocy, bezradności, rozpaczy. Stąd często także płynie nieumiejętność stawiania granic - jako dzieci nie mamy na to szans w opresyjnym środowisku, nasz rozwój zostaje zaburzony, albo zatrzymany, bo warunkiem przeżycia jest często nie stawianie granic, dostosowanie się do dorosłych, którzy na różne sposoby te granice łamią - a ewentualne protesty płynące z naturalnego instynktu ochrony siebie są tłumione, tak, że nabywamy przekonania, że stawianie granic, czy mówienie o własnych potrzebach, wiąże się z jeszcze większą represją. To często w tych podstawowych układach rodzinnych jest mocno utrwalone - i widoczne, gdy rodzice nadal przekraczają granice swoich dorosłych dzieci, a dzieci tych granic nie stawiają - a gdy stawiają, to napotykają ogromne represje. Emocjonalne, finansowe, różne.
U mnie droga wyjścia w relacji z mamą okazała się bardzo nieoczywista i dziwna. Ale za to jakoś tam kluczowa dla zmiany mojego reagowania i umiejętności stawiania granic w pozostałych relacjach. Ja na pewnym etapie życia uznałam, że jedyną formą ochrony mnie samej przed mamą jest odcięcie się od niej i unikanie kontaktów. Choć gdzieś wewnętrzenie sądziłam, że mi brakuje relacji z mamą. Teraz myślę, że po prostu czułam, że tam mam tą swoją "pętlę", z którą powinnam się zmierzyć. Natchnienie jak z tego wybrnąć dostałam w Nowennie, choć pierwsza myśl pojawiła się podczas warsztatu z Siostrą Pudełko (tylko wtedy kompletnie nie zrozumiałam o czym Siostra mówi i wydwało mi się, że może Siostra nie wie, jak duże rany moga być w rodzinach). Koniec końców jak się to wszystko we mnie przemieliło, zadzwoniłam do mamy, znalazłam słowa, by jej podziękować, by się odsłonić i pokazać jej, że jestem w zasadzie wobec niej nadal bezbronna, że ją kocham, ale też, że jej nie odrzucam. Ani słowa pretensji, żalu - nawet o to nie zawadziłam. Dojrzewanie do tego, by podziękować (mnóstwo było buntu we mnie, no bo jak i dlaczego mam dziękować osobie, która mnie krzywdziła i która nadal jest wobec mnie destrukcyjna) to był proces, to mi przychodziło właśnie w Nowennie, jakbym zaczęła patrzeć na moją mamę poza moim gniewem, poza zranieniami. Popłakałyśmy się wtedy obie i moja mama mi podziękowała (odjazd). To nas na jakiś czas zbliżyło, spędziłyśmy razem trochę czasu. I jakoś tak te granice wtedy stawiało mi się łatwiej i łatwiej, bo bardzo wprost, a moja mama jakoś ten mój "opór" przyjmowała. Jak w takich zastarzałych układach rodzinnych - po stronie mojej mamy wszystko zaczęło wracać do "normy", czyli w nie tak znowu długim czasie mama wróciła do "swoich" zachowań. Ale we mnie już była zmiana - więc nic na stare tory nie wróciło. Obecnie nie jesteśmy blisko. Ale ja nie boję się już telefonu mamy, granice stawiam gdy tylko czuję że trzeba, jasno, zrozumiale, nie ma już sytuacji, gdy jedna rozmowa z mamą doprowadza mnie do szału, rozpaczy czy jeszcze innego interesującego stanu. Zaakceptowałam mamę jaka jest - a jest toksyczna i destrukcyjna, nawet jeśli nie chce taka być. Choć piłka jest nadal w grze - ostatnio moja mama żali się, że nie umie się ze mną porozumieć. To miłe, bo oznacza, że jej też brakuje relacji ze mną. Nie robię z tym nic. Mama jest dorosła, ma szansę wyciągnąć swoje wnioski. Nie unikam jej, po prostu pilnuję granic.
Aczkolwiek nie mam na przykład ochoty na konfrontację z moją mamą w kwestii noszenia przeze mnie obrączki czy na przykład tego, że chodzę na roraty z synkiem codziennie, bo synek tak postanowił. Ale tu też jest we mnie zasadnicza zmiana, choć na pozór jej nie ma. Kiedyś skrywałam różne rzeczy przed moją mamą, by uniknąć destrukcji, osądu, awantury lub prób wpływania na mnie ze strony mamy. To reakcja nastolatki, jak na nastolatkę całkiem dojrzała - bo jest etapem nauki ochrony granic. Jako kobieta, która zaczyna dojrzewać (lepiej późno niż wcale) dziś świadomie decyduję o tym, czym się z moją mamą chcę podzielić, a czym nie. Jestem dorosła - nie musze się kryć, ja o sobie decyduję i to zupełnie naturalne, że dużo rzeczy zachowuję dla siebie. Granice między dorosłymi dziećmi a rodzicami są naturalne i jak najbardziej na miejscu. Ale umiem też już się "bronić". Niedawno moja mama zaatakowała mnie, że mój mąż widuje się z synkiem u nas w domu, i że ona nie zna żadnego takiego przypadku, że inne kobiety to jak ich dzieci mają kontakty z ojcami, to jednak kobiety od mężów się izolują i ojciec musi odbierać dziecko spod drzwi i pod drzwi odstawić. I że dlaczego ja tak robię, że się w ten sposób nie szanuję, że mój mąż powinien odczuć że źle robi i powinnam go kompletnie izolować, i jak to jest, że mąż traktuje mnie źle, a potem ja do niego wychodzę z sercem i go przyjmuję. Kiedyś uznałabym to za przejaw ingerencji i nacisku. Teraz tego nie analizowałam w ten sposób, poszłam w odpowiedzi bardziej w kierunku, że nie jestem innymi kobietami, robię to co uważam za słuszne i nie widzę żadnego powodu, by traktować męża bez szacunku tylko dlatego, że on mi nie okazuje szacunku a już na pewno nie zamierzam tak robić w obecności dziecka, i że uważam, że dla dziecka jest znacznie lepiej, gdy ma okazję niezależnie od sytuacji widzieć rodziców, którzy odnoszą się do siebie z szacunkiem. Że dziecko nie jest paczką, którą będę wystawiać za dzwi i skądś odbierać, syn ma prawo do decyzji jak i gdzie chce widywać ojca i gdzie się czuje z nim bezpiecznie - a moim zadaniem jako mamy, jest dziecka decyzje szanować, jeśłi tylko są rozsądne i zdrowe. No i że moja relacja z moim mężem to moja relacja i wolę by nie była komentowana, bo jest to dla mnie wrażliwy temat. I już.
Napisałam tak długo i szczegółowo by pokazać mój proces w stawianiu granic w relacji z mamą - zapewne w przypadku każdej pary mama i córka jest on inny, ale myślę, że zawsze jest to proces. I myślę, że ta relacja jest ważna i warto dążyć do tego by ją uzdrowić - nie na zewnątrz, nie uzdrawiając mamę (moja się w zasadzie nie zmieniła), ale jakby naprawiając tą relację wewnątrz siebie, przechodząc w niej od pozycji dziecka czy nastolatki do pozycji kobiety. Nie poradziłabym sobie z tym nawet przy najmądrzejszych terapeutach, lekturach, bez wsparcia najlepszej Matki. Mnóstwo z tego procesu we mnie odbyło się w modlitwie, w rozważaniach. Także sama budowa relacji z Maryją była dla mnie taką szkołą zdrowej relacji. Możliwe że w tym procesie potrzebujemy dojrzałej osoby po drugiej stronie, by sami dojrzeć. Trudno doskonalić zdolność do relacji nie będąc w relacji. No i trudno uczyć się zdrowej relacji bazując na relacjach trudnych, na swój sposób pokrzywionych, zawikłanych.
Maryja jest osobą, Bóg jest osobą, Jezus jest osobą - i z nimi możemy budować relacje. Zawsze to czułam, ale nigdy tak świadomie nie weszłam w budowę relacji - dla mnie to były bardzo odległe Osoby. Tymczasem rozwój tych relacji to wspaniała terapia i droga do własnego zdrowienia.
Śp. Ksiądz Grzywocz o tym mówił podczas Sycharowskiej konferencji - że nie da się naczytać w krzakach mądrych książek o relacjach i potem wyskoczyć z nich już jako mistrz kompetencji relacyjnych. Fajnie też wspomniał o trudnej relacji z mamą, tak z pamięci swobodnie zacytuję: "Jakie ty sobie te firanki kupiłaś, takie niebieskie, no co to jest?!" (mamusia). "No to jest patologia. To jest patologia w sensie ścisłym." (ksiądz).
Przytulam mocno - pomodlę się dziś w twojej intencji.
Jak nie widziałaś tej konferencji, obejrzyj. Tu link do pierwszej części, uspokojenie, wyciszenie i poprawa humoru gwarantowana i do tego porcja solidnej zdrowej wiedzy o relacjach i wielu innych ważnych sprawach:
https://www.youtube.com/watch?v=AXTvGy8QXqI