W sumie czuję, że jeszcze za wcześnie na świadectwo ponieważ przemiana w naszym małżeństwie wciąż trwa. Nie mogę powiedzieć " już po wszystkim" bo gdzieś wciąż pali się takie światełko czuwania i taki niepokój, że jak się rozluźnię to całe zło wróci. Być może to dobrze bo dzięki temu wciąż jestem uważna na Niego, na siebie. Działo się tyle rzeczy, że nawet nie wiem od czego zacząć. Właściwie nawet nie chce do tego wracać tylko już iść do przodu. Nie jest to oczywiście możliwe, ponieważ nie robiłam z problemów małżeńskich tajemnicy to zdarza mi się teraz, że ktoś zwraca się o radę lub po prostu chce pogadać o swoim małżeństwie. Dzięki temu tez dowiedziałam się, że mało jest małżeństw idealnych tylko w każdym trzeba dużo pracy, cierpliwości dla siebie na wzajem i wybaczenia. Ludzie czasami robią dobre miny do złej gry. Czasami nie potrafią nazwać problemów albo ich nie widzą.Nauczyć się trzeba przymykać oczy na rzeczy mało istotne a skupiać na tym co ważne. Przede wszystkim trzeba też zrezygnować w dużym stopniu z siebie. Wyczuć te granicę między swoim własnym egoizmem, rezygnacją z własnego ja a szacunkiem do siebie i potrzebą stawiania granic.
Jedyna rzeczą w tamtym czasie , która mnie trzymała to był Bóg i choć różnie z tym było to zaufanie, że On mnie nie opuści i spełni swoje obietnice. Wiem, że są tu też osoby niewierzące. Wiem jednak, że bez Boga nic nie było by możliwe. Dzięki Nowennie Pompejańskiej nastąpił przełom ponieważ obnażyły się jakby uwiązania mojego męża, to co go trzymało, osoby, które wspierały go w złych pomysłach i sprawiały, że miał taką twierdzę, która wydawała mu się bezpieczna. Mówię tu o kobiecie, która pod pozorem przyjaźni, takiej super koleżanki z która mój mąż rozumiał się bez słów ( to jego słowa- że przecież wiesz czasem spotyka się taką osobę), umacniała go w jego decyzjach, dawała mu takie bezpieczeństwo. Zresztą miał kilka takich osób co to mu mówiły " jestem z Tobą bez względu na wszystko" , przyjaciół , którzy mówili " stary nie mogę Ci doradzać ale jak nie zrobisz to będę przy tobie". Nie było nikogo kto mówił, człowieku zniszczysz życie sobie, żonie i dzieciom. Mój mąż uparcie wierzył, patrząc na swoich znajomych, że można wieść szczęśliwe życie po rozwodzie , że dla dzieci lepsze będzie jak będziemy z dala od siebie bo przecież wiele dzieci tak się w wychowuje min. on i ja tak miałam. No można tak przecież. Nikt fizycznie nie umiera przez rozwód rodziców. Gdy patrze teraz wstecz to wydaje mi się, że moja postawa był heroiczna. Obrona rodziny za wszelka cenę to heroizm. Bez wiary w Boga nie dała bym rady. Musiałam mojemu mężowi non stop wybaczać. Nie znaczy to, że on nie miał mi nic do wybaczenia ale to, że jego postawa w tamtym czasie był nastawiona na bezpośrednie ranienie mnie, mszczenie się za wszystko co ja mu zrobiłam a nawet za jakieś krzywdy, które on kiedyś doznał od innych ale teraz skojarzył ze mną. Musiałam to przeczekać.
W sumie dopiero na terapii małżeńskiej ( tak byliśmy choć na początku szedł w zaparte, że nigdy) od psycholożki przyjął to, że istnieje coś takiego jak zdrada psychiczna, że jeżeli facet ze swoimi problemami biegnie do innej kobiety i tam szuka wsparcie, ciepła, rozmawia o zonie, o małżeństwie,jeżeli tam ucieka to jest to zdrada psychiczna tym bardziej, że tu już wsparta takim zawoalowanym w żart flirtem. Ode mnie tego nie chciał przyjąć. Nawet kiedy już był między nami dialog i ja tłumaczyłam, mówiłam o swoich uczuciach on stwierdzał, że jestem paranoiczką, że to tylko kumplostwo, że nie ma dla niego nic w tym dziwnego.Dopiero trzecia obca osoba sprawiła, że zrozumiał to. Tamta znajomość została zamknięta najpierw dla świętego spokoju a później już wiedział, że tak trzeba było. Od tamtej pory też ustaliliśmy co jest akceptowalne dla mnie, co dla niego jeśli chodzi o relacje z innymi ludźmi a zwłaszcza z płcią przeciwną. I faktycznie bardzo się w tym różniliśmy bo dla mnie posiadanie kolegi, z którym spędzałabym czas , fajnie się bawiła, zwierzała itd, było fajne w liceum a niemożliwe w małżeństwie a mój mąż twierdził, że przyjaźnie takie są możliwe.
Nie muszę dodawać, że było to bardzo bolesne i do tej pory jak myślę, że zamiast do mnie to z problemami uciekał tam, że tam odnajdował radość to boli cholernie. Staram się jednak do tego nie wracać bo nie dało by się żyć gdybym ciągle to miała na wierzchu. Walcząc o moje małżeństwo chciałam żeby mój mąż patrząc na mnie widział, że jestem silna, zdeterminowana, że go kocham, że wiem co robię i żeby moja siła dawała siłę jemu. Przez długi czas to ja niosłam nas na plecach. Oczywiście pękłam w końcu ale dojdę do tego później.
No więc pierwszy przełom Pompejanka.
Druga rzecz spowiedź generalna. Ona mi otworzyła po raz pierwszy oczy na siebie. Do tej pory byłam gotowa odprawiać egzorcyzmy nad mężem a podczas rachunku sumienia doszłam do wniosku, że to może ja ich potrzebuję? Stanęłam w prawdzie o sobie. Zobaczyłam swoje winy w stosunku do męża ile ja złego zrobiłam i ile on dobrego. Tak to wyszło, że zobaczyłam wszystkiego jego dobre cechy, ile mi dał, poświecił, jaki był dobry ( oczywiście nie znaczy, że nie było złych rzeczy ale na tych się skupiałam do tej pory) i zapragnęłam się zmienić. Ktoś może powiedzieć, że to dziecinada ale zrobiłam listę za co mu dziękuje i za co go przepraszam - to była na pewno też jakaś forma autoterapii ale odczytałam mu to. Nie było jakiegoś wow ale był zdziwiony, że tak go postrzegam, że widzę w nim tyle dobrych rzeczy albo, że wiem co robiłam źle bo jemu się wydawało, że nie przywiązywałam do tego wagi.
Trzecia rzecz modlitwa wstawiennicza. Modliło się nade mną wystawiennicy i dostałam wiele słów to mnie upewniło i umocniło. Zresztą zawsze umacniało mnie to, że przecież małżeństwo to sakrament, a skoro Bóg dał mi męża, pobłogosławił nas, Jego tez wolą jest by to małżeństwo nie ustawało. Modliłam się o odnowienie przyrzeczeń małżeńskich. Nie znaczy to, że ja przez ten czas nie miałam wątpliwości, nie miałam dość, nie chciałam uciec, czy poddać się. Nieustannie nawiedzały mnie tez takie myśli. Ciężko przy kimś trwać gdy ten cię kopie nieustannie. Mąż nieustannie mnie sprawdzał. Prowokował czasami doprowadzając do złość, w której coś się odgryzłam a on w tedy mówił " no widzisz i jak Ty się zmieniłaś. Miałem rację jesteś taka i taka. Nie umiesz inaczej- taki przykład.) Musiałam być w tamtym czasie mądra choć ta mądrość nie zawsze wynikała ze mnie ( czytałam dużo, ciągle rozmawiałam z terapeutką znajomą), musiałam rozumieć jego z czego co wynika, musiałam stawiać granice, musiałam dbać o niego pomimo, że to utrudniał , musiałam pracować, wychowywać dzieci itd--- nie wiem jak ja dałam radę. Musiałam być ta mądrzejsza strona, która widziała sens i nagrodę za ten trud)Było to oczywiście bardzo trudne bo święta nie jestem ale ten czas nauczył mnie pokory choć troszkę. W tamtym czasie jedynym czasem w ciągu dnia , wspólnym, był obiad. Mąż wracał z pracy, podawałam obiad, jedliśmy go w milczeniu, i on odchodził. Czekałam tylko na te obiady. Rozmawiałam z kilkoma księżmi szukając wsparcia i w sumie teraz to widzę , że odpowiedzi walczyć czy nie? I oni zawsze pytali się -a je to co gotujesz-? Ja mówiłam , że je wiec oni mówili a to dobrze. Będzie dobrze heheheh . Do tej pory nie wiem o co chodziło z tym jedzeniem.
Mówili zdecyduj się : chcesz walczyć czy nie? Jak chcesz walczyć to powstań i wyciągnij oręż. Musisz wiedzieć czego chcesz. Będzie ciężko to wróć do swojej decyzji : Chce ratować małżeństwo i dlatego wszystko robię jak robię.
Czwarta sprawa Jerycho. To potężna modlitwa , przez 7 dni nieustająca modlitwa. Intencja- o cudowna przemianę naszych serc. Intencja jest ważna. Pewien mnich u którego byłam na rozmowie powiedział, nie módl się o nawrócenie męża bo codziennie widuje w pierwszych ławkach nawróconych mężów, którzy potem w domu tłuka żony. Zmienić się musi serce.
Po Jerychu wszystko powoli zaczęło się zmieniać.Mój mąż zaczął mnie dostrzegać pozytywnie, zaczął dostrzegać nas jako wspólnotę, sens małżeństwa. Dodatkowo Jerycho dało mi ogromne wsparcie ponieważ smsy z prośba o modlitwę poszły w Polskę, dzwonili do mnie ludzie, żeby umawiać się na poszczególne godziny modlitwy. Dzwoniły do mnie babcie z miejscowości o których nie słyszałam, dzwonili Panowie, dzwoniły mężatki szczęśliwe i takie, które tez miały problemy, wszyscy zapewniali o modlitwie. Modliło się za nas 60 osób z różnych wspólnot w Polsce. To daje taką siłę, poczucie jedności, wsparcie. Zyskałam spokój.
W domu jakby tez się wyciszyło. Zaczęliśmy rozmawiać,wyjaśniać sobie, coś tam planować, robić coś wspólnie. Taki wytworzył się pozór , że wszystko jest ok. Zmiana o jakieś 60 stopni. Oczywiście przestało mnie to satysfakcjonować szybko. Mąż starał się zachowywać poprawnie ale był taki bezpłciowy, bez emocji. w moim odczuciu tak zamknął się i płynął po powierzchni poprawności. Wystarczył jednak jakiś punkt zapalny z mojej strony i wszystkie żale wypływały z niego na nowo. Widziałam więc, że nie przetrawił.
Zaczęłam go w tedy męczyć rozmowami. Reakcja oczywiście przewidywalna, jak mówiłam, że chce pogadać to widziałam, że blednie i zaczyna się dusić i ma chęć szparą pod drzwiami czmychnąć ale dzielnie mówił porozmawiajmy. Z tych rozmów wynikło tyle, że zobaczyłam, że w ogóle się nie rozumiemy. Żadne z nas nie mogło wejść w perspektywę drugiego albo nie chciało w nią wchodzić bo czuło się nie rozumiane przez drugiego. To taka bezsilność i prośba zrozum mnie....a druga osoba mówi rozumiem cie ale to i to, co oczywiście świadczyło o nie zrozumieniu. Odkryłam też, że faktycznie mój mąż jest z Marsa. Ufolud , którego sposób myślenia jest dla mnie nie do końca zrozumiały. Jego zachowania słowa próbowałam rozgryźć własna miarką nadać im znaczenia ze swojego słownika ale nie dawało się. Bardzo dużo pomogła mi ta terapeutka o której już wspominałam tutaj. Miałam taka możliwość, że mogłam do niej dzwonić kiedy chciałam i ona bardzo chciała mi pomóc. Dzwoniłam więc do niej mówiłam,że stało się tak i tak, że jestem załamana, ze nie widzę poprawy, że ja to a on to, a ona mówiła, ja tu widzę zupełnie coś innego. Tłumaczyła mi dużo. Doradzała i dzięki temu jakoś dałam radę. Zrozumiałam tez jak ja źle postrzegam pewne sytuacje i słowa lub zachowania męża, że tak tylko swoja miara mierzę zamiast spojrzeć szerzej.
Oczywiście wszelkie zmiany w tedy były bardzo powolne. Czasami beczałam mojej mamie, że już nie mam siły, że ucieknę stad. Mama tez mnie wspierała. Mówiła zobacz tyle walczyłaś nie poddawaj się, jest już lepiej niż było. Chociaż był taki moment, że powiedziała wracaj do domu. O dziwo nie popędziłam.
Było więc tak, że ja bardzo się starałam a mój mąż z wszystkiego korzystał ale nie dawał nic z siebie poza właśnie uprzejmością i czekaniem co to sie będzie dało. W końcu przyszedł taki dzień, że chciałam się przytulić do niego a on mnie odepchnął, skamieniał, żeby przeczekać. Zaczęłam płakać bo nie mogłam zrozumieć co ja zrobiłam, że tak mnie odrzuca. Do tej pory znosiłam to ale dziś jakoś mnie zabolało . ( Muszę wspomnieć, że spaliśmy w innych pokojach ale wiele razy kiedy było mi ciężko i już nie dawałam rady szłam do łóżka do męża wtulałam się w niego i beczałam. Szukałam paradoksalnie u niego pocieszenia. On się trochę złościł, że ma już dosyć tego mazania ale przytulał mnie i zasypiałam w jego ramionach). Do tego jeszcze zaczął się o coś czepiać i wykłócać się jak gówniarz. Bardzo mnie w tedy zdenerwował. Powiedziałam, że ja go już tez chyba nie kocham, że nie będę więcej o niego walczyć, że jutro złoże w pracy wypowiedzenie, spakuje dzieci i wyjeżdżamy. Powiedziałam, że już nie mam dłużej sił by tak żyć, że ja tez zasługuje na szczęście i jeśli on nie może mi go dać to może jeszcze kogoś spotkam kto mi je da. Nie straszyłam go w tedy. Autentycznie poczułam, że to będzie najlepsze, że się dusze i chce obudzić się w swoim domu. Spokojna. A później to się jakoś poukłada. Strasznie płakałam jakby mi dusza pękła. Wystraszył się w tedy. Wystraszył się w tedy. Przepraszał i powiedział, że nie wie czemu tak się zachowuje, że nie rozumie samego siebie, że chce inaczej a tak wychodzi. Powiedziałam, że jest w miejscu, w którym już nie wiem co dalej robić i że sami sobie nie poradzimy, że chce żebyśmy poszli na terapię. Zgodził się. Terapeutka powiedziała mu, musi Pan zrozumieć, że jeśli jedna strona walczy a druga nic nie robi i myśli sobie poczekam co będzie i jak się sprawy rozwiną to jest to dla tej pierwszej osoby frustrujące i prowadzi do zniechęcenia i tak własnie było u nas. Ja doszłam do muru a On wciąż czekał na rozwój wydarzeń. Unikał ze strachu tej deklaracji :ja tez chce spróbować. Zróbmy to. Oczywiście robił dziesiątki rzeczy, które jakby zmierzały w tym kierunku ale tak słownie wzbraniał się. To tez taki typ, trudny charakter do wszystkiego musi dojść sam, bez ciśnięcia, sto razy przemyśleć, decyzja musi w stu procentach wypłynąć z niego....hmm a może wszyscy mężczyźni tacy są. W sumie może wszyscy tacy jesteśmy.
No więc terapię polecam i samemu dla siebie w takich trudnych chwilach i małżeńską.
Teraz układamy się na nowo. Wróciło, życie rodzinne, małżeńskie, relacja. Każde z nas się stara szanować siebie, to co ma do powiedzenia, co czuję, co lubi czego nie lubi, tak wiecie trochę jakby na nowo. Dziwne to jest i przedziwne. Trochę na nowo ale w sumie stare. Miło jest , choć to nic niezwykłego, kiedy mój mąż planuje przyszłość albo mówi zrobimy to albo pojedziemy tam to.....hehe to śmieszne , że się z tego cieszę ale ja już miałam w głowie scenariusz tez na okoliczność , że zostanę sama. Było tak źle , że nie było widoków na przyszłość. Nie ma nadal fajerwerków ale może już ich nigdy nie będzie. Bardziej jednak satysfakcjonuje mnie to spokojne życie, starania by było jeszcze lepiej między nami. Chce pewnej i spokojnej miłości.
Noszę się teraz z rozpoczęciem kolejnej Pompejanki w naszej intencji. Nie można zmienić drugiego człowieka własna siłą. Własna silą możemy zmienić samych siebie i to jest ciężka batalia. Bóg może zmienić serce człowieka a my tylko możemy zmienić kogoś przez zmianę własnego zachowania. To jest chyba najtrudniejsze bo my z reguły chcemy efektów tu i teraz, dwa razy zrobię coś dobrego i już ta druga osoba powinna odpowiedzieć tym samym. Niestety tak nie jest. Musimy zmienić nasza postawę trwale. Trudno jest siebie dojrzeć.
Gdybym miała się odnieść do tego forum to dużo mi dało na początku tego wszystkiego. Nie do wszystkiego się stosowałam. O naszej sytuacji powiedziałam chyba całej rodzinie i znajomym. Nie ukrywałam tego. Mówiłam mu, że go kocham oczywiście zaprzeczał, i mówił, że w to nie wierzy więc kocham zamieniłam w drobne gest i mówiłam tylko czasami. Łamałam ta listę Z. notorycznie ale nie zawsze ze złym skutkiem. Człowiek zawsze musi znaleźć własną drogę, własne rozwiązania, pewne rzeczy dostosować do swojej sytuacji. Nie da się przenieść pewnych rzeczy na swoje podwórko na zasadzie " kopiuj- wklej" .
Przeczytałam tu wszystkie świadectwa, które zakończyły się pozytywnie. To mi dało nadzieję. Czytałam artykuły, słuchałam konferencji. To umacnia. Przeczytałam polecone tu książki. Super pozycje i też je gorąco polecam!!!Podrzucam te książki ludziom.
Rozpisałam się chociaż to i tak skrót heheh. Musiało się to wszystko jednak zadziać by otworzyły mi się oczy. Chyba muszę to napisać: Bolało ale ostatecznie nie żałuje. Nie mam pewności, że juz nic nami nie zachwieje jesteśmy tylko ludźmi ale wierzę, że będzie dobrze. Bywa ciężko ale nie poddaję się. Myślę, że to dopiero początek zmian..
:)):):)