Idealne małżeństwo - i nadszedł ten dzień...
: 13 maja 2020, 22:15
Cześć,
Jak większość osób tutaj jestem w ciężkiej sytuacji małżeńskiej. Żona po 8 latach małżeństwa i przy dwójce dzieci powiedziała - kończymy to bo jesteś taki taki i taki. Z wielkiego pana stałem się w ułamku sekundy małym okruchem...
Jedną z pierwszych rzeczy jakie przyszły mi do głowy w nieprzespaną noc po tej informacji było pójście do spowiedzi... W sumie nie wiem czemu nigdy nie czułem jakoś specjalnie takiej potrzeby, zawsze to była sytuacja - miałem być chrzestnym, świadkiem lub porostu święta były...
Ale do rzeczy... Byliśmy wydawało mi się zgodnym małżeństwem. Zresztą wszyscy znajomi i rodzina postrzegali ans jako wzór małżeństwa. Praktycznie nie kłóciliśmy się - może ostatnio trochę ale na pewno nie tak aby leciały talerze lub szklanki. Po ślubie zamieszkaliśmy z moimi rodzicami i to był błąd. Żona nie czuła się tutaj u siebie i czuła się tłamszona. Z domów wynieśliśmy inne nauczanie. Żona była nauczona aby zacisnąć zęby i co by nie było siedzieć cicho i robić swoje a ja byłem nauczony otwarcie rozmawiać o problemach. Przez tą "uległość"zony w dyskusjach szybko stałem się "panem wiedzącym najlepiej". Zawsze musiało być na moje a żona potulnie brała winę na siebie.
Nie zarabiałem źle - w sumie nawet bardzo dobrze. Ale otaczający mnie swiat wywarł presje że muszę mieć jeszcze więcej i to najlepiej teraz. Cały czas mówiłem, że musimy oszczędzać i nie wiadomo gdzie nam uciekają pieniądze. Żona przez to przestała kupować sobie nowe rzeczy. Ja nie broniłem jej tego, wprost przeciwnie nawet czasami namawiałem aby kupiła sobie to lub tamto. dawałem jej na to pieniądze, zresztą konto do pewnego czasu i tak było wspólne. Kiedy dzieci podrosły zacząłem motywować żonę aby poszła do pracy, wyszła z domu, poszła do ludzi. Nie mogła znaleźć nic więc otworzyłem dla niej firmę gastronomiczną. zainwestowaliśmy pieniądze jednak brak mi było zaangażowania żony w jej rozwój. W międzyczasie, żona znalazła pracę, wyszła do ludzi a mnie ciągle bolało, że zainwestowaliśmy pieniądze w firmę a Ona nie poświęca się jej należycie. i tak powoli przez długi czas zbierała się aby mi to powiedzieć i zakończyć małżeństwo.
Dodać oczywiście należy jeszcze moją zazdrość, może nie chorą ale kilka razy przyczepiłem się niepotrzebnie i zrobiłem z igły widły. Przez to każde moje niewinne pytanie - "a kto to?" zostawało odbierane jako zazdrość. Poza tym byłem czarnowidzem, wszystko czego nie wiedziałem widziałem odrazu najgorszy scenariusz - robiłem sobie w głowie jazdy.
Żona twierdzi, że dawała mi sygnały jednak prze większość czasu uśmiechała się, była szczęśliwa. Nie miałem bladego pojęcia że ją krzywdzę. Z tego powodu twierdzi, że dała mi dostatecznie dużo szans i, że nie ma już czego ratować więc wszelka terapia nie wchodzi w grę. Tylko rozwód i poukładanie sobie życia na nowo.
Zmieniam się - chodzę to psychoterapeuty i Ona to widzi jednak nie może uwierzyć w to, że to będzie trwałe. Twierdzi, że uczucie wygasło i nic się nie da z tym zrobić bo najzwyczajniej w świecie się mnie boi i nie może mi zaufać.
Odnowiła kontakty z kolegami, spotyka się z nimi jak sama twierdzi - koleżeńsko. Najgorsze jest to, że jej wierzę. Odbudowa relacji z Bogiem pozwoliła mi zmienić również moją miłość do niej. W pełni jej zaufałem, nie robie sobie jazd i chcę ją wspierać w jej decyzjach a nie dokonywać wyborów za nią. Jednak teraz kiedy mieszkam już poza domem mam w sobie olbrzymi żal do niej za to co zrobiła. Brakuje mi drugiej osoby tak po prostu. Oczywiście kiedy są ze mną dzieci to jest ok ale kiedy zostaje sam... czasami tracę nadzieję... przychodzą wtedy myśli aby może zacząć wszytko też od nowa... Walczy z tym ile mam sił - modlitwą, rozwojem osobistym i duchowym jednak najzwyczajniej w świecie jest mi ciężko. Wszyscy znajomi są zdania, że jak skończone to skończone. I doradzają ułożenie sobie życia na nowo. Boje się, że kiedyś zabraknie mi wiary... Dlatego zdecydowałem się dołączyć do Was. Liczę na wsparcie, rady, świadectwa.
Pozdrawiam.
Jak większość osób tutaj jestem w ciężkiej sytuacji małżeńskiej. Żona po 8 latach małżeństwa i przy dwójce dzieci powiedziała - kończymy to bo jesteś taki taki i taki. Z wielkiego pana stałem się w ułamku sekundy małym okruchem...
Jedną z pierwszych rzeczy jakie przyszły mi do głowy w nieprzespaną noc po tej informacji było pójście do spowiedzi... W sumie nie wiem czemu nigdy nie czułem jakoś specjalnie takiej potrzeby, zawsze to była sytuacja - miałem być chrzestnym, świadkiem lub porostu święta były...
Ale do rzeczy... Byliśmy wydawało mi się zgodnym małżeństwem. Zresztą wszyscy znajomi i rodzina postrzegali ans jako wzór małżeństwa. Praktycznie nie kłóciliśmy się - może ostatnio trochę ale na pewno nie tak aby leciały talerze lub szklanki. Po ślubie zamieszkaliśmy z moimi rodzicami i to był błąd. Żona nie czuła się tutaj u siebie i czuła się tłamszona. Z domów wynieśliśmy inne nauczanie. Żona była nauczona aby zacisnąć zęby i co by nie było siedzieć cicho i robić swoje a ja byłem nauczony otwarcie rozmawiać o problemach. Przez tą "uległość"zony w dyskusjach szybko stałem się "panem wiedzącym najlepiej". Zawsze musiało być na moje a żona potulnie brała winę na siebie.
Nie zarabiałem źle - w sumie nawet bardzo dobrze. Ale otaczający mnie swiat wywarł presje że muszę mieć jeszcze więcej i to najlepiej teraz. Cały czas mówiłem, że musimy oszczędzać i nie wiadomo gdzie nam uciekają pieniądze. Żona przez to przestała kupować sobie nowe rzeczy. Ja nie broniłem jej tego, wprost przeciwnie nawet czasami namawiałem aby kupiła sobie to lub tamto. dawałem jej na to pieniądze, zresztą konto do pewnego czasu i tak było wspólne. Kiedy dzieci podrosły zacząłem motywować żonę aby poszła do pracy, wyszła z domu, poszła do ludzi. Nie mogła znaleźć nic więc otworzyłem dla niej firmę gastronomiczną. zainwestowaliśmy pieniądze jednak brak mi było zaangażowania żony w jej rozwój. W międzyczasie, żona znalazła pracę, wyszła do ludzi a mnie ciągle bolało, że zainwestowaliśmy pieniądze w firmę a Ona nie poświęca się jej należycie. i tak powoli przez długi czas zbierała się aby mi to powiedzieć i zakończyć małżeństwo.
Dodać oczywiście należy jeszcze moją zazdrość, może nie chorą ale kilka razy przyczepiłem się niepotrzebnie i zrobiłem z igły widły. Przez to każde moje niewinne pytanie - "a kto to?" zostawało odbierane jako zazdrość. Poza tym byłem czarnowidzem, wszystko czego nie wiedziałem widziałem odrazu najgorszy scenariusz - robiłem sobie w głowie jazdy.
Żona twierdzi, że dawała mi sygnały jednak prze większość czasu uśmiechała się, była szczęśliwa. Nie miałem bladego pojęcia że ją krzywdzę. Z tego powodu twierdzi, że dała mi dostatecznie dużo szans i, że nie ma już czego ratować więc wszelka terapia nie wchodzi w grę. Tylko rozwód i poukładanie sobie życia na nowo.
Zmieniam się - chodzę to psychoterapeuty i Ona to widzi jednak nie może uwierzyć w to, że to będzie trwałe. Twierdzi, że uczucie wygasło i nic się nie da z tym zrobić bo najzwyczajniej w świecie się mnie boi i nie może mi zaufać.
Odnowiła kontakty z kolegami, spotyka się z nimi jak sama twierdzi - koleżeńsko. Najgorsze jest to, że jej wierzę. Odbudowa relacji z Bogiem pozwoliła mi zmienić również moją miłość do niej. W pełni jej zaufałem, nie robie sobie jazd i chcę ją wspierać w jej decyzjach a nie dokonywać wyborów za nią. Jednak teraz kiedy mieszkam już poza domem mam w sobie olbrzymi żal do niej za to co zrobiła. Brakuje mi drugiej osoby tak po prostu. Oczywiście kiedy są ze mną dzieci to jest ok ale kiedy zostaje sam... czasami tracę nadzieję... przychodzą wtedy myśli aby może zacząć wszytko też od nowa... Walczy z tym ile mam sił - modlitwą, rozwojem osobistym i duchowym jednak najzwyczajniej w świecie jest mi ciężko. Wszyscy znajomi są zdania, że jak skończone to skończone. I doradzają ułożenie sobie życia na nowo. Boje się, że kiedyś zabraknie mi wiary... Dlatego zdecydowałem się dołączyć do Was. Liczę na wsparcie, rady, świadectwa.
Pozdrawiam.