Wątek Lavendy
: 13 wrz 2017, 11:06
Witacie jestem tu nowa, ale od jakiegoś czasu codziennie wchodzę na forum , nawet nie wiem jak tu trafiłam...palec Boży na klawiaturze pewnie
Postanowiłam wkońcu napisać i opowiedzięc moją smutna historię jakże podobną do Waszych. Jestem osobą wierzącą, ale niestety obydwoje w ostatnim czasie trochę zaniedbaliśmy naszą wiarę, zwłaszcza mój mąż. Po 11 latach od ślubu ( mamy dzieci 10 i 2 latka ), po ciężkich dla nas ostatnich miesiącach kiedy spadło na nas dużo spraw ( przeprowadzka, remont, duzo spraw formalnych do załatwienia ) dodam że dużo spadło na mnie bo mój mąż w zwiazku z pracą często wyjeżdża, było mi bardzo ciężko, miałam poczucie że zostawił wszystko na mojej głowie i dawałam tym emocjom niestety upust atakując go i ponad miesiąc temu jak wrócił z kolejnego wyjazdu i zauważyłam, że jest jakiś wycofany, przycisnęłam go trochę i usłyszałam coś czego mimo złej atmosfery w ostatnim czasie, zupełnie się nie spodziewałam...odchodzę od Ciebie, chcę rozwodu, zniszczyłaś mnie, mam dosyć, nie jestem szczęśliwy...szok...chciałam żeby to był zły sen ale nie był... pierwsza moja reakcja oczywiście, prośby żeby tego nie robił, że dzieci, że rodzina, że wszystko można naprawić, że go kocham, że się zmienię...z jego strony postawa jak kamień, "nie wierzę w Twoją zmianę, Ty się nigdy nie zmienisz, teraz nagle mi mówisz że mnie kochasz...dzieci w to nie mieszaj, moja decyzja jest przemyślana...od dłuższego czasu jest mi źle a remont tylko pokazał mi jaka jesteś naprawdę..." Fakt, że ostatnio bywało różnie między nami, nawet przed remontem, przygniotły nas obowiązki, brak czasu dla nas samych, totalny brak komunikacji, rozmowy o moich potrzebach kończyły się kłótnią a on swoich wogle nie mówił, a jak ich nie spełniałam ( nie znając ich przecież )to był nieprzyjemny dla mnie, tylko trzymał wszystko w sobie aż w końcu wybuchł...ciągle narzekał na nasze życie intymne ( to też podaje jako powód odejścia ), że go odtrącam...a ja nie znajdując w nim tego czego oczekiwałam ( już wiem że mój bląd to budowanie w mojej głowie ideału męża ) rzeczywiście bywałam oziębła...brakowało mi poczucia bezpieczeństwa, miałam też problemy z zaufaniem mu, bo parę razy zdażyły się może nie zdrady ale niewyjaśnione sytuacje, które moja wyobraźnia bardzo niestety rozbudowywała mąż mówi że nigdy mnie nie zdradził i że nikogo nie ma, ale uważa, że ma prawo sobie jeszcze kiedyś ułożyć życie i być szczęśliwy a ze mną nie jest byliśmy parę dni po tym jak mi zakomunikował, że odchodzi na spotkaniu z psycholog, może trochę za szybko tam poszliśmy, mąż wylał cały swój żal i podtrzymywał że on cały czas skłania się ku rozwodowi...oj bolało. Po czym jak wyszedł zapytał z ironią czy uważam, że ta rozmowa nam coś dała..jak powiedziałam mu wtedy żeby mi powiedział w takim razie tu i teraz, że to koniec i mam o nim zapomnieć ( trochę w emocjach ) to powiedział dajmy sobie czas...dokładnie miesiąc po tym jak padło słowo rozwód, mieliśmy 11 rocznice ślubu, wyjeżdzał rano w ten dzień, na nic nie liczyłam bo cały czas traktuje mnie bardzo chłodno, czasami nawet opryskliwie, a on rano zjawił się z bukietem pieknych róż, całując mnie w policzek, mruknął wszystkiego najlepszego...i wyjechał...uznałam wtedy że może musi mieć trochę czasu dla siebie, przestrzeni, nie atakowałam smsami, nie dzwoniłam, jedynie odpisywałam jak pytał o dzieci, czasami o coś zapytałam..co wieczór pisał do mnie dobranoc, więc też odpisywałam....po czy za jak wrócił po dwóch tygodniach znowu padł temat rozwodu, że nic się nie zmieniło z jego strony, chce odejść, chce być szczęśliwy, twierdzi że nikogo nie ma, ale nie sądzę żeby się przyznał gdyby było inaczej...boli mnie że nie myśli o dzieciach, uważa że dużo zależy ode mnie jak ja je nastawie, a to przecież tak nie działa, chce się kiedyś wyprowadzić, narazie tego nie robi ale mówi, że to nieuniknione, choć na razie nas nawet na to nie stać. Jestem w kontakcie z jego rodzicami, wiem że nie do końca akceptują jego decyzję o rozwodzie, teść nawet ostatnio chyba nim potrząsnał jak usłyszał o jego planach,bo dzisiaj jak między wierszami powiedziałam do niego, że przecież odchodzi...to powiedział do mnie "gdzie odchodzę?! " tylko czy to nie jest wywołane jakimś naciskiem, a to nic nie da jak on sam nie zrozumie. Jeśli chodzi o mnie, czytam od paru tygodni forum, bardzo pomogło mi się wyciszyć, zauważyć masę błędów, które popełniłam, jestem cały czas w górach i dolinach ( jak pisał kiedyś Jacek ) ale coraz bardziej nad tym panuje, pracuje nad sobą, jest cięzko, natrudniej zachować spokój jak druga strona wbija szpilki, nie wiem tez jak reagować jak mówi do mnie odchodzę, ja tłumaczę przemyśl to, to bardzo poważna decyzja, a on do mnie " zrozum wreszcie że chce odejść" i raz nie wytrzymałam i doszło do nieprzyjemnej wymiany, z dwóch stron, na drugi dzień obydwoje przeprosiliśmy siebie... ale ogolnie nie daję się sprowokować na jego niemiły ton czy jakieś zarzuty...staram się skupić na Bogu, sobie i dzieciach, tylko nie wiem co dalej, ale to muszę zostawić w rekach Ojca...modlitwa mnie wycisza, znajomi doradzą niestety żebym go zostawiła, że skoro tak się zachowuje to nie jest mnie wart, ale już wiem dzięki Wam, że nie można w ten sposób myśleć...
Postanowiłam wkońcu napisać i opowiedzięc moją smutna historię jakże podobną do Waszych. Jestem osobą wierzącą, ale niestety obydwoje w ostatnim czasie trochę zaniedbaliśmy naszą wiarę, zwłaszcza mój mąż. Po 11 latach od ślubu ( mamy dzieci 10 i 2 latka ), po ciężkich dla nas ostatnich miesiącach kiedy spadło na nas dużo spraw ( przeprowadzka, remont, duzo spraw formalnych do załatwienia ) dodam że dużo spadło na mnie bo mój mąż w zwiazku z pracą często wyjeżdża, było mi bardzo ciężko, miałam poczucie że zostawił wszystko na mojej głowie i dawałam tym emocjom niestety upust atakując go i ponad miesiąc temu jak wrócił z kolejnego wyjazdu i zauważyłam, że jest jakiś wycofany, przycisnęłam go trochę i usłyszałam coś czego mimo złej atmosfery w ostatnim czasie, zupełnie się nie spodziewałam...odchodzę od Ciebie, chcę rozwodu, zniszczyłaś mnie, mam dosyć, nie jestem szczęśliwy...szok...chciałam żeby to był zły sen ale nie był... pierwsza moja reakcja oczywiście, prośby żeby tego nie robił, że dzieci, że rodzina, że wszystko można naprawić, że go kocham, że się zmienię...z jego strony postawa jak kamień, "nie wierzę w Twoją zmianę, Ty się nigdy nie zmienisz, teraz nagle mi mówisz że mnie kochasz...dzieci w to nie mieszaj, moja decyzja jest przemyślana...od dłuższego czasu jest mi źle a remont tylko pokazał mi jaka jesteś naprawdę..." Fakt, że ostatnio bywało różnie między nami, nawet przed remontem, przygniotły nas obowiązki, brak czasu dla nas samych, totalny brak komunikacji, rozmowy o moich potrzebach kończyły się kłótnią a on swoich wogle nie mówił, a jak ich nie spełniałam ( nie znając ich przecież )to był nieprzyjemny dla mnie, tylko trzymał wszystko w sobie aż w końcu wybuchł...ciągle narzekał na nasze życie intymne ( to też podaje jako powód odejścia ), że go odtrącam...a ja nie znajdując w nim tego czego oczekiwałam ( już wiem że mój bląd to budowanie w mojej głowie ideału męża ) rzeczywiście bywałam oziębła...brakowało mi poczucia bezpieczeństwa, miałam też problemy z zaufaniem mu, bo parę razy zdażyły się może nie zdrady ale niewyjaśnione sytuacje, które moja wyobraźnia bardzo niestety rozbudowywała mąż mówi że nigdy mnie nie zdradził i że nikogo nie ma, ale uważa, że ma prawo sobie jeszcze kiedyś ułożyć życie i być szczęśliwy a ze mną nie jest byliśmy parę dni po tym jak mi zakomunikował, że odchodzi na spotkaniu z psycholog, może trochę za szybko tam poszliśmy, mąż wylał cały swój żal i podtrzymywał że on cały czas skłania się ku rozwodowi...oj bolało. Po czym jak wyszedł zapytał z ironią czy uważam, że ta rozmowa nam coś dała..jak powiedziałam mu wtedy żeby mi powiedział w takim razie tu i teraz, że to koniec i mam o nim zapomnieć ( trochę w emocjach ) to powiedział dajmy sobie czas...dokładnie miesiąc po tym jak padło słowo rozwód, mieliśmy 11 rocznice ślubu, wyjeżdzał rano w ten dzień, na nic nie liczyłam bo cały czas traktuje mnie bardzo chłodno, czasami nawet opryskliwie, a on rano zjawił się z bukietem pieknych róż, całując mnie w policzek, mruknął wszystkiego najlepszego...i wyjechał...uznałam wtedy że może musi mieć trochę czasu dla siebie, przestrzeni, nie atakowałam smsami, nie dzwoniłam, jedynie odpisywałam jak pytał o dzieci, czasami o coś zapytałam..co wieczór pisał do mnie dobranoc, więc też odpisywałam....po czy za jak wrócił po dwóch tygodniach znowu padł temat rozwodu, że nic się nie zmieniło z jego strony, chce odejść, chce być szczęśliwy, twierdzi że nikogo nie ma, ale nie sądzę żeby się przyznał gdyby było inaczej...boli mnie że nie myśli o dzieciach, uważa że dużo zależy ode mnie jak ja je nastawie, a to przecież tak nie działa, chce się kiedyś wyprowadzić, narazie tego nie robi ale mówi, że to nieuniknione, choć na razie nas nawet na to nie stać. Jestem w kontakcie z jego rodzicami, wiem że nie do końca akceptują jego decyzję o rozwodzie, teść nawet ostatnio chyba nim potrząsnał jak usłyszał o jego planach,bo dzisiaj jak między wierszami powiedziałam do niego, że przecież odchodzi...to powiedział do mnie "gdzie odchodzę?! " tylko czy to nie jest wywołane jakimś naciskiem, a to nic nie da jak on sam nie zrozumie. Jeśli chodzi o mnie, czytam od paru tygodni forum, bardzo pomogło mi się wyciszyć, zauważyć masę błędów, które popełniłam, jestem cały czas w górach i dolinach ( jak pisał kiedyś Jacek ) ale coraz bardziej nad tym panuje, pracuje nad sobą, jest cięzko, natrudniej zachować spokój jak druga strona wbija szpilki, nie wiem tez jak reagować jak mówi do mnie odchodzę, ja tłumaczę przemyśl to, to bardzo poważna decyzja, a on do mnie " zrozum wreszcie że chce odejść" i raz nie wytrzymałam i doszło do nieprzyjemnej wymiany, z dwóch stron, na drugi dzień obydwoje przeprosiliśmy siebie... ale ogolnie nie daję się sprowokować na jego niemiły ton czy jakieś zarzuty...staram się skupić na Bogu, sobie i dzieciach, tylko nie wiem co dalej, ale to muszę zostawić w rekach Ojca...modlitwa mnie wycisza, znajomi doradzą niestety żebym go zostawiła, że skoro tak się zachowuje to nie jest mnie wart, ale już wiem dzięki Wam, że nie można w ten sposób myśleć...