Dawno nie pisałam...więc napiszę...
nikt nie lubi szpitali, ale zmiana miejsca, takie przymusowe uziemienie...dobrze mi zrobiło,
pomogło mi nabrać trochę dystansu do całej sprawy...
poza tym może to dziwnie zabrzmi, ale będąc tam to mną się opiekowano...
czyli miła odmiana, dla mojej codzienności...gdzie martwię się o wszystko i wszystkich...
szpital uleczył nie tylko moje zdrowie, ale i wyleczył mnie z wiszenia na mężu...
nawet mam wrażenie, że za bardzo poszło w drugą stronę, ale ponoć to normalne...
u męża zakochanie w rozkwicie, podejmuje bardzo zdecydowane kroki...
dowiedziałam się, że złożył w pracy wniosek o przenosiny miejsca pracy, do miasta kowalskiej...
szkoda mi dzieciaków...wiadomo że więzi osłabną bo odległość około 400 km...
doszły też do mnie słuchy, że ma problemy z kowalską, sprawdza jej telefon, bo nakrył korespondowanie z kimś...
ciśnie się na usta powiedzenie...jedno warte drugiego...
zaczął też na potęgę kupować dzieciom rzeczy, większość zdecydowanie zbędna...ale pewnie prawnik kazał zbierać faktury
no i niestety zaczął wyliczać pieniądze, a jeszcze niedawno zarzekał się, że będzie pomagał ile będzie mógł...
może kowalska kręci nosem... bo za tanie kwiaty i bieliznę dostaje...
swoją drogą ostatnio zakomunikowałam mu, że puki co wydaje na nią nasze wspólne pieniądze...( brak rozwodu i rozdzielności )
cały czas mam problem z ustalaniem spotkań z dziećmi, robi co chce i kiedy chce...
na moje prośby ustalenia stałych dni nic nie odpisuje i nie odpowiada, umawia się z dnia na dzień...
co utrudnia mi poukładanie sobie planu tygodnia...
a ja czekam na wiosnę i kolejną rozprawę...