Z pustego i Salomon nie naleje
: 09 sty 2021, 14:11
Kochani,
Przeczytałam chyba już większość Waszych świadectw, postów i porad dotyczących wychodzenia z kryzysu małżeńskiego. Jestem pełna uznania, jak walczycie o Wasze sakramentalne małżeństwa. Teraz to ja potrzebuję Waszej pomocy.
Krótko o moim małżeństwie:
Jesteśmy małżeństwem mieszanym, koptyjsko-katolickim. Pobraliśmy się prawie trzy lata temu w kościele koptyjskim (ortodoksyjnym; mąż nie jest Polakiem), za dyspensą biskupa katolickiego. Mimo przywiązania do Boga i Kościoła, praktykowania wiary, modlitwy, wspólnych wartości chrześcijańskich, wielu rozmów i ustaleń z okresu narzeczeństwa, po ślubie zmieniło się niemal wszystko.
Zarówno ja i mąż mieszkamy „za granicą”. Kiedy się poznaliśmy, mąż był najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi – nieustannie deklarował swoją miłość; mówił, że dzięki mnie ma znowu ochotę do życia, po pół roku znajomości oświadczył mi się. Znałam jego „problemy przeszłości” – wiedziałam o tym, że w nowym państwie nie mogł znaleźć przyjaciół, spotykał się z prostytutkami, zanim mnie poznał nie miał chęci do życia, w końcu poszedł na terapię (zrezygnował z niej niedługo po tym jak mnie poznał). Mówił o tym, że zrobił wiele rzeczy których się wstydzi i żałuje (wpadł w panikę, mówiąc mi o tym jak wygladało jego życie). Ufałam mu, widziałam jego radość i szczęście, chodziliśmy razem do naszych kościołów, poznaliśmy nasze rodziny.
Pierwszy wyraźny sygnał, że nie dzieje się dobrze, nastąpił 3 tygodnie po naszym ślubie. Podczas mojej nieobecności, mąż miał przygotowywać się do egzaminu na studiach, w zamian tego poszedł na dyskotekę – powiedział mi o tym następnego dnia przez telefon. Bardzo płakał, przepraszał. Na moje pytanie, dlaczego to zrobił – odpowiedział, że mnie nie było w domu i chciał sobie poszukać jakąś dziewczynę. Zabolało mnie to okrutnie, nie moglam oddychać, wykrzyczałam mu jak mógł mi to zrobić. Widziałam, że znowu jest w panice (płakał, nie chciał jeść, mówił, że nie chce żyć). Załatwiłam moje sprawy jak najszybciej i wróciłam do niego. Starałam się zapomnieć o tym wydarzeniu i próbować żyć dalej. Mąż ostatecznie zrezygnował ze studiów i próbował znaleźć pracę. Ja codziennie wychodziłam z domu do pracy, a maż niestety przez niemal dwa miesiące pracy nie znalazł. Pytałam go, co robi, kiedy ja wychodzę – odpowiadał, że ogląda filmy. Po jakimś czasie, zaczęłam pytać go o tytuły filmów. Okazało się, że ogląda wyłącznie filmy pornograficzne „bo to mu pomaga”. Miałam wrażenie, że jest od nich uzależniony, zaproponowałam mu powrót na terapię. Zgodził się, ale trzeba było poczekać na termin. W tym czasie wspólnymi silami udało mu się znaleźć pracę, z której był zadowolony. Problem z filmami nie minął, wyszły na jaw jakieś sex-kamerki, kontakty internetowe z innymi kobietami. Mąż mówił, że taki był zawsze jego sposób na radzenie sobie z problemami. W tym czasie czekaliśmy na termin u psychiatry i psychologa. Jakiś czas później (pół roku po ślubie), na moich oczach, w rekacji na zadane mu pytanie, próbował rzucić się pod samochód. U męża została zdiagnozowana głęboka depresja i przypisane lekarstwa, miałam nadzieje, że zaczynamy wychodzić na prostą.
Kolejny dołek przyszedł trzy tygodnie później. Ze względu na swoje zobowiązania zawodowe, wyjechałam na miesiąc z kraju. Mąż w tym czasie ponownie poszedł na imprezę, upił się do nieprzytomności i trafił do szpitala. Zadzwonił do mnie z płaczem następnego dnia. Nie będę opisywać dalszych trudności, ogólnie schemat postępowania zawsze był taki sam: moja krótka nieobecność – filmy / spotkania z innymi kobietami internetowe lub w rzeczywistości / w końcu niewierność (prostytutka) – mój powrót / jego płacz – mój brak poradzenia sobie ze wszystkimi emocjami. Nigdy nie mogliśmy przegadać tego co się dzieje, jakiekolwiek moje pytania od razu były urywane i słyszałam, że przeze mnie czuję się jeszcze gorzej, że wywieram na nim presję.
Zajęłam się sobą, zaczęłam ćwiczyć (sama dla siebie), skupiłam się na pracy, spotykałam ze znajomymi. Wykonywałam wszystkie obowiązki domowe, codziennie przygotowywałam nam posiłki, dbałam o zakupy. Przestałam dopytywać o cokolwiek.
Ostatecznie stanęliśmy w miejscu, w którym mąż zarzuca mi, że go nie rozumiem, że jego zachowanie jest normalne w depresji, że znęcam się nad nim psychicznie, że nakazałam mu się wyprowadzić (po tym jak umówił sie na randkę przez aplikację randkową z dziewczyną, którą znam). Wykrzyczałam w złości, że go nienawidzę; powiedziałam zbyt dużo złych słów, wziął nóż i chciał się zabić (to był powód dlaczego powiedziałam, że nie możemy dalej mieszkać razem), nastały dni milczenia. Mój mąż był na spowiedzi, jego spowiednik powiedział, że na pewno sie pogodzimy. Nie przeprosił mnie, nie porozmawiał ze mną, więc nadal zła zapytałam go, czy już sobie znalazł mieszkanie.
Czuję się winna tego, że zmotywowałam go do takiego radykalnego kroku. Mimo moich przeprosin, płaczu, próśb, nie chciał zmienić swojej decyzji. Znalazł sobie pokój i wyprowadził się, mówi, że już nie jesteśmy małżeństwem, że nie traktuje się tak kogoś, kogo się kocha. Mija miesiąc odkąd go już nie ma, a ja strasznie tęsknię, nie mogę spać, bardzo mi go brakuje. To jakiś masochizm.
Dodatkowo od początku nasze małżeństwo musiało mierzyć się z trudnościami, które zamiast nas jednoczyć – oddalały od siebie (różne wyznania, inny język i kultura). Depresja męża i nagła zmiana stanowiska co do antykoncepcji (przed ślubem wspólnie wybraliśmy NPR), brak jedności co do wychowania potencjalnych dzieci – wszystko to sprawiło, że mąż nie widzi żadnych szans na nasze wspólne, szczesliwe życie razem. Mąż uznał, że jego kościół jest miłosierny i uzyska nieważność małżeństwa z powodu braku jedności pomiędzy nami (najpierw rozwód cywilny).
Nie wiem, czy jest o co walczyć. Próbowałam zastosować listę Zerty, przez miesiąc maksymalnie ograniczylam kontakt (kilka razy się złamałam)... Dziś mamy się spotkać (z mojej inicjatywy) i bardzo się boję... On mówi, że stracilam go, zraniłam, nie rozumiem go i że mnie już nie kocha. Boję się, że mąż o mnie zapomni, bo praktycznie nic nas nie łączy (nie mamy dzieci, wspólnego majątku, nawet kościoła).
Nie wiem nawet o co się modlić – chcę tylko, żeby mój mąż był szczęśliwy i żeby rozpoznał wolę Boga w swoim życiu (on jest osobą głęboko wierzącą, ale bardzo pogubioną). Proszę, wspomnijcie o nas w modlitwie, bo ja już naprawdę nie wiem co robić.
Przeczytałam chyba już większość Waszych świadectw, postów i porad dotyczących wychodzenia z kryzysu małżeńskiego. Jestem pełna uznania, jak walczycie o Wasze sakramentalne małżeństwa. Teraz to ja potrzebuję Waszej pomocy.
Krótko o moim małżeństwie:
Jesteśmy małżeństwem mieszanym, koptyjsko-katolickim. Pobraliśmy się prawie trzy lata temu w kościele koptyjskim (ortodoksyjnym; mąż nie jest Polakiem), za dyspensą biskupa katolickiego. Mimo przywiązania do Boga i Kościoła, praktykowania wiary, modlitwy, wspólnych wartości chrześcijańskich, wielu rozmów i ustaleń z okresu narzeczeństwa, po ślubie zmieniło się niemal wszystko.
Zarówno ja i mąż mieszkamy „za granicą”. Kiedy się poznaliśmy, mąż był najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi – nieustannie deklarował swoją miłość; mówił, że dzięki mnie ma znowu ochotę do życia, po pół roku znajomości oświadczył mi się. Znałam jego „problemy przeszłości” – wiedziałam o tym, że w nowym państwie nie mogł znaleźć przyjaciół, spotykał się z prostytutkami, zanim mnie poznał nie miał chęci do życia, w końcu poszedł na terapię (zrezygnował z niej niedługo po tym jak mnie poznał). Mówił o tym, że zrobił wiele rzeczy których się wstydzi i żałuje (wpadł w panikę, mówiąc mi o tym jak wygladało jego życie). Ufałam mu, widziałam jego radość i szczęście, chodziliśmy razem do naszych kościołów, poznaliśmy nasze rodziny.
Pierwszy wyraźny sygnał, że nie dzieje się dobrze, nastąpił 3 tygodnie po naszym ślubie. Podczas mojej nieobecności, mąż miał przygotowywać się do egzaminu na studiach, w zamian tego poszedł na dyskotekę – powiedział mi o tym następnego dnia przez telefon. Bardzo płakał, przepraszał. Na moje pytanie, dlaczego to zrobił – odpowiedział, że mnie nie było w domu i chciał sobie poszukać jakąś dziewczynę. Zabolało mnie to okrutnie, nie moglam oddychać, wykrzyczałam mu jak mógł mi to zrobić. Widziałam, że znowu jest w panice (płakał, nie chciał jeść, mówił, że nie chce żyć). Załatwiłam moje sprawy jak najszybciej i wróciłam do niego. Starałam się zapomnieć o tym wydarzeniu i próbować żyć dalej. Mąż ostatecznie zrezygnował ze studiów i próbował znaleźć pracę. Ja codziennie wychodziłam z domu do pracy, a maż niestety przez niemal dwa miesiące pracy nie znalazł. Pytałam go, co robi, kiedy ja wychodzę – odpowiadał, że ogląda filmy. Po jakimś czasie, zaczęłam pytać go o tytuły filmów. Okazało się, że ogląda wyłącznie filmy pornograficzne „bo to mu pomaga”. Miałam wrażenie, że jest od nich uzależniony, zaproponowałam mu powrót na terapię. Zgodził się, ale trzeba było poczekać na termin. W tym czasie wspólnymi silami udało mu się znaleźć pracę, z której był zadowolony. Problem z filmami nie minął, wyszły na jaw jakieś sex-kamerki, kontakty internetowe z innymi kobietami. Mąż mówił, że taki był zawsze jego sposób na radzenie sobie z problemami. W tym czasie czekaliśmy na termin u psychiatry i psychologa. Jakiś czas później (pół roku po ślubie), na moich oczach, w rekacji na zadane mu pytanie, próbował rzucić się pod samochód. U męża została zdiagnozowana głęboka depresja i przypisane lekarstwa, miałam nadzieje, że zaczynamy wychodzić na prostą.
Kolejny dołek przyszedł trzy tygodnie później. Ze względu na swoje zobowiązania zawodowe, wyjechałam na miesiąc z kraju. Mąż w tym czasie ponownie poszedł na imprezę, upił się do nieprzytomności i trafił do szpitala. Zadzwonił do mnie z płaczem następnego dnia. Nie będę opisywać dalszych trudności, ogólnie schemat postępowania zawsze był taki sam: moja krótka nieobecność – filmy / spotkania z innymi kobietami internetowe lub w rzeczywistości / w końcu niewierność (prostytutka) – mój powrót / jego płacz – mój brak poradzenia sobie ze wszystkimi emocjami. Nigdy nie mogliśmy przegadać tego co się dzieje, jakiekolwiek moje pytania od razu były urywane i słyszałam, że przeze mnie czuję się jeszcze gorzej, że wywieram na nim presję.
Zajęłam się sobą, zaczęłam ćwiczyć (sama dla siebie), skupiłam się na pracy, spotykałam ze znajomymi. Wykonywałam wszystkie obowiązki domowe, codziennie przygotowywałam nam posiłki, dbałam o zakupy. Przestałam dopytywać o cokolwiek.
Ostatecznie stanęliśmy w miejscu, w którym mąż zarzuca mi, że go nie rozumiem, że jego zachowanie jest normalne w depresji, że znęcam się nad nim psychicznie, że nakazałam mu się wyprowadzić (po tym jak umówił sie na randkę przez aplikację randkową z dziewczyną, którą znam). Wykrzyczałam w złości, że go nienawidzę; powiedziałam zbyt dużo złych słów, wziął nóż i chciał się zabić (to był powód dlaczego powiedziałam, że nie możemy dalej mieszkać razem), nastały dni milczenia. Mój mąż był na spowiedzi, jego spowiednik powiedział, że na pewno sie pogodzimy. Nie przeprosił mnie, nie porozmawiał ze mną, więc nadal zła zapytałam go, czy już sobie znalazł mieszkanie.
Czuję się winna tego, że zmotywowałam go do takiego radykalnego kroku. Mimo moich przeprosin, płaczu, próśb, nie chciał zmienić swojej decyzji. Znalazł sobie pokój i wyprowadził się, mówi, że już nie jesteśmy małżeństwem, że nie traktuje się tak kogoś, kogo się kocha. Mija miesiąc odkąd go już nie ma, a ja strasznie tęsknię, nie mogę spać, bardzo mi go brakuje. To jakiś masochizm.
Dodatkowo od początku nasze małżeństwo musiało mierzyć się z trudnościami, które zamiast nas jednoczyć – oddalały od siebie (różne wyznania, inny język i kultura). Depresja męża i nagła zmiana stanowiska co do antykoncepcji (przed ślubem wspólnie wybraliśmy NPR), brak jedności co do wychowania potencjalnych dzieci – wszystko to sprawiło, że mąż nie widzi żadnych szans na nasze wspólne, szczesliwe życie razem. Mąż uznał, że jego kościół jest miłosierny i uzyska nieważność małżeństwa z powodu braku jedności pomiędzy nami (najpierw rozwód cywilny).
Nie wiem, czy jest o co walczyć. Próbowałam zastosować listę Zerty, przez miesiąc maksymalnie ograniczylam kontakt (kilka razy się złamałam)... Dziś mamy się spotkać (z mojej inicjatywy) i bardzo się boję... On mówi, że stracilam go, zraniłam, nie rozumiem go i że mnie już nie kocha. Boję się, że mąż o mnie zapomni, bo praktycznie nic nas nie łączy (nie mamy dzieci, wspólnego majątku, nawet kościoła).
Nie wiem nawet o co się modlić – chcę tylko, żeby mój mąż był szczęśliwy i żeby rozpoznał wolę Boga w swoim życiu (on jest osobą głęboko wierzącą, ale bardzo pogubioną). Proszę, wspomnijcie o nas w modlitwie, bo ja już naprawdę nie wiem co robić.