Polne Zioła, witaj
Długo zastanawiałam się, czy się wypowiedzieć w twoim wątku. Bo gdy czytam twoje wypowiedzi, dzwonią mi wszystkie moje dzwonki alarmowe.
Może napiszę o sobie. A potem dopiero co mi dzwoni. Jestem w kryzysie małżeńskim. Z małżeństwa mam synka, 10 lat. Mąż uzależniony krzyżowo, alkohol, narkotyki, pornografia. W czynnym nałogu. Odszedł, gdy w domu zmieniły się zasady i przestałam się na wiele rzeczy zgadzać. Wiele wskazuje na to, że znalazł sobie następną naiwną, gdy ja już nawina być nie chciałam. Stwierdził, ż ejuż ni ewierzy w Boga i ma gdzieś zasady, mnie także juz nie kocha. Od wyprowadzki męża minęło już ponad dwa lata - sama nie wiem kiedy.
Oczywiście od samej wyprowadzki męża z domu ani ja ani mąż nie za wiele się zmieniliśmy, a jak już wcale nie na lepsze. Ja podjęłam pracę nad sobą, jestem w terapii współuzależnienia, korzystam też z terapii rodzinnej z dzieckiem. Sporo zranień w nas zostało. Pracuję też nad rozwojem swojej relacji z Bogiem. I to najważniejsza część mojej pracy. Głównie za prowadzeniem Maryi, i to Jej się staram przede wszystkim powierzać. Stopniowo, dzięki Niej i Jej pomocy bałagan w moim życiu, w moim sercu i w mojej głowie się układa. W co do dziś trudno mi uwierzyć, ale tak jest.
Mąz nadal w kryzysie. Bardzo opornie uczę się stawiać mu opór, wyznaczać swoje pierwsze garnice i nie zgadzać się na agresję. Ale wciąż bardzo łatwo w różne sytuacje się wkręcam. Choć porównując sytuację sprzed paru lat, czy nawet po jego wyprowadzce, jest zdecydowanie lepiej. Dojrzewam. Ale wolno.
Z początku miałam mnóstwo pomysłów jak połatać swoje dziury po mężu innymi osobami. Miałam też wiele obaw jak ja sobie poradzę sama. Jak udźwignę tesknotę, samotność, całą odpowiedzialność jaka na mnie spadła. Całę życie marzyłam o pełnej rodzinie, nie o tym by być samotną matką. No i zastanawiałam się, czy ja naprawdę muszę już do końca życia być sama. Bo na naprawę mojej relacji z mężem się nie zanosi. Tak po ludzku. Bo Bóg ma dla nas swoje plany.
Podsumowując: zastanawiałam się nad swoim prawem do kolejnego związku. Z czsem nawet z całkiem sensownych przyczyn, bez złych intencji.
Głównie słuchając księdza Dziewieckiego, ale też myśląc intensywnie, modląc się, czytając forum doszłam do następujących wniosków:
- po związku z męzem jestem poraniona, co oznacza, że mimo chęci nie jestem zdolna do wejścia w zdrową relację,
- jestem mężatką, więc żaden ułożony wewnętrznie mężczyzna nie wejdzie w relację ze mną,
- jestem związana złożoną przysięgą i łamanie jej wykracza poza Boże prawo, co jest jasne jednoznaczne i nie ma tu wyjątków,
- mój synek potrzebuje świadectwa miłości małżeńskiej, a nie kolejnych mężczyzn którzy z definicji będa niepoukładani, skoro zdecydują się na relację z kobietą zamężną.
Oczywiście jest jeszcze kwestia nieważności małżeństwa. Ja czuję, że nie jest to droga dla mnie i mam wewnętrzne przekonanie że mój sakramnet małżeństwa jest ważny. Czerpię z niego mnóstwo siły, płynie łaska, gdy byliśmy z męzem także płynęła. Nie mam wątpliwości. Natomiast, gdybym takowe miała - to i tak kolejność jest według mnie jedna - najpierw uporządkowanie spraw w obecnej relacji, potem następna relacja.
I dlatego gdy czytam, że po roku od formalnej separacji z mężem jesteś w nowej relacji - to zapalają mi się te lampki. Tobie zresztą jak piszesz również. I nie chodzi o to, kim jest mężczyzna z którym obecnie jesteś w relacji. Chodzi o to, że nie ma zbyt wielu szans, by po takich przejściach, nieprzepracownych jeszcze wewnętrznych sprawach - byś była zdolna do zdrowej relacji, stawiania granic.
Wiele kobiet w takich sytuacjach, zupełnie bez intencji wpada w kolejny trudny związek - bo jeszcze nie odzyskały równowagi, nie potrafią stawiac granic, nie mają jeszcze pocxucia swojej wartości. A relacja osoby pozostającej w wąznym związku małzeńskim zawsze jest nieuporządkowana. Cierpią na tym dzieci - i te które już są, i te które się pojawiają w kolejnych związkach.
Przylgnij do Boga. Módl się. Nie ignoruj sygnałów alarmowych.