Arita pisze: ↑13 kwie 2021, 19:52
Pavel pisze: ↑13 kwie 2021, 13:52
Te rany są już zagojone, więc nie ma problemu.
Jestem do dyspozycji.
Chciałbym cię natomiast uwrażliwić przy okazji czytania mojego wątku, że była to moja ówczesna bieżąca relacja.
Subiektywna, na ile potrafiłem uczciwa, jednocześnie jednak bardzo mocno wybrakowana.
Te braki to brak wiedzy (o sobie, żonie, o nas i o tym co się w rzeczywistości działo) oraz emocje które przysłaniały mi rozum, niemal do samego końca wątku. Momentami bardziej, momentami mniej.
To masa strachu i działania pod jego ciężarem. I wiele innych obciążeń.
Gdy stanąłem stabilniej na nogi napisałem w swoim wątku jeden, maksymalnie kilka postów.
A i to był początek tego procesu dopiero. Procesu, który wciąż trwa
Rozumiem, że z perspektywy wszystko może już inaczej wyglądać.
W Twoich starych wpisach znalazłam fragment artykułu o niedojrzałości emocjonalnej, pod kątem której „diagnozowałeś żonę”. I niestety odnajduję siebie niemal w każdym wspomnianym tam aspekcie.
Borykałam się z różnymi problemami i byłam w terapii indywidualnej i grupowej, i myślałam, że naprawdę dużo przepracowałam. A tak naprawdę ślizgałam się po powierzchni. Ten Twój artykulik pokazał mi nagą prawdę o sobie. Gdybym kiedyś była szczera przed samą sobą, nie cierpiałby teraz mój mąż i ja sama.
Ale czasu nie cofnę. To jest najtrudniejsze dla mnie, skończyć z przeszłością. Cały czas robię sobie wyrzuty, jak mogłam do tego dopuścić i cały czas myślę o tym, jak mogłoby być... Muszę jakoś zapanować nas tymi myślami, bo w takim chaosie i ciągłym żalu nic nie zrobię.
Pavel, w swoim wątku pisałeś, że żona powiedziała Ci, że wyszła za Ciebie bez miłości. Że nawet Cię nie lubiła. Powiedz, wracaliście do tego? Gdy emocje Waszego kryzysu opadły, to potwierdziła te słowa? Trochę się uczepiłam tego tematu, ale zwyczajnie szukam nadziei.
Po kolei.
Zacznę od postu pod powyżej zacytowanym. Daję sobie (niemal) dwie ręce uciąć, że to jak oddycha twój mąż, obiektywnie jest najmniejszym problemem jaki masz. Tak jak moje chodzenie, mówienie, śpiewanie, spanie, tańczenie itd. w trakcie kryzysu i przed nim, które tak drażniły żonę.
Dla mnie wynika z tego, że to kwestia aktualnych emocji i uczuć w jego kierunku oraz twego nastawienia, analogicznie jak u mnie.
Nie zauważam aktualnie aby w/w czynności drażniły aktualnie moją żonę, co w jakiś sposób moje tezy potwierdza.
Niestety, faktycznie diagnozowałem żonę, zamiast zająć się przynajmniej głównie diagnozowaniem siebie. Z ówczesnej perspektywy - to w niej tkwił problem. Ja byłem w miarę ok
nieco kosmetyki i tyle.
Oczywiście bardzo błędne i powierzchowne postrzeganie siebie i swoich problemów do czego doszedłem z czasem.
Aczkolwiek tamta „diagnoza” żony faktycznie była całkiem celna.
Na tyle celna, że i ona rozumiała, że dzieciństwo odcisnęło na niej wielkie piętno i bez ogarnięcia tego nie ruszy z miejsca.
I po swojemu w sobie dłubie
Piszesz, że się w tym odnajdujesz. Fajnie, że masz tego świadomość - możesz bowiem to ogarnąć, pokleić, połatać.
Zbudować siebie rozprawiając się porządnie z przeszłością.
Moje doświadczenia i obserwacje są takie (subiektywne więc być może błędne), że terapia o ile jest zdecydowanie warta polecenia, to zazwyczaj pomija obszar duchowości.
Mi moja terapeutka dużo pomogła, ale jeszcze więcej skorzystałem będąc tutaj, dzięki lekturom, konferencjom i przede wszystkim warsztatom 12 kroków ku pełni życia w Sycharze.
Dokładność autoanalizy jest bardzo duża, dotyka tak wielu aspektów, a w dodatku każda osoba z grupy była nie tylko wielkim wsparciem, ale i doskonałym lustrem. Dodając do tego doświadczenie prowadzącego i współprowadzących - była to przepotężna wartość dodana w moim rozwoju i porządkowaniu siebie.
Kolejna sprawa o której uważam, że warto wspomnieć to miejsce w którym moim zdaniem zbyt często i w niewłaściwy sposób przebywasz. Niszcząc w ten sposób siebie.
To miejsce to przeszłość.
To co w niej się zadziało - nie masz możliwości tego zmienić.
Oczywiście warto tam się zapuszczać, ale po to by naprawiać siebie w teraźniejszości.
Rozliczyć się z nią, przepracować i zamknąć ją na dobre.
Żyjesz teraz, a to teraz przez „podróże w czasie” ci ulatuje. To chwile, które jakkolwiek brutalnie to brzmi - marnujesz.
Aby była jasność, znam temat i też swoje namarnowałem.
No i na koniec, znowu moja żona.
Nie, teraz tego nie mówi. Niechętnie do tego wraca, tak jakby to był zły sen.
Nie wiem czy zasłania się niepamięcią czy w tamtych emocjach faktycznie funkcjonowała na granicy zaburzenia i kiepsko to pamięta.
Wiem, że z jej strony to nie zostało jakoś porządnie przepracowane.
Przez nas, jako małżeństwo - także, wynika to między innymi z tego, że żona nie jest typem analityka, to o czym ja mógłbym gadać godzinami ona kwituje w 2 zdaniach.
Niby zostało powiedziane, poruszone w każdym obszarze, ale z mojej perspektywy tak po łebkach.
Ale szanuję jej wolność, to że może mieć inaczej niż ja i przede wszystkim - koncentruję się na teraźniejszości.
Po kryzysie mówiła, że o ile faktycznie nie było jakiegoś wielkiego zakochania, o tyle to co mówiła w kryzysie - przesadzała i nie identyfikowała się z tym za bardzo.
Jak jest dokładnie z nią - nie wiem, nie siedzę w jej głowie.
Mam więc świadomość marginesu na błąd swej oceny. Po tym czego doświadczyłem, głupio byłoby inaczej
Dogadujemy się jednak dużo lepiej niż kiedykolwiek, Jest prawdziwiej i uczciwiej niż było.
Wygląda na to, że nie tylko mnie lubi, ale i kocha.
Naszym problemem jest natomiast to, że mówimy zupełnie innymi językami miłości i z dużym trudem nam przychodzi dawanie miłości w nie swoim języku.
Ja nie mam pewności, czy na pewno moje starania ona odbiera jako miłość.
Żona mówi, że czuje się kochana.
No właśnie, zapomniałem o tym.
Po różnych lekturach i obserwacji, a także po analizie samego siebie, śmiem twierdzić, że podstawową potrzebą człowieka w obszarze miłości nie jest kochać.
Jest nią być kochanym. Czuć się kochanym.
Kochać z kolei - to wyższa szkoła jazdy na rożnych poziomach - od podstawowego - czyli oddawanie miłości osobom przez które się kochani czujemy do poziomu ekspert - miłość nieprzyjaciół.
Nie pamiętam czy ci wspominałem, chyba tak, radzę zerknąć w „Pięć języków miłości” Chapmana, czuję bowiem, że twoje zbiorniki są tak puste, że doprowadziły cię do obecnego stanu.
Dla potwierdzenia: czy ty czujesz się kochana?
Moja żona, w kryzysie, mówiła iż wie, że ją kocham. Ale faktycznie tego nie czuła.
Wiem nawet dlaczego - w jej języku miłości Zawierały się akurat moje największe zaniedbania i błędy.
Ale się rozpisałem, wybacz
Wiesz, będąc uczciwym też się kiepsko dobrałem z żoną.
Także na zasadzie nieprawdziwych wyobrażeń o sobie i na bazie wynikającej z dysfunkcji.
Wielkiego zakochania tam nie było, raczej obustronne uwieszenie mające swe źrodła w niekoniecznie dobrych powodach.
Ostatnie pięć lat z kolei mówi mi, potwierdza, że droga odpowiedzialności za wcześniejsze wybory, praca - to była dobra decyzja.
Przez te 5 lat dużo zbudowaliśmy, odkryłem w żonie (i ona w sobie) cechy o których nie śmiałem nawet marzyć, a których wcześniej nie miała (lub nie odkryła).
I zdecydowanie nie zamieniłbym jej na te kobiety w których byłem kiedyś szaleńczo zakochany.
Bo w nich też „kochałem” tylko swoje wyobrażenie o nich.
Wg mnie decyzją, pracą, otwartością, dobrym dialogiem można zbudować miłość na zupełnie innym poziomie niż ta mająca swe źródło w lepszym dopasowaniu i namiętnym zakochaniu.
To bardziej kwestia tego, czy druga strona chce, jest zdeterminowana by ruszyć, wspólnie, w podróż życia.
By uczyć się siebie, siebie nawzajem, dawać siebie drugiej stronie i dbać o nią. Wbrew pozorom do tego wystarczą chęci decyzja i praca.
Wszystko z czasem się z tego rodzi.
Ja jestem wyznawcą teorii, że skoro wyszło się za kogoś, dobrowolnie, znaczy to, że ten ktoś jest wystarczająco atrakcyjny fizycznie i nie tylko, by z nim w tę podróż wyruszyć.
"Bóg nie działa poza wolą człowieka i poza jego wysiłkiem.(...) Założenie, że jeśli się pomodlimy, to będzie dobrze, jest już wiarą w magię." ks. dr. Grzegorz Strzelczyk