Wątek kobr

Refleksje, dzielenie się swoimi przeżyciami...

Moderator: Moderatorzy

Awatar użytkownika
Nirwanna
Posty: 13319
Rejestracja: 11 gru 2016, 22:54
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: Wątek kobr

Post autor: Nirwanna »

Niepozorny pisze: 22 kwie 2021, 13:00
kobr pisze: 21 kwie 2021, 22:56 co znaczy gdy latają?
Nie wiem.
Oznacza, że wątek ma więcej niż jedną stronę.
Nie żyje się, nie kocha się, nie umiera się - na próbę
Jan Paweł II
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Wątek kobr

Post autor: Ruta »

kobr pisze: 23 kwie 2021, 18:09 A ja z braku pomysłu co dalej, straciłam chęć do wszystkiego. Zaraz idę na Mszę św. może coś mądrego usłyszę.
A od Was spodziewam się lania. Że jak typowa ofiara… itp.
Ruta, dziekuję za kazde dobre słowo i przepraszam, ze tak szybko zawiodłam.
Nie zawiodłaś. Borykasz się z poważnym problemem logistycznym i finansowym. Nic dziwnego, że się obawiasz. Ani, że może okazać się, że plan opuszczenia domu jest na razie dla ciebie nierealizowalny. Co do znaków - jest z tym różnie, każdy sam musi rozeznać, co jest znakiem, a co szukaniem potwierdzenia własnego wyboru. Co jest wolnym racjonalnym wyborem, a co wyborem podyktowanym lękiem.

W sytuacjach, gdy kobieta doświadcza przemocy w domu opracowuje się cos takiego jak plan bezpieczeństwa, obejmuje on między innymi oszacowanie zasobów, obejmujących zasoby finansowe, możliwe wsparcie, pomoc w różnych rzeczach, podjęcie terapii. Czasem takie przygotowanie trwa wiele miesięcy, bo wyprowadzka to ogromna zmiana - szczególnie dla osób które mają ze sobą osoby zależne - małe dzieci, czy osoby starsze, niesamodzielną osobę.
Głównym celem planu jest to, by nie doszło do spontanicznej decyzji - ja już dłużej nie wytrzymam - i wyprowadzki. Bo zwykle wtedy okazuje się, że zasobów jest zbyt mało, że siły się wyczerpują, że lęk przed wyzwaniami przeważa. Następuje twarde zderzenie z rzeczywistością. I kobiety wracają. Często do tej samej sytuacji, tylko osłabione, przekonane, że nie mają szansy się wyrwać już nigdy. I przemoc w takiej sytuacji się nasila.

Nie wiem jaką decyzję podejmiesz. Czy wrócisz do domu, czy powalczysz o to, by jednak jakiś czas jeszcze nie wracać. Może zdarzyć się tak, że nie będzie to kwestia wyboru, ale właśnie braku wystarczających zasobów do tego, by podjąć życie poza domem. Finansowych, albo psychicznych. Bo zasoby psychiczne także są do tego porzebne.

Myślę, że niezależnie od tego, jak się potoczą zdarzenia w twojej najbliższej przyszłości - nie oddawać kontroli. Czy innym jest poddanie się losowi - muszę wrócić do domu, bo nie dałam sobie rady. Czym innym realna ocena: nie dałam rady, zabrakło mi - (...finansów, siły), więc DECYDUJĘ że wracam do domu. Ale czegoś to doświadczenie mnie nauczyło i będę je mogła wykorzystać na przyszłość. Na przykład własnie budowania sobie planu bezpieczeństwa i gromadzenia zasobów. Posiadanie planu nie oznacza wcale, że będziesz musiała się wyprowadzić. Ale będzie to jedna z opcji. Posiadanie takiej opcji jest z kolei takim ukrytym zasobem - który może działać na twoją korzyśc w relacji z bliskimi. Bo wzmacnia twoją pewność siebie, a zmniejsza poczucie bezradności.

Takie moje osobiste doświadczenia z odczytywaniem znaków, wskazówek co do Bożego pomysłu na rózne sytuacje, pomocy w podjęciu dcyzji. Gdy nie jestem pewna znaku - pytam. Sczerze mówię - słuchaj Boże, mam wrażenie, że podpowiadasz mi, żebym zrobiła to i to. Ale nie mam pewności, że to pochodzi od Ciebie, a nie ode mnie, albo co gorsza z zupełnie innej strony. Pomóz mi to dobrze rozeznać. No i w takich sytuacjach warto zwracać się o pomoc i Światło Ducha Świętego.

Wielu księży mówi, że ważnym elementem rozeznawania jest pokój w sercu, który pojawia się, gdy podejmujemy decyzje zgodne z Bożą wolą. Jeśli jest szarpanina - to jeszcze warto trochę porozeznawać.

Natomiast sądzę, że czasem to co jest Bożym rozwiązaniem, po ludzku może wydawać się rozwiązaniem absurdalnym. Czytam świadectwa, i wiele osób które powychodziły z kryzysów, to trochę tacy Boży szaleńcy, którzy podejmowali trudne i wydawałoby się niezrozumiałe decyzje. Które nawet nie bardzo miały szansę przynieść efekt. Ale w sytacji którą opisałaś to w zasadzie każde wyjście będzie nico szalone - i powrót do domu - z wiadomych względów, i pozostanie poza domem i zdanie się na Bożą opatrzność i opiekę.
Jednego jestem pewna - jakich decyzji nie podejmujemy - zawsze możemy pozostać w relacji z Bogiem i prosić Go o to, by był przy nas i pomógł nam podejmowac coraz lepsze i mądrzejsze decyzje.
Czasem wychodzenie z kryzysu jest długim procesem. To nie film amerykański, gdzie kobieta z dnia na dzień podejmuje decyzję, wyprowadza się od męża i wszystko zaczyna się układac jak z płatka. Choć czasem Boża opatrzność działa dokładnie w taki sposób. I tak się czasem zdarza. Ja na przykład jestem prowadzona bardzo krętymi ścieżkami - ale każda moja porażka, każda trudność zwenętrzna - skutkują tym co najważniejsze - moją przemianą wewnętrzną, z każdą taką sytuacja czegoś się uczę. Albo z jakiegoś swojego pokręcenia zdrowieję.

Jeśli masz taką możliwość - daj sobie więcej czasu na rozeznanie, módl się dużo, wycisz, zrób trochę przestrzeni w sobie, by słuchać. Ja długo do Boga mówiłam i mówiłam. A jak pytałam - to potem zaraz sama sobie odpowiadałam. Nie bardzo miałam jak usłyszeć - bo tak naprawdę nie słuchałam. Teraz w relacji z Bogiem uczę się zrobić w sobie najpierw taką ciszę. W ciszy więcej słychać.
kobr
Posty: 44
Rejestracja: 07 mar 2021, 15:17
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Wątek kobr

Post autor: kobr »

Caliope pisze:
Kobr, a czego ty chcesz?
Wiem jedno na pewno: nie chce być blisko męża, stykać się z nim, mieszkac. Nie chcę go widzieć, a tym bardziej słyszeć. Nie mając środków na wynajem niejednokrotnie mówiłam mężowi zeby podzielić dom na dwa mieszkania, choć to z pewnych wzgledów trudne jest. Oprócz postawienia ścian trzeba by było jeszcze zrobić drugą kuchnię, ale dla chcącego nie ma nic trudnego. Tylko że mąż chcący nie był. Wyprowadzić też się nie chciał. Może teraz zmieni zdanie… Ale najważniejsze na teraz jest doprowadzenie, aby teściowa zapisała swoje udziały w działce (tez domu) mężowi. Wtedy będzie można myśleć o przepisaniu domu młodszemu synowi w zamian za mieszkania dla mnie i męża. Gdybym faktycznie miała wrócić do domu, to mąż musiałby się z niego wyprowadzić lub podzielić dom tak byśmy mieli osobne wejścia. I może to lepsze niż tułaczka po drogich wynajmach.
kobr
Posty: 44
Rejestracja: 07 mar 2021, 15:17
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Wątek kobr

Post autor: kobr »

Ruta, bardzo Ci dziękuję za mądre podsumowanie tego z czym się zmagam. Widzę, że potrafisz celnie ocenić sytuacje, ze masz życiową wiedzę, że umiesz i chcesz pomagać innym za co jestem Opatrzności wdzięczna, tylko czemu u Ciebie ta przemiana życia tak wolno idzie? A może szybko tylko ja się nie znam. Broń Boże nie chcę Ci dokuczyć tylko tak się zastanawiam… Być może musisz czekać, aż Twój mąż dojrzeje do zmian. Pamiętam, że w sycharowej książce o obrączkach autorka błagała Boga o powrót męża do niej, do rodziny i taką dostała odpowiedz, ze jeszcze nie teraz, bo jest za ciężki dla niej, ze go nie udźwignie.
Dzisiaj wreszcie się wyspałam. Być może mój organizm w koncu przyzwyczaił się do głośnej obecności taty i zmęczony już nie reaguje…
A teraz jeszcze jedna „bajka”. 20 lat temu na tydzień przed przeprowadzką do nowego domu miałam taki sen: śniło mi się ze do nowo wybudowanego domu szłam czarną drogą. Przy drodze stały czarne, uschłe, jakby spalone drzewa. Trawa też popalona. Płot od sąsiadów po obu stronach był wysoki z czarnych desek. Wszystko robiło wrażenie jakiegoś pogorzeliska bez życia. Doszłam do domu, weszłam do środka i spojrzałam przez duże oszklone drzwi tarasowe, a tam po drugiej stronie domu słońce, wysokie zielone trawy i kwiaty. Najbardziej uderzyła mnie ta soczysta zieleń na dużej powierzchni działki. I to był koniec snu. Za dwa dni miałam ten sam sen tylko na szosie przed wjazdem na działkę, kuzynka męża, która mieszka niedaleko nas rozkładała na asfalcie krzesła jak w kinie. Tak jakby miało się odbyć jakieś przedstawienie u nas i mieszkańcy wsi mieli to zobaczyć.
U nas długo wszystko działo się w ukryciu. Nikt nie wiedział jaka przemoc u nas panuje, ale od jakiegoś czasu smród zaczął się ulatniać. Ja zaczęłam mówić. Najpierw kuzynce, pózniej kucharce, następnie fryzjerce i już cała wieś huczy. Przedstawienie rozpoczęte. Wg snu aby dojść ze śmierci, z martwoty do życia trzeba przejść przez dom. Innej drogi nie ma. Mnie tylko zastanawia czy ta druga życiodajna strona domu to obraz Nieba, czyli życia po śmierci, czy raju tu na ziemi jeszcze, gdy się dotrwa do końca koszmaru.
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Wątek kobr

Post autor: Ruta »

kobr pisze: 24 kwie 2021, 17:09 Ruta, bardzo Ci dziękuję za mądre podsumowanie tego z czym się zmagam. Widzę, że potrafisz celnie ocenić sytuacje, ze masz życiową wiedzę, że umiesz i chcesz pomagać innym za co jestem Opatrzności wdzięczna, tylko czemu u Ciebie ta przemiana życia tak wolno idzie? A może szybko tylko ja się nie znam. Broń Boże nie chcę Ci dokuczyć tylko tak się zastanawiam… Być może musisz czekać, aż Twój mąż dojrzeje do zmian. Pamiętam, że w sycharowej książce o obrączkach autorka błagała Boga o powrót męża do niej, do rodziny i taką dostała odpowiedz, ze jeszcze nie teraz, bo jest za ciężki dla niej, ze go nie udźwignie.
Kobr, mam wrażenie, że jednak cię swoim postem uraziłam. Przepraszam, jeśli nie poczułaś się dobrze z tym co napisałam. Mam wrażenie, że jednak odpisałaś mi tak z przekąsem - "radzisz mi, ale sama nie radzisz sobie". Zanim ci odpiszę, jak odbieram twoją dalszą część postu - napiszę o sobie.

Nie pracuję nad przemianą życia, ani nad tym, by mąż do mnie wrócił, ale nad zmianą siebie i nad tym, bym ja znalazła się jak najbliżej Boga. To trudny i intensywny proces. I czasochłonny też.

Intensywność tego procesu, ilość zmian jakie chcę i potrzebuję wprowadzać, są ogromne. Nie jest to jednak droga wyłącznie do przodu. Bo czasem się cofam, czasem błądzę, z czasem z różnych przyczyn muszę jeszcze raz przejść tą samą drogę, którą już przechodziłam, ale już z nowej wewnętrznej perspektywy. Dużo eksperymentuję - z różnym skutkiem. Pracuję dwutorowo - na drodze nawrócenia, dążenia do bliskości z Bogiem, rozwoju relacji z Nim, oraz w ramach terapii, zarówno mojej indywidualnej jak i rodzinnej. Są sprawy, które przepracowuję bardzo szybko i takie, które wymagają czasu. Zdarza się, że niektóre rzeczy - z którymi mam problem, i walczę, walczę, błądzę i gubię się, szarpię - są w jednej chwili uzdrawiane, gdy tylko je zawierzę Bogu. Ale są i takie, które zawierzam, ale uzdrawiane nie są. Dlaczego tak? Nie wiem. Ufam. Pracuję dalej.

Natomiast to, co wewnątrz mnie jest szybkim i zawrotnym i intensywnym procesem, na zewnątrz przynosi zmiany bardzo powoli. I także tu pojawiają się różne pętle, czasem jakiś proces zatrzymuje się lub cofa. Zmieniają się moje relacje z moimi rodzicami. Z moim mężem. Z synem. Zmienia się moja relacja z Bogiem. Zmienia się mój sposób życia. Zmienia się sposób w jaki myślę o sobie, o innych, o życiu, o tym co dla mnie jest wartością.

Pracę nad sobą zaczęłam w zasadzie nie mając świadomości, co ja właściwie zaczynam. Błagałam Maryję o pomoc, by byłam w ciężkim kryzysie, już nie tylko małżeńskim ale i osobistym. Głównie błagałam o to, by mój mąż się zmienił, nawrócił, wyzdrowiał z nałogów i wrócił do mnie i do rodziny, najlepiej jako wspaniały i kochający mąż i ojciec. I wtedy dostałam coś w rodzaju zaproszenia - do pracy nad sobą i zmianą siebie. Bez obietnicy, że wpłynie to na uzdrownienie mojego małżeństwa, czy na to, że mąż do mnie wróci. Ja tak naprawdę nie wiem, co jest na końcu tej drogi. To było zaproszenie do zaufania.

To dziwna i trudna droga. Trudno też patrząc po takich zewnętrznych sprawach powiedzieć, że moje życie stało się lepsze, jeśli mierzyć to komfortem życiowym, poziomem życia, sukcesami zawodowymi.
Zanim weszłam na tą drogę, intensywnie pracowałam zawodowo, odnosiłam sukcesy, było to dla mnie źródłem radości i satysfakcji, miałam też swoją pracę na rzecz innych, wolontaryjną, co także dawało mi poczucie bycia dobrą osobą, dowartościowywało mnie. Żyłam na całkiem przyzwoitym poziomie, co pozwalało mi realizować moje różne pasje. Nie lubiłam luksusów, nie mój styl, nie lubiłam kupować, pod kątem posiadania rzeczy zawsze byłam ascetką. Lubiłam za to miło spędzać czas. Uwielbiałam czytać, rozwijać się, stale coś studiowałam. Lubiłam też zwiedzać, podróżować, stale gdzieś wyjeżdżałam. Prowadziłam także dość bogate życie towarzyskie, nie stroniłam od używek, wręcz przeciwnie - paliłam nałogowo papierosy i bardzo to lubiłam, lubiłam też alkohol, szczególnie wino. Nie miałam w zwyczaju się upijać, choć się zdarzało, spotkania towarzyskie przy winku sprawiały mi przyjemność. Lubiłam też spędzać czas z dziećmi, z przyjaciółmi. Miałam pracę, która czasem zabierała mi dużo czasu, ale na ogół pozwalała mi na realizację moich pozostałych potrzeb. Wypracowałam sobie życie miłe i przyjemne. Dające dużo wzmocnień, przyjemności, satysfakcji. Modliłam się, Bóg był dla mnie ważny, ale wyznawana przeze mnie religia była skrojona do moich potrzeb - uważałam się za nowoczesną katoliczkę. Kochałam Świętą Rodzinę. I mojego Anioła Stróża. Z Kościołem czułam się związana luźno, choć był dla mnie ważny, ale uważałam, że mogę doskonale przybliżać się do Boga bez pomocy Kościoła. Moja wiara także była miła.
Po trudnym dzieciństwie i młodości bardzo starałam się budować sobie właśnie takie miłe życie i dobrze mi to wychodziło. Pod tym wszystkim byłam ja - bardzo poraniona i niepewna siebie. Ale o tym wiedział w zasadzie tylko mój mąż.
Wszystko w moim życiu było tak miłe i ładne, że nawet uzależnienie męża nie przeszkadzało mi sądzić, że żyję w dobrym i udanym małżeństwie. I tak w sumie było - za wyjątkiem okresów, gdy mój mąż wpadał w najróżniejsze ciągi. Potem jednak z nich wychodził - zapominałam o wszystkim co było trudne i znów było miło i się kochaliśmy. Bardzo. Wiele osób zazdrościło nam tego, że jesteśmy stale w sobie zakochani, że jesteśmy tak blisko, że lubimy być razem, że tyle nas łączy.

Bardzo ciężko przeszłam pierwszy poważny kryzys małżeński, którego nie mogłam zignorować, bo mój mąż nie umiał przerwać ciągu. Ale dałam radę. Wszystko było na dobrej drodze, mąż na terapii, my na wspólnej terapii. Radość, bliskość. I nagle mąż to przerwał, zrezygnował. Zaczął wracać do używek. A potem nagle zwrócił się przeciwko mnie. Nie docierało do mnie, że może mieć romans. Miał. Ale dążył do tego, bym to ja wystąpiła o rozwód. I miałam tak dość, że byłam bliska pójścia tą drogą. Bolało mnie - ale chciałam jak zawsze od tego bólu uciec i jak najszybciej znów zrobić tak, żeby było miło i przyjemnie. Temu miał służyć szybki rozwód, w planach na po rozwodzie miałam trochę sobie poromansować, pospotykać się z różnymi mężczyznami, a potem znaleźć księcia i się z nim związać. Ale nie byłam w stanie tego zrobić - bo bardzo poważnie traktowałam moje małżeństwo i składając przysięgę złożyłam ją na całe życie. Nie umiałam tego przejść i dostosować swojej wiary, nagiąć jej do moich potrzeb. Mogłam sobie różne rzeczy tłumaczyć i interpretować - ale nie treść przysięgi małżeńskiej. I kochałam mojego męża - byłam tylko bardzo zraniona, a moje plany miały mi pomóc się z tym uporać. Tylko, że ja wiedziałam, że to wcale mi w tym nie pomoże.

I tu. po raz pierwszy w dorosłym samodzielnym życiu, musiałam się poważnie zastanowić i skonsultować z Bogiem. Bo wcześniej moja wiara nigdy nie wymagała ode mnie poświęcenia. Ani zastanowienia. Zdecydowałam, że nie złamię swojej przysięgi. I nie zaprzeczę swojej miłości, mimo, że moje ego mocno oberwało, kochałam mężczyznę, który mnie jawnie odrzucał. Ale również w tym czasie starałam się by było miło. Nie wnosiłam o alimenty, nie stawiałam granic, zabiegałam, by było miło. Ale nie było. Mąż stawał się coraz bardziej agresywny. Tak bardzo, że kiedyś przez cały miesiąc nie mieszkałam z dzieckiem w domu. Z obawy przed nim. Nie byłam w stanie efektywnie pracować, samej z dzieckiem było mi trudno - nie byłam już jedną z najlepszych. Bywałam coraz bardziej przemęczona. Nie miałam czasu na dodatkowe prace, bo byłam jedyną osobą opiekującą się dzieckiem, więc finansowo zaczęło mi być trudno, zostałam też sama z długami. Mój mały synek, zawsze dotąd wyważony i spokojny zaczął być w szkole agresywny. W domu płakał za tatą. Moje miłe i przyjemne życie, które z takim trudem budowałam zniknęło. A ja się załamałam. Wtedy dopiero wezwałam pomocy. Prosząc, by mój mąż zmienił się, naprawił i wrócił - a z nim to moje życie, które tak lubiłam.

To na tym etapie życia dostałam propozycję. Pracy nad sobą. I pracuję - nad sobą. W zasadzie z mojego dawnego życia nie zostało nic. Nie jest miło, ani przyjemnie. Często jestem wyczerpana, zmęczona. Żyję bardzo ascetycznie. Już nie tylko w wymiarze materialnym, ale w zasadzie każdym. Zderzam się raz po raz ze wszystkim, przed czym uciekałam w budowanie sobie miłego i przyjemnego życia. Boli, ale to zdrowy ból. Potrzebny. Zdrowieję.

Zawsze lubiłam chodzić po górach. Były to jedyne momenty, gdy czułam się w pełnej zgodzie ze sobą, autentyczna, gdy nie miałam fasady. Chodziłam intensywnie - i nie było miło. Było prawdziwie. Gdy bolało - to z wysiłku. Ból był oznaką zwycięstwa. Nie wszystko się udawało - czasem trzeba było się cofnąć, wrócić kiedy indziej. Poczekać. Wybrać inną trasę. Zejść niżej, by wejść wyżej. Teraz w tej mojej pracy nad sobą jest podobnie.

Mój mąż ma wolną wolę. Jest wolnym człowiekiem. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdecyduje się do mnie wrócić. W początkach kryzysu sądziłam, że moje życie naprawi się, gdy wróci do mnie mój mąż. I sądziłam też, że to on, nie ja potrzebuje zmiany, naprawy. Przez wiele lat, gdy żyliśmy wspólnie i mój mąż miał trudne okresy uważałam się za kochająca żonę. Tyle znosiłam, tak się starałam. Tak wiernie pozostawałam przy mężu. W tych trudnych okresach myślałam też, jak piękne mogłoby być nasze życie, gdyby... mój mąz się zmienił i gdyby nie miał tych trudnych okresów - mówiąc wprost - ciągów: alkoholowych, pornograficznych, narkotykowych. Gdyby nie miał zmiennych nastrojów. Gdyby nie uciekał się do kłamstw... Piękny sposób znalazłam na odwracanie uwagi od siebie i własnych problemów i zdejmowania z siebie odpowiedzialności za swoje życie.

Tak, mój mąż potrzebuje Bożej pomocy, ma różne trudności. Ale ja mam swoje. Nie warto czekać na cudowną zmianę małżonka. Może nigdy nie nastąpić. Nie warto też pozwalać na to, by trudnosci małżonka stały się dla nas usprawiedliwieniem, podstawą do budowy fasady - bo ja jestem dobra, cierpliwa, bo tyle znoszę, jaka ja kochająca jestem. Nikt inny by tyle nie wytrzymał. To nieprawda. Prawda jest taka, że nikt zdrowy by tego nie wytrzymał. Gdy znosimy przemoc, uzależnienia, złe traktowanie - to nie jest przejaw miłości ani szlachetności - bo pozwalamy drugiej osobie tkwić w destrukcji, i krzydzić siebie, nas i naszych bliskich. To przejaw naszych własnych zaburzeń. Na szczęście siebie zmieniać możemy zawsze.

Jak pewnie większość ludzi, wolałabym żyć w małżeństwie - niekoniecznie idyllicznym, ale jednak doświadczając bliskości drugiego człowieka, współdzielenia trosk, radości, odpowiedzialności. Ale mam w sobie zgodę na to, by w moim życiu wypełniała się wola Boża, nie moja. I szanuję to, że Bóg szanuje wolę każdego człowieka, także mojego męża. Paradoksalnie teraz, choć moje życie nie jest miłe i przyjemne - staję się znacznie bardziej szczęśliwa i zadowolona, niż byłam, gdy takie było. I celem mojej pracy ze sobą, od długiego czasu nie jest już wcale powrót męża. Choć zgodnie z moją przysięgą pozostaję na ten powrót otwarta.
lustro
Posty: 1499
Rejestracja: 02 sie 2017, 22:37
Jestem: szczęśliwą żoną
Płeć: Kobieta

Re: Wątek kobr

Post autor: lustro »

kobr pisze: 23 kwie 2021, 21:14 Caliope pisze:
Kobr, a czego ty chcesz?
Wiem jedno na pewno: nie chce być blisko męża, stykać się z nim, mieszkac. Nie chcę go widzieć, a tym bardziej słyszeć. Nie mając środków na wynajem niejednokrotnie mówiłam mężowi zeby podzielić dom na dwa mieszkania, choć to z pewnych wzgledów trudne jest. Oprócz postawienia ścian trzeba by było jeszcze zrobić drugą kuchnię, ale dla chcącego nie ma nic trudnego. Tylko że mąż chcący nie był. Wyprowadzić też się nie chciał. Może teraz zmieni zdanie… Ale najważniejsze na teraz jest doprowadzenie, aby teściowa zapisała swoje udziały w działce (tez domu) mężowi. Wtedy będzie można myśleć o przepisaniu domu młodszemu synowi w zamian za mieszkania dla mnie i męża. Gdybym faktycznie miała wrócić do domu, to mąż musiałby się z niego wyprowadzić lub podzielić dom tak byśmy mieli osobne wejścia. I może to lepsze niż tułaczka po drogich wynajmach.
Kobr

A moze warto porozmawiać z dziećmi o pomocy finansowej i faktycznej przy rozdziale domu na dwa mieszkania?
Ja rozumiem trudności, bo mój dom też trudno było by rozdzielić, ale trudno nie znaczy, że niemożliwe.
Skoro dzieci chciały opłacić Ci najem, a to przecież zobowiązanie na długie lata, to może prostrzym rozwiązaniem jednak będzie podział domu?
Prostrzym, tańszym w rezultacie, nie stanowiącym obciążenia finansowego na lata.

Może warto to rozważyć.
Ewuryca

Re: Wątek kobr

Post autor: Ewuryca »

Kobr a czy czasem nie przywiązujesz zbyt dużej wagi do snów i losowań? Bardzo łatwo blednie je zinterpretować jako znak od Boga.
elena
Posty: 427
Rejestracja: 14 kwie 2020, 19:09
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: Wątek kobr

Post autor: elena »

Ewuryca pisze: 25 kwie 2021, 10:47 Kobr a czy czasem nie przywiązujesz zbyt dużej wagi do snów i losowań? Bardzo łatwo blednie je zinterpretować jako znak od Boga.
Też zwróciłam na to uwagę. To trochę takie podejmowanie decyzji poprzez rzut monetą, jakby co później odpowiedzialność przerzucę na siłę wyższą, takie mówienie „widocznie los tak chciał”.
„Kocha się nie za cokolwiek, ale pomimo wszystko, kocha się za nic”. Ks. Jan Twardowski
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Wątek kobr

Post autor: Ruta »

Kobr,
potrzebowałam jeszcze trochę czasu, by napisać co sądzę o dalszej części twojego postu. Bo bardzo nie chcę cię urazić. I myślę jak delikatnie dobrać słowa.

Przypominasz mi moją mamę. Która przez lata szlachetnie znosiła wszystko, co wyprawiał mój tata. Czuję się trochę jak jedno z twoich dzieci. Tych które mówią dość. I napiszę o tym moim doświadczeniu.

Zawsze chciałam powiedzieć mojej mamie: zmień coś, nie chcę już patrzeć na to, jak się męczysz, pomogę ci, boli mnie to, co się z tobą dzieje, żyję w stałym napięciu, związanym z tym, co dzieje się w domu, nie mogę mieć swojego życia, bo stale się martwię co u ciebie i u taty, stale słucham od ciebie, jak jest ci trudno, ale nie robisz nic, by to zmienić i mnie to frustruje, czuję się obciążana tym i bardzo wobec tego bezradna. Nie umiem się przed tobą obronić, zawsze wszystko bardzo przeżywam.

Nie umiałam tego wypowiedzieć, nawet sama sobie. Wcześnie wyprowadziłam się z domu by od tego wszystkiego uciec. Ale stale, dzięki mojej mamie - a raczej swojej zaburzonej więzi z nią - żyłam w emocjonalnej przestrzeni tego, co działo się w moim domu rodzinnym. A tam działo się od kryzysu do kryzysu. Moja mama stale potrzebowala silnych emocji, relacjonowała mi wszystko, a ja stale jej słuchałam i ciągle tym żyłam. I razem z mamą wszystko przeżywałam, raz po raz wpadając w przestrzeń jej stanów emocjonalnych. Martwiąc się jej wyczerpaniem, do którego raz po raz się doprowadzała, tym co robił tata. I ciesząc się, gdy było lepiej.

Moja mama narzuciła określoną narrację - i przez wiele lat całą sytuację rodzinną, moją mamę, tatę, postrzegałam jej oczami. Moja mama była bohaterką, która dzielnie znosiła przeciwności losu, mój ojciec był draniem, przez którego cierpiała cała nasza rodzina. Gdy trafiłam na pierwszą w moim życiu terapię, byłam bardzo zaskoczona, gdy zobaczyłam wiele zdarzeń i całą moją rodzinę nieco inaczej, niż przez pryzmat narracji mojej mamy. Pomogło mi to wyjść z przestrzeni którą tworzyła, zając się moim własnym życiem i nie uczestniczyć w tym wirze, jaki wytwarzała moja mama. Nauczyłam się żyć w ogromnym dystansie do całej mojej rodziny pochodzenia - bo tylko tak umiałam się obronić.

Moja mama zdecydowała się na zmianę swojego życia. Podjęła duży wysiłek. Zaczęła żyć oddzielnie od ojca, wiele lat temu. I jest o wiele lepiej. Jedno się nie zmieniło: moja mama nie ma już przy sobie mojego taty, który stale ją wyczerpuje i przez którego dochodzi na skraj wyczerpania. Znajduje sobie jednak zawsze inne powody, a nawet osoby, by do stanu wyczerpania się doprowadzić. Moja mama bardzo potrzebuje w tym osób, które będą jej współczuć, podziwiać jej heroizm, które będą współuczestniczyć w jej trudnych emocjach. Lubi też rozkręcać afery emocjonalne. Gdy dochodzi do takiego punktu - nadal się izoluję, by nie brać w tym udziału.

Jest taki termin: DDA. To, co chciałabym bardzo zaproponować mojej mamie, to zapoznanie się z tym terminem. Bardzo chciałabym by mama wyszła z tych wszystkich schematów funkcjonowania i podjęła terapię. Bo jest jej bardzo potrzebna. Na razie wszelkie moje próby są nieskuteczne. Za to ja coraz więcej wiem, co oznacza bycie DDA i dzieckiem, którego mama jest DDA. I pomaga mi to zdrowieć. Bo dzieci osób DDA mają bardzo dużo problemów. To też ma swój skrócik: DDDDA.

Osobno buduję teraz reację z moim tatą. Tu trudny i pogubiony człowiek, obecnie bardzo schorowany. Nie mam najmniejeszej wątpliwości, że jako ojciec swoim postępowaniem krzywdził i mnie i moje rodzeństwo. Oraz, że krzywdził moją mamę i wiele innych kobiet, z którymi wchodził w relacje. Jednak moja mama na różne sposoby przez wiele lat była strażnikiem mojej relacji z tatą - i ja w tej relacji byłam wyłącznie jej rzeczniką. Moja relacja z tatą opierała się wyłącznie na tym, jak on postępował wobec mojej mamy. To jak postępował wobec mnie nie miało znaczenia.

Teraz mam swoją relację z moim tatą - świadomie wybrałam wybaczenie. I poznaję mojego tatę jako człowieka. Swoimi oczami. To jedna z tych rzeczy, które moja mama odebrała mi na całe lata, gdy byłam mała, aż do dorosłości - relację z moim tatą. Słyszałam, że miało mnie to chronić. Nie chroniło przed niczym, bo mama nikogo z nas nie chroniła. Nawet siebie.

I jest jeszcze jedna rzecz, która mnie bardzo irytuje w mojej mamie. I którą widzę również w tym co piszesz i co - otwarcie piszę - budzi moją irytację. Posługiwanie się losowaniami i snami. Moja mama nie losowała: miała sny i przeczucia.

Wszystkie sny i przeczucia zawsze potwierdzały jej to, czego potrzebowała, by realizować swoje schematy i niczego nie zmieniać. Nie było to tak wprost jak u ciebie, w sensie, że były jednoznaczne wskazówki, co ma zrobić. Na żadnym losie nie było napisu po raz setny przyjmij partnera życiowego do domu. To było znacznie bardziej zawikłane. Ale efekt ten sam.

Te przeczucia na których się opierała i sny mówiły jej też, że jest jakaś siła zewnętrzna wobec niej, wyższa, która daje jej znaki, więc ona nie ma wpływu na swój los. Tak to odbieram. Jest we mnie dużo złości, gdy o tym myślę. Moja mama tymi snami i przeczuciami manipulowała nie tylko sobą. Także mną - w bardzo okrutny sposób. Gdy nie dostawała odzewu emocjonalnego, gdy się odcinałam, potrafiła zadzwonić do mnie i opowiedzieć mi swój sen, z którego wynikało, że coś złego może przytrafić się mojemu dziecku. Natychmiast dawałam się wkręcić, uruchamiały się wszystkie moje trudne emocje. Ja w tej jej sny i przeczucuia wierzyłam. Od dziecka byłam formowana tak, że one były rzeczywistością. Nie sądzę by moja mama robiła to świadomie, może nawet miała te swoje sny. Zresztą nie ma to znaczenia.

Nie umiałam dostrzec tej manipulacji snami i przeczuciami, dopóki nie miałam okazji poobserwować tego jako niezaangażowany widz w relacji mojego kolegi z jego mamą. Ona miała przeczucia, sny i nawet lewel wyżej bo nie wahała się wprost nazywać, że miała wskazówki od Boga. Moja mama nigdy tak tego nie nazwała, jak i wiele innych mam, które tak tego nie dookreślają. Te wskazówki zawsze były zbieżne z tym, czego akurat ta kobieta chciała od swojego dorosłego syna. I zbieżne z jej planami. DDA. Przypomniałam sobie jeszcze jedną koleżankę, której mama też była wierząca i która posługiwała się "wskazówkami" od Boga, by swoją córką manipulować - ona z kolei otwierała Biblię i czytała, jakie to Bóg ma wskazówki. Zwykle Bóg miał takie wskazówki, by koleżnka nigdy nie wychodziła z domu i nie zostawiała jej samej, bo grozi im niebezpieczeństwo. DDA. Tak też złapałam dystans do snów i przeczuć mojej mamy - i nie pozwalam jej sobie ich opowiadać.

Bóg mówi do nas przede wszystkim przez przykazania, w tym przykazanie miłości i przez naukę, którą głosi Jezus. Jeśli jakieś wskazówki, sny, wyniki losowań są z tym sprzeczne - zakładam, że nie pochodzą od Boga. Zauważ - nie piszę, że twoje sny i wynik twojego losowania są sprzeczne z przykazaniami i całą resztą. Tego nie wiem. Znaki wymagają rozeznania. Najpierw tego, czy są znakami. Myślę, że nikt na forum nie będzie w stanie ci pomóc w takim rozeznaniu - ale już spowiednik w konfesjonale owszem.
kobr
Posty: 44
Rejestracja: 07 mar 2021, 15:17
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Wątek kobr

Post autor: kobr »

Lustro, też tak myślę, że po roku wynajmu moje dzieci i ja będziemy mieli dosyć tej sytuacji, więc lepiej te pieniądze przeznaczyć na przebudowę domu. Wczoraj mąż napisał do mnie zebym wracała, a on się wyprowadzi. Będzie taniej i lepiej, przekonywał mnie. Tylko kto utrzyma dom? Poinformował mnie, że wodę naprawia ( od Świąt jest bardzo niskie ciśnienie), kibel odetka, bo już umówił firmę i zbiornik gazu wymieni, bo dużo za dużo płaciliśmy. Normalnie ja bym to musiała zrobić, a on by tylko przeszkadzał. Na coś się przydaje moja nieobecność.

Ruta, faktycznie jak Cię czytam w ostatnim poście, to jakbym słyszała swoją córkę. Dzieci nie lubią takich gadek o snach, wróżbach, przeczuciach. Moja mama stawiała karty swoim koleżankom i nie lubiłam tych jej zabobonów. Wstydziłam się, że to robi. Też mi mówiła o snach tylko inaczej je odczytywała. Białe np. prześcieradło oznaczało nowinę, list, wyrwany ząb to śmierć itp. Ja się w coś takiego nie bawię. Ani niczego nie wróże, choć znam znaczenie kart z maminych wróżb. Ja obserwuję rzeczywistość i widzę znaki. Np: parę lat temu, w Wielki Piątek w kolejce podeszłam do Krzyża, by go ucałować i kiedy się nachyliłam czułam jak jakaś siła mnie pcha na ten Krzyż, tak ze musiałam się złapać Krzyża, by nie upaść. A ja się tak bardzo krzyża boję, a tu ratunek w Krzyżu.

Kiedy byłam na pielgrzymce e Medjugorie i staliśmy na dole przed wejściem na Górę Krzyża zobaczyłam wśród uczestniczek kobietę bardzo podobną do mojej nieżyjącej mamy. I kiedy pomyślałam sobie: ojejku, jakbym widziała moją mamę, wtedy ta kobieta podeszła do mnie, stanęła obok i objęła mnie serdecznie. Kiedy w drodze powrotnej, na postoju, powiedziałam jej o tym, to zdziwiła się bardzo, nie pamiętała tego i nie rozumiała dlaczego miałaby mnie przytulać.

Na wiadomość o trzeciej ciąży mój mąż zareagował bardzo nerwowo, bo z wieloma brakami się wtedy borykaliśmy i kolejne dziecko w tak krótkim czasie byłoby dużym obciążeniem. Dlatego wysłał mnie na aborcje. Poszłam do lekarza, który zabijaniem nienarodzonych dzieci się zajmował i on mnie zapisał na zabieg. Jak wyszłam z bramy, to tak mi było ciężko, że musiałam usiąść na ławce przed klatką. I wtedy podeszła do mnie jakaś mała, może pięcioletnia dziewczynka, usiadła mi na kolanach, objęła za szyję i tak sobie siedziała. Coś tam do niej zagadałam, rozejrzałam się wokół i nie zobaczyłam nikogo dorosłego. Zdziwiłam się bardzo, po chwili pożegnałam się z dziewczynką (nie pamiętam jak miała na imię) i poszłam w swoją stronę. Czułam ze to było nadprzyrodzone, przekaz jakiś, może Aniołek przyszedł do mnie... Do aborcji nie doszło.

Wiele takich historii mogłabym opowiedzieć, ale już wiem, że nie ten krąg odbiorców. Moja szpitalna koleżanka 88l. była zachwycona.

Jeśli chodzi o Twój pierwszy post, to powiem szczerze, ze przeczytałam go sześć razy. I jeszcze czytać będę. To mówi samo za siebie. Zapewniam Cię, że niczym mnie nie uraziłaś, bo ja po latach poniżania mam bardzo grubą skórę i naprawdę trzeba się postarać, by mnie urazić. Za to ja Ciebie dotknęłam, za co przepraszam.
Ruta
Posty: 3297
Rejestracja: 19 lis 2019, 12:00
Jestem: w separacji
Płeć: Kobieta

Re: Wątek kobr

Post autor: Ruta »

kobr pisze: 25 kwie 2021, 18:43 Jeśli chodzi o Twój pierwszy post, to powiem szczerze, ze przeczytałam go sześć razy. I jeszcze czytać będę. To mówi samo za siebie. Zapewniam Cię, że niczym mnie nie uraziłaś, bo ja po latach poniżania mam bardzo grubą skórę i naprawdę trzeba się postarać, by mnie urazić. Za to ja Ciebie dotknęłam, za co przepraszam.
Kobr, nie czuję się dotknięta. Raczej poczułam potrzebę wyjaśnienia ci, dlaczego ten proces zdrowienia idzie tak wolno. I na czym on polega - że niekoniecznie na poprawie życia. W moim przypadku mogłabym go nazwać Wielkiem Metodycznym Procesem Dekonstrukcji Poukładanego Życia. Mam za swoje, bo ja sobie układając życie tak, by być jak najdalej od moich trudnych przeżyć ani razy nie spytałam Boga, jaki On ma dla mnie plan. Wbiłam sobie do głowy, że Bóg się mną nie interesuje. A "dowodem" na to, było to, że mnie spotkały trudne i bolesne rzeczy. I ignorowałam każdą linę ratunkową, każdą wyciągniętą dłoń - i wszystko chciałam sama. No to byłam sama - w tym moim miłym i poukładanym życiu, które sobie zbudowałam byłam bardzo osamotnioną osobą. A jedyna osoba, przed którą potrafiłam się otworzyć była zarazem sprawcą mojego cierpienia.

Aczkolwiek gdzieś tam zadziałała we mnie też "córka krytykowana przez mamę" i poczułam też potrzebę, by się wytłumaczyć, że nie dość szybko mi idzie i mam małe postępy. Nadal nie umiem mierzyć się z krytyką mojej mamy, nadal szukam akceptacji u niej - no i przekłada się to na moje inne relacje.

Można czasem na forum przeczytać - ile się psuło tyle się naprawia :) No to jeszcze trochę mam przed sobą.

Bardzo chcę nauczyć się pisać/mówić/komunikować w taki sposób, że mogłabyś mieć najdelikatniejszą skórę na świecie i nadal w żaden sposób nie czułabyś się dotknięta. To jedna z rzeczy nad którymi pracuję. Bo ja często raniłam ludzi słowami. Czasem celowo, intencjonalnie. Niby w obronie siebie lub kogoś, ale tak naprawdę przekraczałam granice obrony. Czasem w pracy - zawodowo także używałam słów przeciwko ludziom, byłam w tym dobra. Czasem tylko po to, by wyszło "na moje". A czasem raniłam zupełnie bez intencji, po prostu z braku wyczucia delikatności wobec innych osób.

Przygotowuję własnie pracę na moją terapię. Wspieram się materiałami ze strony całkowicie poświęconej problematyce DDA, DDD, DDR, DDDDA i tego rodzaju skrótów, a poważniej i bez uciekania do żartów - zranień. Może znajdziesz tam cos dla siebie, co będzie pomocne w tym, z czym się mierzysz.

http://rozwinacskrzydla.pl
kobr
Posty: 44
Rejestracja: 07 mar 2021, 15:17
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Wątek kobr

Post autor: kobr »

A teraz wrócę do starszych postów, zeby nie było, ze uciekam od trudnych zagadnień.

Lustro pisze:
Wiem, że zrobiłaś dużo ze swojej strony. Być może więcej na prawdę nie mogłaś.
A moze jednak jesteś jak moja ciocia...rozgrzeszona...?
Tak Lustro myślę, że w jakimś sensie jestem rozgrzeszona. Czuję się oszukana. Moja teściowa mówiła o swoim synu, że to taki indywidualista. Ja te jej słowa odbierałam pozytywnie, one tak wybrzmiały , ze to taki artysta, nietuzinkowy człowiek. Dzisiaj wiem co się za tym niepospolitą osobowością kryje. Ja chciałam założyc rodzinę, mieć dzieci, ładny, zadbany, zgodny, radosny dom, a mój mąż chciał mieć służbę i ciało do kopulacji. Lustro, mam nieodparte wrażenie, ze gdyby Twoja ciocia jak i ja miały innego, niezaburzonego męża, to przy swoim łagodnym, ugodowym charakterze stworzyłybyśmy dobrą rodzinę. Ja intencje miałam dobre i naiwnie myślałam, że jak ja jestem ok, to druga strona też jest w porządku. Ale życie bardziej skomplikowane jest niż sądziłam. Zabrakło wiedzy i mądrości życiowej.

A co do stawiania mądrych granic, to chcę Ci Lustro powiedzieć, ze mój mąż żadnych granic nie szanował. Zawsze robił co chciał, najczęściej stosując przemoc. Z nim były problemy w każdej szkole, począwszy od trzech podstawówek. Tylko dzięki wysokiej inteligencji i rodzicom pracującym w oświacie wychodził z kłopotów obronną ręką. Mąż zawsze robił co chciał, co jemu korzyść przynosiło. W domu rodzinnym tylko z matką o podobnych cechach liczył się, do dzisiaj boi się jej i unika konfrontacji. Moim nieszczęściem było to, że byłam całkiem sama, bez rodziny, bez przyjaciół ( po ślubie zamieszkaliśmy w jego rodzinnym mieście), bez wsparcia kogoś bliskiego, kogoś, kto mógłby potrząsnąć mną, bym się obudziła i wyszła z bajki o szczęśliwym domu, gromadce dzieci i kochającym mężu. Po 17 latach małżeństwa raz jeden usłyszałam od znajomej lekarki: izoluj siebie i dzieci, on się nigdy nie zmieni. Tym jednym stwierdzeniem nie przekonała mnie do zerwania więzów z małżonkiem, a wręcz przeciwnie zachęciła do walki o męża o związek. Kiedy zobaczylam, ze sama nie dam rady, to wtedy zawołałam „ Boże ratuj” i zaczęłam szukać ratunku w kościele. Podsumowując żadnych granic postawić nie mogłam. Mogłam tylko grać w jego grę, jemu być podporządkowaną. Albo opuścić męża. Tylko gdzie miałabym pójść z trójką dzieci, bez stałej pracy i zaplecza? Bez rodziny i wsparcia? Dopiero od 10 lat powolutku stawiam granice. Doszło do całkowitego zaniku więzi, do oddzielenia się od oprawcy, aż w końcu do opuszczenia go.
Lustro pisze:
„Prawda jest taka, że poszczególne zaburzenia różnią się od siebie. Nie raz bardzo mocno i zasadniczo. A nazwanie konkretnego pozwala na łatwiejsze zrozumienie sytuacji i odnalezienie się w niej.
Co dla osoby będącej ofiarą tych zachowań jest ważne. Nawet b ważne.
Pozwala na odnalezienie się, pojęcie co i dlaczego się dzieje. Co można zrobić, co należy zrobić...a co jest błędne i bezskuteczne.

Dla życia kogoś, kto znalazł się w relacji z osobą zaburzoną, to jednak b istotne.”
Potwierdzam, że bardzo istotne, bo pozwala umiejscowić siebie w chaosie jaki tworzy osoba zaburzona, zrozumieć co z czego się brało i odpowiedzieć na wiele pytań dlaczego on…, dlaczego tak…, dlaczego ja...? Ja dopiero uspokoiłam się po przeczytaniu kilku książek, bo z nich dowiedziałam się z kim/czym wreszcie mam do czynienia. Wcześniej bardzo się miotałam, nie wiedziałam dlaczego mąż tak powiedział/zrobił/zareagował.

Czy jest szansa rozmowy z dziećmi o sytuacji?
może o konieczności jakiejś terapii?
Moje dzieci są przeze mnie uświadomione, że nasze nienormalne życie miało na nich niszczący wpływ i są poharatane i powinny to jak najszybciej naprawić. Córka to rozumie i coś z tym robi, a synowie nie chcą. Obydwaj są uzależnieni. Bardzo nad tym ubolewam i cierpię, bo na moich oczach powolutku staczają się. Z innych wątków wiem, że muszą sięgnąć dna, by zacząć coś zmieniać.

I jeszcze coś poruszę. Mnie się wydawało, że kowalska nic nie znaczy w naszym potłuczonym małżeństwie. Ja nie byłam zazdrosna, nie dotykało to mojej godności, bo nie zależało mi na mężu. Gotowość do miłości już ustała. A jednak teraz widzę, ze to kowalskiej zawdzięczam to w jakim punkcie jestem. To, ze zachorowałam. Mój mąż w ciągu roku był u niej ponad sto dni. Wyjeżdżał na kilka, kilkanaście dni. Ja się bardzo cieszyłam jak on znikał, bo w domu spokój panował. Po czasie jednak zauważyłam, że źle znoszę te jego wyjazdy i powroty i zrozumiałam, że ta huśtawka mnie wykończyła. Raz cisza i spokój od zachowań toksyka, to znów powrót akcji, hałas, bałagan. I ta bezczelność w pisaniu smsów na moich oczach do kowalskiej, w pytaniu mnie jak się pisze róża i inne wyrazy, długich rozmowach za drzwiami, śledzeniu jego telefonu, by coś wyczytać i zdobyć dowody. Córka mi powiedziała, że od jakiegoś czasu gasłam w oczach. Nie odzywanie się, gaszenie emocji, tzw. szary kamień też zle na mnie wpłynęły. Kłótnie były dla mnie zdrowsze.
Lawendowa
Posty: 7663
Rejestracja: 30 sty 2017, 17:44
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: Wątek kobr

Post autor: Lawendowa »

Kobr co u Ciebie? Jak sobie radzisz?
"Ty tylko mnie poprowadź, Tobie powierzam mą drogę..."
kobr
Posty: 44
Rejestracja: 07 mar 2021, 15:17
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Wątek kobr

Post autor: kobr »

Przez dwa tygodnie od wyprowadzki odpowiedniego mieszkania znaleźć nie mogłam. Zaczęłam modlić się do św.Józefa i 1maja, w święto Józefa Rzemieślnika wynajęłam pasujące nam lokum. W zasadzie wszystkie moje warunki zostały spełnione. Mimo, ze św.Józef postarał się, to ja czułam ogromny niepokój, wręcz niechęć do przeprowadzki. Na pewno związane to było z poważną zmianą w moim życiu, ale głównie z powodu fizycznej bliskości z moim starym tatą, do której będę zmuszona. I faktycznie bardzo ciężko znoszę obecność ojca non stop. Chociaż gorzej było przez pierwsze trzy tygodnie, gdzie byłam razem z tatą w jednym małym pokoiku. Tu mamy dwa i tato śpi oddzielnie. A że ma daleko posuniętą demencję, to nie wie gdzie jest, z kim jest, w nocy błąka się, szuka wyjścia, otwiera wszystkie drzwi i do mnie też zagląda kilka razy w nocy. Muszę wtedy wstać i zaprowadzić go do łóżka lub do wc. Jak jestem z nim w kościele, to chce iść do kapłana, by nam udzielił ślubu. Najgorzej, gdy sobie coś ubzdura i chce jechać do domu tylko adresu nie zna. Wtedy nic do niego nie dociera i robi się agresywny. Ale to teraz rzadziej występuje. Dużo trudniej jest mi utrzymać tatę w czystości. W dużym domu to się rozchodziło po powierzchni, a tu mam pod nosem. Nieustająca walka o jego higienę pochłania mnie i wyczerpuje. Mój obecny zawód to zarządca ruchu sralniczego. Żeby to przetrwać muszę widzieć w tacie Jezusa, który przyjął ojca postać, by mnie wypróbować. Wtedy jest łatwiej to znieść. Sama opieka nie budzi we mnie oporów tylko zmaganie się z uporem, pychą, złością, brakiem rozsądku i pamięci ojca. Uwiązana do taty i miejsca pobytu czuję się jak na pustyni. W wolnej chwili czytam Wasze historie i przyswajam płynącą z nich wiedzę. Nieocenione. Czytając świadectwa z polecanej przez Rutę książki „Rozwinąć skrzydła” byłam zdumiona, że to są opowieści o mnie, tylko, ze ja tego wcześniej nie widziałam i nie umiałam tego nazwać, tak opisać. Teraz wiem, ze konieczne jest abym przeszła terapię DDA. I chcę to zrobić dla siebie. Od 13 maja odmawiam Nowennę Pompejańską i proszę Maryję o znalezienie drogi wyjścia z naszej istniejącej syt. życiowej.

Z mężem nie rozmawiam, nie odbieram jego telefonów. Rzadko odpisuję na smsy, tylko wtedy, gdy uznam, ze to jest ważne. On za to pisze do mnie, że uciekłam od problemów, głównie od problemu jakim jest nasz dorosły 35l. syn mieszkający z nim w domu. Straszy mnie, że dojdzie do tragedii (syn go zabije, a sam się powiesi) jeśli nie wrócę. Kiedy spotkaliśmy się w domu, bo zastał mnie gdy przyjechałam po swoje rzeczy, to płakał rzewnymi łzami (grał scenę), że on już nie wie co ma robić, że tyle spadło na jego głowę (zapchana rura kanalizacyjna, zakamieniona instalacja wodna) i może bym tak przyjechała posprzątać i ugotować. O nic nie prosił. A za chwilę po staremu skakał mi do oczu… A w domu syf ogromny. W kuchni wszystko się klei, a do łazienek lepiej nie wchodzić. Teraz choć już woda ciepła leci z kranu, to mąż wykąpać się jeździ do matki, a mój syn do mnie zamiast posprzątać w łazience. Syn nie chce walczyć z ojcem o czystość, o swoje granice przestrzeni w domu, woli się wyprowadzić. Brawo! Już rok temu mógł to zrobić, bo miał propozycje zajęcia jakiegoś lokum, ale wolał trzymać się matczynej kiecki. Jutro wyprowadzka. Mąż zostanie w siedmiu pokojach sam. Syn mówił mi, ze mąż teraz bardzo dużo gada przez telefon, widocznie w ten sposób wyładowuje się. W tych gadkach jedzie po mnie równo mówiąc ze jestem cwana, psychiczna i mam dwubiegunową i po synu też jedzie oskarżając go za syf w domu. Z tego co tu widzę, to ja za mężem nie tęsknię, nie myślę o nim, nie rozważam tego co było, co mi i dzieciom zrobił. Sama jestem zdziwiona jak szybko zniknął z mojego życia. I o to chodzi. Tylko rano w modlitwie brewiarzowej modlę się za niego, o zbawienie dla nas.

Ja teraz bez problemu ogarniam te 40mkw. I odpoczywam, i dużo modlę się. A w domu ciągle robota była przede mną. Ledwo na bieżąco nadążałam ze sprzątaniem i gotowaniem. A gdzie inne prace? Bardzo mnie to męczyło. Teraz widzę i czuję, ze ja na swoich plecach nosiłam 10 osób ( męża liczę za 4os., syna za 3, tatę za 2 i siebie za 1os.). I wysiadłam. I wiem jedno: JA DO TEGO CO BYŁO JUZ NIGDY NIE WRÓCĘ. Na samą myśl, ze musiałabym, nogi się pode mną uginają. Ten rozdział mojego życia uważam za zamknięty.
Obecnie żyję skromnie, nie kupuję niepotrzebnych rzeczy, jak na razie nie biorę od dzieci kasy. Żyję z dnia na dzień, nie myślę o przyszłości, bo to mnie zabija, doceniam małe rzeczy i zdaję się na Opatrzność Bożą. Jak tylko pomyślę o swojej sytuacji z punktu posiadania, to aż mnie targa ze złości za swoją dawną naiwność i głupotę. Prawnie domu nie mam, kasy na koncie też, ze względu na tatę nie mam możliwości podjęcia pracy, a za 3 kwartały dostanę emeryturę ok.600zł, bo pomimo ze 25 lat przepracowałam, to lat składkowych mam za mało do minimalnej. Ale za to mam, bo muszę mieć wiarę, że dobry Bóg mną się zaopiekuje i nie zginę.
Bławatek
Posty: 1625
Rejestracja: 09 maja 2020, 13:08
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Wątek kobr

Post autor: Bławatek »

Witaj po przerwie,

Jesteś już spokojniejsza bo odseparowałas się od męża i w końcu łapiesz oddech. Masz teraz niełatwe zadanie - opiekę nad schorowanym ojcem. Ja pomagałam w opiece nad schorowaną babcią więc wiem jaka to jest wyczerpująca zarówno fizycznie jak i psychicznie praca. Popytaj w przychodni lub MOPSIE o możliwość opieki pielęgniarskiej. My dla babci załatwialiśmy w przychodni taką opiekę - pielęgniarka miała przychodzić 2x w tygodniu na 2 godziny i miała pomagać w opiece, pielęgnacji, jednak u nas się długo czeka na taką pomoc i niestety babcia wcześniej zmarła. Ale warto zawczasu popytać, tym bardziej, że żyjecie skromnie a prywatne usługi są niestety drogie.

Miło słyszeć, że mimo tych różnych życiowych trudności nie tracisz radości i pogody ducha. Niech Bóg opiekuje się Tobą codziennie dając Ci odpoczynek i wytchnienie bo Twoj tata pewnie codziennie daje ci w kość.
ODPOWIEDZ