Post
autor: Ruta » 05 sty 2023, 23:45
Firekeeper, spokój, to nas uratuje. Także zachowanie mojego męża stało się dla mnie niezrozumiałe i nieprzyjemne. Nagłe ataki, krytyki, jakieś wypominki, sugestie, dystansowanie się, obwinianie. Generalnie ponownie mam odczucie, że wyrządziłam mężowi krzywdę przeogromną. Lub, że ją wyrządzam. Samym swoim istnieniem. Podobnie jak ty staram się nie wejść w stare buty.
Sięgam po wszystko, co do tej pory wypracowałam, by się na nowo nie zawiesić. Zasada numer jeden: nie wchodzę w głowę męża, nie analizuję: co, jak, dlaczego. Nie ma to żadnego znaczenia. Zasada numer dwa: stawiam sobie granice. Wiem jak nie chcę być traktowana, więc nie zgadzam się na to, by być traktowana tak jak nie chcę. Zasada numer trzy: nie da się kłócić w pojedynkę.
Do tego ostrożnie dokładam coś, czego się uczę. Spokojne ujawnianie moich uczuć. Zwykle, gdy mąż zachowywał się wobec mnie krzywdząco, wewnętrznie cierpiałam, ale dystansowałam się, nie mówiłam o tym, zacinałam się. Dziś mówię otwarcie i na bieżąco. W ubiegłym tygodniu mąż podczas rozmowy telefonicznej dotknął mnie tak mocno, że łykałam łzy. Zareagowałam po staremu. Zamrożeniem. Zakończyłam rozmowę. Odczekałam chwilę. Odmroziłam się. Oddzwoniłam, powiedziałam krótko i spokojnie, co czuję i dlaczego, bez ukrywania swoich emocji i bez ukrywania, jak mocno czuję się tym zraniona. Było mi trudno o tym mówić, leciały mi łzy. Ale powiedziałam. I na tym zakończyłam. Dwie godziny później mąż do mnie oddzwonił. Nie przeprosił wprost. Tłumaczył się. Mętnie. Ale poczułam się lepiej z tym, że się ze swoimi uczuciami nie ukrywałam.
Kiedy mąż te parę lat wstecz zaczął szaleć "po nowemu" (do starych szaleństw byłam przyzwyczajona), nie wiedziałam, co się dzieje, zupełnie mnie to rozbijało. Czułam się winna, niewinna, zdezorientowana, byłam gotowa za mężem biegać, dowiadywać się, przymilać. Czułam się też ofiarą jego zachowania. W pewnym momencie sama sobą się tak zmęczyłam, że odpuściłam. Uznałam, że cokolwiek się dzieje i tak się wyda. Intuicja podpowiadała mi, że mąż może za jakiś czas odejść... i zajęłam się sobą. I trochę zapleczem organizacyjnym na wypadek jego odejścia. Było to dość rozsądne. W żaden sposób nie przygotowało mnie to emocjonalnie na odejście męża, po którym wpadłam w ciężką rozpacz. Byłam jeszcze bardzo naiwna, współuzależniona, zawieszona, zależna emocjonalnie. Ale przynajmniej pojechałam na wakacje, odpoczęłam i odłożyłam trochę pieniędzy. Zastanawiałam się, czy gdybym wtedy dalej skupiała się na mężu, coś by to zmieniło, czy miałam szansę zatrzymać romans męża. Nie miałam. Nie ten romans to inny. Mąż był w kryzysie i nie zamierzał z niego wychodzić.
Na pewno mojemu mężowi i teraz o coś chodzi. Tak jak i chodziło mu o coś wtedy. Nic się nie dzieje bez przyczyny. I tak jak wtedy nie mówił, tak i dziś nie mówi tego wprost. Gdyby chciał, to by powiedział. Nie ma sensu z niego tego wyciągać. Mogę więc ciągnąć jego grę: nie powiem, tylko będę niemiły, naburmuszony, będę się czepiał, dowalał, prowokował wybuchy. Ale mogę też takiej gry nie ciągnąć. Jak mawiał mój mąż: zażywasz-przegrywasz, wychodzisz na ring-obrywasz. Nie zażywam. I nie obrywam.