Witam ponownie.
Minęły 3 miesiące a moje relacje z mężem nie zmieniły się. Tzn. nie ma jakiejkolwiek relacji. Nadal nie mamy żadnego kontaktu. Po domyślam się, że mąż i kowalska są razem, ja milczę i... c z e k a m...
Co w tym czasie zrobiłam ze sobą?
Było dbanie o siebie, były zakupy, było kilka spotkań z przyjaciółmi, był jeden wyjazd sama ze sobą w celu oderwania się od rzeczywistości, były modlitwy, był stos przeczytanych lektur, były prześledzone kryzysowe wątki, była analiza siebie i powodów kryzysu. Nie obyło się w tym wszystkim bez łez, smutku, żalu do Boga i samej siebie, pytań "dlaczego ja".
Co dzisiaj wiem?
Odległość dzieląca nas przez lata -> brak zaufania -> kontrola -> kryzys -> zdrada.
Mąż - lekkoduch, "jakoś to będzie", żyjący z dnia na dzień, wychowany w niepełnej rodzinie, ja - urodzona perfekcjonistka aż do bólu, wrażliwa na krytykę i starająca się każdemu naokoło dogodzić, a zwłaszcza mężowi. Mąż świadomie czy nieświadomie to wiedział, im bardziej ulegałam, tym bardziej to wykorzystywał. Coraz więcej ustępstw z mojej strony, robienie czegoś wbrew sobie, aby męża "udobruchać", skutkiem było moje wycofanie z jakichkolwiek decyzji w tym małżeństwie, całkowite podporządkowanie i mój skrywany (do czasu) smutek, w obawie, że zrobię lub powiem coś co męża zdenerwuje i popsuję mu humor. A gdy mąż zadowolony to i ja szczęśliwa. Moje szczęście zależało od jego szczęścia.
Był okres przed kryzysem, kiedy mąż przestał być zadowolony z pracy. Mi tego nie mówił, ale pamiętam jego rozmowy z kolegami o tym. Mi nie mówił, bo pewnie zaproponowałabym jego stały powrót do kraju, a on by tego raczej nie brał pod uwagę. Ja naprawdę chciałam być dla niego wsparciem, ale on zamknął się w sobie. Mówił że taki jest, że nie umie rozmawiać o uczuciach. Wtedy myślałam, że to ja zawiniłam (mąż tak uważał), mąż twierdził, że denerwuje go mój smutek (nie rozumiałam czemu mąż nie mógłby się przede mną otworzyć, skoro ja nie mam tajemnic), ostatecznie wszystko go denerwowało. Uciekał w pracę, w relacje z innymi. Jeszcze niegroźne. Może mąż nie chciał takiej "niedomyślnej" żony. Znalazł kowalską i tak się skończyło... Ona go rozumie (chyba).
Co mnie dręczy i męczy:
1. Najmniej istotne ale boli. Pytania o męża lub brak tych pytań. Wspólnych znajomych mamy mnóstwo.
Ktoś zapyta co u nas - nie wiem co odpowiedzieć. Nie mówię że mąż kogoś ma. Nie chcę mówić o mężu źle. Mówię że wszystko ok, że mąż nadal we Francji, że pracuje. Potem zastanawiam się, czy ta osoba wie o naszym kryzysie i podpytuje z ciekawości, może słyszała plotki, a skoro mąż już kiedyś opowiadał do kolegów szczegóły z naszego życia obwiniając mnie, a mama męża mówiła mi, że nikt mi nie uwierzy że mąż kogoś ma i że to ja go zdradziłam, to boję się że za plecami znajomi mają mnie za...no właśnie... A brak pytań "co u was?" podsuwa takie same myśli.
Chyba głupotą byłoby mówić komuś że mąż ma kowalską?
2. Najbliższe mi osoby, które wiedzą o zdradzie męża, każda z nich wierząca i praktykująca, dziwią się, że ja czekam na jego powrót. Ktoś wprost powiedział mi że jestem "nienormalna", jeśli przyjęłabym go po czymś takim. Ktoś inny stwierdził, że ja chcę być świętsza od papieża, skoro modlę się za męża i to małżeństwo, bo ono się skończyło i pora sobie wybić je z głowy. Mało tego, od praktykującego katolika usłyszałam że powinnam sobie "kogoś znaleźć" tak jak mąż i być szczęśliwa. Nie myślę o nowym związku, nie ma mowy. Ale...po usłyszeniu takich złotych myśli, czuję się jak dziwak. Trudniej mi z myślą, że najbliżsi odbierają mój upór jako dziwactwo i nienormalność.
A może mają rację - tu nie ma co zbierać?
Jak reagować?
3. Najważniejsze. Brak kontaktu z mężem. Nic. Zero. W żadnym wątku tutaj (a przeczytałam naprawdę wiele) nie znalazłam takiej sytuacji, żeby mąż który odszedł nigdy już potem nie napisał smsa, nie zadzwonił, nie przyszedł po coś... A u nas tak jest. Powiedziałam że wiem o kowalskiej (źle to zrobiłam, bo w złości, bo mąż się wypierał mimo dowodów), za kilka dni złożony pozew i zero kontaktu.
Być może muszę z uwagi na to porzucić nadzieję, że to kiedykolwiek się zmieni? Ciężko było mi napisać to zdanie. Ja nie umiem zaakceptować, że on nigdy nie wróci!
A może czas na mnie - abym wreszcie zainicjowała kontakt? Zawsze to ja pierwsza wyciągałam rękę na zgodę. Zawsze... Mąż może myśli, że moje milczenie jest takim przyzwoleniem na jego nowy związek. Może myśli, że znienawidziłam go za to i że nie chcę mieć z nim nic wspólnego skoro milczę. A mam w sobie taaaaaakie poczucie winy, że milczę.
Ja już mu przebaczyłam. Chciałabym się pojednać. Może gdyby wiedział że ja czekam i mimo jego zdrady chcę naprawić nasze małżeństwo, to nie angażowałby się tak z kowalską. Wiecie, ja czuję się winna, że ja nie pokazuję mu że czekam. On nie wie, że je tęsknię i czekam. Czas działa raczej na moją niekorzyść? Zastanawiam się wciąż czy warto do niego zadzwonić.
Chciałam napisać krótki post, wyszło długo, ale nie wiedziałam co pominąć.
Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. Łk 1,37.