Dla przykładu wystarczyło, że mąż się do mnie zbliżył i chwilę było dobrze i już odpalałam swoje pretensje do niego, czepianie się o szczegóły, kontrolowanie jego życia. Narzucanie się. Zajmowanie się nim 24/h. Z pozoru sielanka ale stare przyzwyczajenia automatycznie się odpalały. I zaczynało się to samo. Mąż ode mnie uciekał, a ja go goniłam i tak w koło. Sytuacja zamiast się naprawić pogorszyła się.
Odniosę się jeszcze do tego fragmentu. Jeśli Twój mąż jest ateistą zaakceptuj. Nie drąż, nie mów o złu, grzechu, piekle. ,,Ciągle o złu gadam, że ma dość"Co do slubu to powiedzial, ze on nie jest wierzacy i nie wiedzial, co mowi. I ze ma prawo do normalnego zycia...
Mialam wrazenie, ze znowu rozmawilam z zupelnie obcym zlym czlowiekem, nie rozumiem, jak w ciagu godzin ktos tak sie moze zmienic. Modle sie za niego, bo wiem, ze to dzialania zlego (jak mu to to powiedzialam, to byl straszne wsciekly, ze jak ciagle o zlu gadam, ze ma dosyc i nie ide do tego "swojego kosciola" i zasmial sie.
Też myślałam, że moją misją katolika jest nawrócenie mojego męża. Zmarnowałam mnóstwo sił, frustracji. I nic to nie dało. Mąż sam znalazł drogę. Ja w jego wiarę nie wchodzę. Nie oceniam i nie komentuję. Najważniejsze to swoją postawą dać świadectwo wiary. Nie zmuszać.
Takich postaw kontrolowania co mój mąż musi i jak ma robić było dużo. Narzucania siebie i swojej osoby i swoich wizji jakim ma być mężem i jaką mamy być rodziną.
Skup się teraz na sobie. Na swoich uczuciach. Na tym co naprawić. Na tym co sprawia Ci radość. Żebyś była szczęśliwa w tym co robisz i jaka jesteś na co dzień. Nie uzależniając tego od obecności męża.