Post
autor: Piotr 86 » 19 sty 2023, 20:26
Witajcie.
Mam takie przemyślenia. Śledząc wątek Polo (choć różnica wieku jest duża między nami) zauważyłem, że "zasada działania" w kryzysie jest taka sama. Zawsze myślałem, że im starszy człowiek tym dojrzalej do sprawy podchodzi - nic bardziej mylnego. W pewnym sensie doświadczenie życiowe mają na to wpływ i bierze się poprawki z bagażu przeżyć i kryzysów wcześniejszych, ale:
Dokopując się do przyczyn mojego pamiętam jak parę lat temu, gdy było dobrze to mimo woli przychodziły do głowy mi złe wspomnienia, sprzed tych 6 lat czy pierwszy kryzys sprzed 11 lat. I pamietam wtedy siebie jak te dwie sytuacje mocno przeżywałem, jak płakałem te 11 lat temu przy teściach i mamie. Jak błagałem ją, a ona nic. Prawda - pozbawienie się godności i szacunku do siebie odbije się po pewnym czasie. I właśnie te przemyślenia miałem z 2- 3 lata temu. Czułem wtedy wielkie zażenowanie i wstyd do samego siebie i złość, że dałem się tak poniżyć (sam się poniżałem). Pamiętam, że wtedy sobie postanowiłem, że nigdy więcej już, że jak kiedyś dojdzie do takiej sytuacji będę bezwzględny. W końcu to kobieta jak ich wiele na tym świecie i jak nie ta to inna- ułożę sobie życie. Do czego zmierzam. Tak jak pisałem kiedyś, żona mówiła mi, że psuło się od dłuższego czasu, te 2- 3 lata wcześniej. No i widzę to właśnie teraz. Zdystansowałem trochę od niej wtedy. Nie odsunąłem się, ale więcej czasu poświęcałem sobie, a zarazem dałem więcej jej swobody. Nie chciałem tak się uzależniać od jej obecności tak jak to miało miejsce do tamtej pory. No i w gruncie rzeczy to by nam posłużyło. Tylko żona wtedy nie pracowała i nie uczyła się jeszcze. W domu siedziała i pełniła role pani domu. Czekała za mną i za dziećmi cały dzień. Żeby móc się wygadać, przytulić. Niestety niekiedy faktycznie urywałem rozmowę, albo jej nie słuchałem. Zapatrzony w ekran telewizora lub telefonu- co tam słychać w świecie. Znosiła to, chociaż mnie upominała, ja w tym nie widziałem aż takiego zła. Mówiłem: przecież po pracy jestem, daj mi trochę odpocząć, zajmij się sobą też, potem pogadamy. Napewno przykrość jej wtedy sprawiało to. Potem ten covid, niby byłem przy niej fizycznie, ale mogła czuć te odtrącenie jeszcze bardziej. Strasznie wtedy schudła nie była dla mnie już tak atrakcyjna. Kochałem ją nadal, ale sam nie wiem dlaczego tak się wycofałem. Gdzieś z tyłu głowy miałem te wszystkie przykrości, które przez nią przechodziłem i takie myśli się przewijały "a widzisz Pan Bóg skarał"- wiem, złe to było. Żal mi jednak jej było bardzo i naprawdę chciałem już żeby wydobrzała - zabawne jak bym miał na to jakiś wpływ ("dobra Boże, wystarczy"). Uważałem, że wszystko wraca do człowieka po jakimś czasie, każde zło czy dobro.
No i żona wydobrzała, zajęła się sobą. Podjęła pracę, zaczęła studia i teraz ja wymagałem więcej uwagi od niej, wszystko się obróciło. Teraz żona mi mówiła - zajmij się sobą, nie skupiaj całej uwagi na mnie, zajmij się dziećmi. Wtedy poczułem, że tracę ją powoli. Zacząłem kontrolować ją, osaczać, a ona znalazła sobie jeszcze "przyjaciela", który ją wysłuchiwał. Zła była, z jej zachowania dało się wyczytać "teraz się obudziłeś!?!". Mimo wszystko wykazala dobrą wole i chęci poskładania tego. Mnie nadal było mało - nie wiem może myślałem, że to wszystko robi na pokaz, żeby zakamuflować to , że znów z kimś miała kontakt. Brak zaufania i kontrola. Drążyłem ciągle temat. Tak jak Niesakramentalny3 już mi napisał "porządnie pracy domowej nie odrobiliśmy".
Teraz wiem jak wiele błędów popełniłem, jak błędnie rozumowałem. Wiem też, że to jednak ta jedyna i jak bardzo mi jej brakuje i żadna inna kobieta nie jest mi wstanie dać tego co ona.
Zapewne duże znaczenie ma to, że jesteśmy dla siebie "pierwszymi miłościami" , żaden z nas nie był w poważnym związku wcześniej. Brak doświadczenia, uczyliśmy się na sobie. Mnie nigdy nie kusiło zaryzykować, żeby wejść w związek pozamałżeński. Może były jakieś flirty, ale szybko dochodziłem do wniosku, że jak narazie żadna się nie umywa do mojej żony. Odstraszałem swoim brakiem zainteresowania.
Nie wiem co żona ma teraz w głowie, ale ona chyba podchodzi do tego inaczej. Ma w końcu tylko 35 lat i można spróbować z kimś innym. (Ten romans co miała, to faceta znała zaledwie 3 miesiące i tak szybko się zauroczyła). Może jeszcze wszystko zacząć od nowa. Ja tak bym nie potrafił, za dużo wspomnień razem, jak można o wszystkim od tak zapomnieć i zastąpić nowym życiem. Dla mnie nie pojęte. Więc sam już nie wiem, albo mnie nigdy nie kochała, albo nie zna lub myli to uczucie z innym. Ja znowu, co by nie zrobiła nie potrafię przestać Kochać (przecież próbowałem ). A ona mówi, że to obsesyjna miłość, że normalny człowiek po zdradzie by już nie chciał być z tym drugim.
Teraz już ponad miesiąc jak się wyprowadziła, 4 miesiące jak nie śpimy w jednym łóżku i tydzień jak w ogóle się nie odzywa, a pozew w sądzie. Nigdy tak źle nie było. Boję się bardzo, że to już jednak koniec naprawdę i stracę ją bezpowrotnie.
Jedyne co udało mi się wdrożyć to odcięcie się od niej do minimum, spokój i opanowanie w rozmowach z nią oraz stanowczość w obronie swoich granic. Cierpię bardzo z tego powodu. Odpycham myśli na bok: co teraz robi, czy kogoś ma- wiem, że nie mam na to już wpływu, myślę czy faktycznie wyrzuciła mnie z swojego serca i życia na zawsze, czy już nic dla niej nie znacze i czy tak jest jak mówi, że nie Kocha i nic nie czuje już do mnie. Czytam książki polecane na forum i modlę się. Na wadze na razie nie potrafię przybrać, są dni że w ogóle nie mam ochoty nic jeść, ale gdy jest młoda to nadrabiam znowu. Zmieniam się to widać, ale czy to wystarczy i czy w ogóle ona zauważy te zmianę. Nie mamy z sobą kontaktu- to niby jak. Czy kiedyś minie jej przekonanie, że decyzję o rozwodzie podjęła o parę lat za późno jak twierdzi i, że teraz ujawniłem swoje prawdziwe oblicze - próbując zatrzymać ją na siłę teraz. Chciałbym żeby to wszystko było tylko złym snem... Niestety to nie sen- samotność dobija, upadek pełznie, a depresja człapie na czworakach.