Od kilku dni mam bardzo ograniczony dostęp do internetu. Poniższą odpowiedź napisałem kilka dni temu, ale wklejam, bo mimo posunięcia się dyskusji bardzo do przodu zachowuje moim zdaniem pewną aktualność:
EzerKenegdo pisze: ↑30 gru 2017, 22:19 Przede wszystkim dlatego, że jeśli sobie przypomnisz czas, zanim poznałeś żonę, to z pewnością uświadomisz sobie, że jest możliwe szczęście bez niej.
U mnie jest dokładnie przeciwnie – już o tym pisałem:
Ukasz pisze: ↑16 lis 2017, 22:49 Potrzeba bycia blisko z innym człowiekiem, dzielenie się z nim sobą, wszystkimi radościami i smutkami, była we mnie wcześniej, zanim poznałem swoją żonę. Widziałem to dokładnie i potrafiłem jasno wyartykułować. Nie chcę ani tej potrzeby stłamsić, ani wypełnić kimś innym. Mam głębokie przekonanie, że nie jest to wada, lecz piękny, choć czasem trudny Boży dar.
EzerKenegdo pisze: ↑30 gru 2017, 22:19 A po drugie - kiedyś spotkałam się z taką myślą, że jeśli kogoś potrzebujemy do szczęścia i chcemy, aby była z nami, bo NAM jest bez niej źle, to jest to dowód na chęć przedmiotowego, instrumentalnego traktowania drugiego człowieka. W tej rozprawie (nie przypomnę sobie niestety, co to było
, żeby podlinkować) pisano wyraźnie: w miłości i w jej rozumieniu w ujęciu chrześcijańskim (poświęcenie, bezinteresowność <-- nie mylić z bezwarunkowością) ważniejsze powinno być pytanie: na co ja się mogę przydać tej drugiej osobie, czy ona jest ze mną szczęśliwa, co mogę jej dać, czy jej dobrze ze mną, czy jest spełniona i czy budzi się z poczuciem zadowolenia z życia, bo "mnie ma". Tymczasem większość ludzi (po ludzku właśnie) każdą stratę, odejście małżonka rozumie w takim ujęciu egoistycznym. To JA będę biedny, sam. To JA będę opuszczony, to JA będę nieszczęśliwy. Muszę więc zrobić wszystko, aby on/ona do mnie wróciła, najlepiej na moich zasadach.
Sądzę, że sakrament małżeństwa łączy tak samo w obie strony. Pragnienie bliskości, odbudowy miłości jest tak samo dla żony, jak dla mnie. Moje postępowanie musi być nakierowane na jej szczęście, nie na moje – i między innymi dlatego nie stawiam sobie za cel osiągnięcie własnego tu na ziemi. Żeby jej wybór był wolny, muszę umieć żyć sam, nie stawiać jej w emocjonalnym szantażu. Pokazuję jej teraz bardzo wyraźnie, że potrafię funkcjonować bez niej, rozwijać się, realizować pasje. Nie muszę do tego być szczęśliwy.
EzerKenegdo pisze: ↑30 gru 2017, 22:19 Idąc dalej - jeśli chcę naśladować Jezusa i iść Jego drogą (bo tylko to da mi pełnię szczęścia), muszę nauczyć się kochać i postępować tak jak On.
No właśnie – a dlaczego Bóg nas stworzył? Czy On nie potrzebuje naszej miłości, naszej odpowiedzi? Jest pełnią i w tę pełnię jest wpisane niesłychane pragnienie zjednoczenia z człowiekiem. My tego nie potrafimy spełnić zamknięci w naszym egoizmie, ale On cały się na to otwiera. Cierpi, gdy my nie chcemy być z nim. Jest doskonały, a mimo to sam sobie nie wystarcza. Głód kochania, bycia kochanym i bliskości jest w nas i jest Jego odbiciem, a nie dziełem szatana.
EzerKenegdo pisze: ↑30 gru 2017, 22:19 Wiem też podskórnie, że tylko w taki sposób, uwalniając się całkowicie od konieczności bycia z małżonkiem (nie od miłości do niego, to dwie różne rzeczy), możemy na powrót stać się po pierwsze interesujący dla tych małżonków, po drugie - dojrzali do pięknej, wybaczającej miłości, takiej jak trzeba.
Nie pisałem o konieczności bycia z małżonkiem, ale o pragnieniu bliskości. Nie wierzę w miłość bez tego pragnienia. Bez takiej potrzeby, bez bólu oddalenia. Fundamentem miłości jest wybór, ale ona nie sprowadza się do samej decyzji, ani nawet do czynów z niej wynikających (1Kor 13, 3):
„I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał.”
Słowa „potrzeba” może mieć różne znaczenia. Jednym z podstawowych jest pragnienie czegoś i w takim było ono użyte w moim poście. To pragnienie nazywam potrzebą czy głodem. Spełnienie pochodzącego od Boga pragnienia miłości jest możliwe tylko w Nim, ale miłość do niego wiedzie przez drugiego człowieka (1J 4,20):
Jeśliby ktoś mówił: «Miłuję Boga», a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi.
Nie można kochać Boga nie kochając ludzi. Miłość jest niesłychanie bogata i jesteśmy powołani do różnych jej form. Moim powołaniem, nie mam co do tego wątpliwości, było i jest małżeństwo. Moja droga do szczęścia prowadzi przez wypełnienie tego powołania. Nie chcę i nie powinienem szukać „objazdu” np. przez bloga, zaangażowanie we jakiejś wspólnocie, rozmowy z przyjacielem, pracę społeczną, realizację pasji itp. To wszystko może być dodatkiem. Chcę czerpać radość, jaką Bóg mnie już teraz obdarza, ale ani nie jest to celem moich działań, ani nie jest to szczęście czy poczucie spełnienia. Być może idąc za głosem powołania dojdę do mety dopiero po drugiej stronie.
Pragnienie Boga i bliskości z sakramentalnym małżonkiem są dobre. Dążenie do ich spełnienia nie jest samo w sobie egoizmem. Zawiera w sobie przede wszystkim gotowość do daru z siebie, ale także do przyjęcia takiego daru z drugiej strony. A w zasadzie więcej niż gotowość: właśnie pragnienie, potrzebę, głód. Świadomość bólu i braku, dopóki nie będą spełnione. I umiejętność życia w takim stanie, rozwoju, przyjmowania radości i pokoju, jakim Bóg nas obdarza.
Do tego, co napisałem kilka dni temu, dodam jeszcze kila uwag.
Szczęście wydaje mi się pojęciem bardzo względnym: w zasadzie nie ma ani pełnego szczęścia, ani jego absolutnego braku. Mówimy tu o takiej jego formie, kiedy chcemy aktualny stan rozwijać, ale nie zasadniczo zmieniać. W tym rozumieniu, o jakim tutaj mowa, jego przeciwieństwem jest cierpienie.
Jedną z moich pierwszych lektur po "odkryciu" Sycharu i tego forum była biografia Dolino Ruotolo. Uznałem, że najlepszą drogą do zawierzania Bogu swojego życia będzie poznanie mistrza w tej sferze. Ów Sługa Boży przez 19 lat miał zakaz odprawiania mszy św., jeszcze dłużej zabraniano mu głoszenia Słowa. Sprawiało mu to ogromny ból. A gdy przez pewien czas zakazano mu nawet przyjmowania Chrystusa eucharystycznego, było to dla niego cierpienie nie do zniesienia. To z całą pewnością nie było jego szczęście, choć całkowicie oddał się Bogu. Przez nieodpowiedzialność innych ludzi nie mógł realizować swojego powołania, tego, do czego wezwał go Bóg. Sądzę, że ogólnie szczęście człowieka na ziemi to realizacja własnego powołania. Gdy to z czyjejś winy nie jest możliwe, cierpimy. Nadal wtedy możemy i powinniśmy ufać Bogu, ale nazwanie tego szczęściem byłoby kłamstwem.
zenia1780 pisze: ↑01 sty 2018, 15:24 Jest jeszcze inny aspekt tego bycia szczęśliwym w samotności... Istotne tu jest nie to że jestem szczęśliwy, bo jestem samotny, ale mimo, że jestem samotny, to jestem szczęśliwy ( bo szczęście w nas powinno być czymś niezależnym od warunków zewnętrznych)...
Ten aspekt jest niejako podwójny:
1. Odbiera drugiej stronie poczucie władzy nad tym czy ja będę szczęśliwy ( i ten aspekt myśę dotyczy Twojej żony)
2. Uwalnia drugą stronę od odpowiedzialności za moje szczęście, od obowiązku sprawiania tego abym ja była szczęsliwa.
Myślę, że w obu tych punktach tkwi błąd: że nie powinniśmy żadnej władzy nad nami oddawać innemu człowiekowi i że nie ponosimy żadnej odpowiedzialności za szczęście innych. Otóż Bóg stwarzając nas i obdarzając swoją miłością dal nam właśnie taką władzę na Sobą: nad Swoim bólem i nad Swoją radością. Nasz grzech go rani, a dobry uczynek, odpowiedź na Jego miłość - raduje. Powierzył nam także taką władzę nad innymi ludźmi: nasze postępowanie nie jest obojętne dla innych. Możemy im sprawić realną krzywdę lub przyczynić się do ich szczęścia, a nawet zbawienia. To nasza decyzja i za nią ponosimy odpowiedzialność. Otrzymaliśmy ją od Niego, ale po części sami wyznaczamy jej zakres. Jest on bardzo szeroki w stosunku do najbliższych, jak współmałżonek i dzieci, węższy w stosunku do innych. Przekonanie o tym, że szczęście powinno wynikać tylko z wewnętrznej postawy danej osoby, wydaje mi się tylko jaskrawie sprzeczne z doświadczeniem, ale także niesłychanie groźne. Stosowane konsekwentnie jako zasada moralna otwiera drogę do rzeczy naprawdę okropnych.
zenia1780 pisze: ↑01 sty 2018, 13:48
A tak własnymi słwami, w jakim celu ją postawiłeś? Jakiego rezultatu oczekujesz? Jakie konsekwencje będą wynikiem jej przekroczenia przez żonę?
Co do sposbu jej postawienia...
[...]
Postawilęś granicę i jednoczśnie daleś żonie możliwośc jej przekroczenia.
No tego własni pojąć nie potrafię...
Czyli tak napradę żadnej granicy nie postawiłeś, w moim odczuciu...
Co rozumiałeś przez
wszelki wypadek uprawniający do użycia klucza?
Podało też pytanie, kogo ta granica ma chronić.
Odpowiadam: granica ma chronić nasze relacje. Dlatego istotne jest, żeby była w nas, a nie w kluczu czy zablokowanych drzwiach. To tylko tymczasowe narzędzia. "Wszelki wypadek" to np. konieczność regulacji będącego po mojej stronie pieca ogrzewającego cały dom, ale też dowolna wizyta np. po przysłowiową szczyptę soli do sąsiada. Nie jest nim korzystanie z pomieszczeń po drugiej stronie jako swojej własności, na co dzień, ignorując wolę gospodarza.
Właśnie udało się chyba - mam nadzieję, że trwale - osiągnąć ten stan. Uświadomiłem żonie, jak poważne mogą być dla niej konsekwencje prawne (m.in. utrata prawa do wykonywania zawodu), jeśli spróbuje rozwiązać to siłowo ("Jak zamkniesz drzwi, to wybiję Ci okno"). Zwymyślała mnie, ale sama zabrała używane na co dzień kurtki. Nadal sprawdza, czy drzwi są zamknięte (nie są), ale już ich nie przekracza. Dotarło do niej, że ja też mam pewne prawa i potrafię ich bronić.
Na koniec przyznam, że nie spodobało mi się przeniesienie części wypowiedzi do odrębnego wątku. Moim zdaniem dyskusja wcale nie odbiegła od moich spraw. To, o czym dyskutujemy tu - szczęście bez współmałżonka - wiąże się ściśle z istotą miłości i trudno to kontynuować w dwóch miejscach jednocześnie. Oczywiście szanuję decyzję moderatorów i nie domagam się jej zmiany.