Wątek Ukasza

Refleksje, dzielenie się swoimi przeżyciami...

Moderator: Moderatorzy

zenia1780
Posty: 2170
Rejestracja: 18 sty 2017, 12:13
Jestem: szczęśliwą żoną
Płeć: Kobieta

Re: Wątek Ukasza

Post autor: zenia1780 »

Ukasz pisze: 12 lis 2017, 9:53 Muszę jednocześnie jednoznacznie akceptować osobę i równie jednoznacznie sprzeciwić takim postępkom, które niszczą nasze małżeństwo
Przede wszystkim słowo muszę nie jest, oczywiście w moim odczuciu, słowem adekwatnym, ponieważ mówi ono, że moje działanie nie wynika z mojej podjętej w wolności decyzji i że się w pełni z tym działaniem nie zgadzam, a co z tym idzie brak jest szczerości w moim działaniu.

Druga kwestia, czy mógłbyś bardziej jednak sprecyzować owe postępki niszczące wasze małżeństo?
Ukasz pisze: 12 lis 2017, 9:53 Moja próba była taka. Po pierwsze, powtarzałem wielokrotnie, że chcę żyć tylko z nią. Nie mam alternatywy, nie będę szukał innej, a nie umiem być sam.
To mówiłeś żonie? :shock: Czy to tylko jest dopowiedzenie dla nas?
Ukasz pisze: 12 lis 2017, 9:53 Jest moją jedyną nadzieją na szczęście w tym życiu.
Czyli Towje szczęście jest zależne od drugiego (i to tylko jedneg) człowieka???
Wybacz, ale ja nie chciałabym nosić na sobie takiej odpowiedzialności.
Ukasz pisze: 12 lis 2017, 9:53 Decyzja o separacji wynika jedynie z tego, że aktualnie dalsze bycie obok nas oddala,
Dlaczego?
Ukasz pisze: 12 lis 2017, 9:53 odsunięcie się na jakiś czas daje większe szanse na odbudowę małżeństwa w przyszłości.
:shock:
Mógłbyś wyjaśnić tę logikę, bo nijak jej pojąć nie potrafię?
Ukasz pisze: 12 lis 2017, 9:53 Po drugie, stawiając warunki uważałem, żeby nie było w nich żądania zmiany jej postawy wewnętrznej, tylko zgody na pewne proste, zewnętrzne rozwiązania. Konkretnie chodziło o to, żebyśmy urlop mogli spędzać razem (poza tygodniem, który może spędzić dowolnie i ja nawet nie mam prawa pytać, jak), żebyśmy mieli jeden dzień w tygodniu na bycie razem (bez żadnych warunków, jak miałby być spędzony ten czas), oraz żebyśmy mieli prawo nawzajem pytać się o swoje finanse (bez prawa do udziału w decyzjach i z wyłączeniem jakiejś kwoty, proponowałem 1000 zł, o którą pytać nie miałbym prawa)
Po pierwsze, te pewne proste rozwiązania zewnętrzne wystrczyłyby Ci do tego aby uznać, że jest OK?
Po drugie, a co ze swojej strony proponowałeś: co byłeś w stanie z siebie dać lub co poświęcić dla dobra małżeństwa?
Po trzecie jak mialo dzialać to: nie było w nich żądania zmiany jej postawy wewnętrznej, tylko zgody na pewne proste, zewnętrzne rozwiązania?
Czyli jak? Nie ważne, że z niechęcią i wbrew sobie, ale ważne aby pojechał az Tobą na urlop?
Czy Tobie o ratowanie małżeństwa chodziło, czy o zachowanie pozorów?
Ukasz pisze: 12 lis 2017, 9:53 Jednocześnie podkreślałem, że to propozycje i jeśli ona pokaże mi jakieś inne rozwiązania dające nadzieję na odbudowę wzajemnego zrozumienia i zaufania, to oczywiście z tych możemy zrezygnować.
Ukasz pisze: 12 lis 2017, 9:53 Zgłosiła kontrpropozycję, że za 9 miesięcy pojedziemy na kilkudniową wycieczkę rowerową i to powinno wystarczyć. Nie przyjąłem tej oferty.
A dlaczego nie przyjąłeś tej oferty?
Ukasz pisze: 12 lis 2017, 10:17 Poza tym, co równie ważne, w mojej ocenie więzi między nami najbardziej rozbiła pogarda ze strony żony.
Nie przeczę, że tak może być, jednak czy mógłbyś rozwinąć jak owa pogarda się przejawiała, bo może być rownież tak, że to były tylko Twoje odczucia, które z rzeczywistości nic z pogardą wspólnego nie miały.
Ukasz pisze: 12 lis 2017, 10:17 Wydaje mi się, że w sytuacji kryzysu postawienie jakiś konkretnych warunków dalszego mieszkania razem nie jest generalnie rzecz biorąc złym rozwiązaniem.
A to już zależy od wielu czynników: od tego czy ten kryzyś jest rzeczywisty w odbiorze obu małżonków, na czym ów kryzys plega, jakiego jest kalibru i przede wszystkim od tego czy się chce małżeństwo ratować z poszanowaniem drugiej osoby, czy tylko przeforsować spełnienie własnych oczekiwań/żądań.
Ukaszu, co przy podejmowaniu swoich decyzji było dla Ciebie ważniejsze: Wasza relacja, czy Twoja racja?
lecz [Pan] mi powiedział: «Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali».
(2Kor 12,9)
zenia1780
Posty: 2170
Rejestracja: 18 sty 2017, 12:13
Jestem: szczęśliwą żoną
Płeć: Kobieta

Re: Wątek Ukasza

Post autor: zenia1780 »

Ukasz pisze: 12 lis 2017, 10:17 A jest to przecież wymuszanie czegoś w celu naprawy małżeństwa.
Nie tylko z własnego doświadczenia wiem, że żadne wymuszenia nie ratują małżeństwa.
Możliwe jednak, że ktoś ma inne doświadczenia, dlatego proszę o podzielenie się
lecz [Pan] mi powiedział: «Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali».
(2Kor 12,9)
zenia1780
Posty: 2170
Rejestracja: 18 sty 2017, 12:13
Jestem: szczęśliwą żoną
Płeć: Kobieta

Re: Wątek Ukasza

Post autor: zenia1780 »

Ukasz pisze: 12 lis 2017, 9:53 Już po wyprowadzce napisała mi, że w ostatnim roku nie pracowała w niedzielę, więc mogłem z nią spędzać jeden dzień w tygodniu, gdybym chciał. W rzeczywistości nie spędziła ze mną ani jednej całej niedzieli w czasie tego roku, przedpołudnie spędzała zwykle na jakiś swoich zajęciach (gimnastyka itp.), popołudnie zawsze z kolegami z tenisa, czasem wracała w międzyczasie na obiad. Tych wspólnych obiadów w niedzielę na pewno było mniej, niż dwa w miesiącu, raczej średnio wypadał jeden.
Przepraszam, że pytam, ale czy była przeciwna Twojemu uczestnictwu w tych zajęciach?
lecz [Pan] mi powiedział: «Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali».
(2Kor 12,9)
lustro
Posty: 1499
Rejestracja: 02 sie 2017, 22:37
Jestem: szczęśliwą żoną
Płeć: Kobieta

Re: Wątek Ukasza

Post autor: lustro »

Ukasz

Może się mylę, bo pisanie na forum zawsze jest trochę ulomną formą przekazu, ale ja czytając twoje posty mam najsilniejsze jedno wrazenie, które krótko można określić - JA
twoje JA jest tu dominujące.

Ty stawiasz warunki.
Ty się starales.
Ty postanowiłeś.

Twoja żona może mieć faktycznie zupełnie dość bycia z kimś takim.

Też chciała bym wiedzieć dlaczego odmowiles wspólnego wyjazdu na wycieczkę na 9 dni z zoną. Przecież chcesz wspólnego czasu?
A może jednak chcesz, ale na swoich warunkach?

Dlaczego twoja żona nie ma ochoty na wspólne spędzanie czasu?
Może jesteś zwyczajnie nudny?
A może trudny?
Bo coś przecież leży u podłoża.
Dlaczego wybiera czas z innymi...potrafisz to powiedzieć?

Ja jestem bardzo ciekawa, jak mieszkając oddzielnie, będziesz budował więzi z zoną. Jak jej pokazesz, że coś zrozumiałeś (jak już zrozumiesz) i się zmieniasz (jak już zaczniesz się zmieniac) skoro mieszkacie osobno.
Żebyś się nie zdziwił jak żona za pół roku złoży o rozwód. Ostatecznie więzi ustały.

I widzę jeszcze jedną rzecz - TY decydujesz. I nie chcesz wypuścić "sznurkow" z rąk.
I gdzie tu prezent dla Boga z twojego małżeństwa?
Mam wrazenie, że jeszcze nawet nie zacząłeś pakowania.
s zona
Posty: 3079
Rejestracja: 31 sty 2017, 16:36
Płeć: Kobieta

Re: Wątek Ukasza

Post autor: s zona »

Witaj Ukasz ,
wybacz , ale ta wypowiedz Lustro troche mnie "osmielila "..

Zobaczylam niemal " skopiuj wklej " mojego meza ..
A juz to " wymuszanie " to wisienka na torcie ..
Przepraszam ,ze to napisze wprost
ale czy Twoja zona nie czula Dyktatora w domu .. pisze to ze swojego doswiadczenia ,
gdyz moj maz uwazal ,ze jedyne co moge robic to "byc grzeczna" ..
zaniazanie mojej wartosci tez bylo na codzien ..

Wiesz jaki jest stan na dzisiaj ..
Maz zostal sam ze " swoja racja" bez relacji w blizszej ani dalszej rodzinie ..
Chce mu pomoc ....ale to OD JEGO POSTAWY zalezy ciag dalszy ...
Co nie znaczy ,ze sama jestem bez wad ...

Zycze Ci Bozej Odwagi w rozeznaniu ..
Pozdrawiam :D
Angela
Posty: 490
Rejestracja: 31 maja 2017, 1:34
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Kobieta

Re: Wątek Ukasza

Post autor: Angela »

Ukaszu ,
Kościół dopuszcza seperację, a czasem zaleca, ale jako środek obrony własnej w przypadku przemocy. Czy ty doświadczasz przemocy ze strony żony np emocjonalnej?
Te pytanie nie jest atakien, ale próbą zrozumienia okolicznosci kryzysu. Dlaczego wytaczsz armattę, gdy można użyć wiatrówki? Dla każdego mężczyzny bardzo ważne jest poczucie, że jest szanowany, ale czy jego brak to powód by zabrać zabawki i iść na swoje podwórko. A dodatklwo dać sygnał jakiemuś kowalskiemu ,,chata wolna"? Czy chcesz, by żona była twoim przyjacielem, czy ,,spełniaczem twoich warunków? Czy mówisz jej co w niej cenisz? Czy ją znasz, wiesz co ją pasjonuje i co wzrusza? Czy starasz się jej opowiadać o sobie, swoich sukcesach i porażkach, dzielisz się z nią swoim życiem? Co robisz sam gdy żona wychodzi? Czy to jest ciekawe życie?
Ukasz

Re: Wątek Ukasza

Post autor: Ukasz »

Chciałem odpowiedzieć na wszystko po kolei, ale po dwóch godzinach pisania, cytowania fragmentów itd. wylogowało mnie i wszystko szlag trafił. Napiszę inaczej, może bardziej po kolei.

Przede wszystkim bardzo dziękuję za to, za co już dziękowałem z góry, za głosy krytyczne. Naprawdę się z nich cieszę!

Mam jednak wrażenie, że niektóre domysły wzięły się ze zbyt pobieżnej lektury moich przydługich postów, a jednocześnie z tego, ze do tej pory o kształcie naszego kryzysu pisałem bardzo ogólnie.
Gdy kryzys się zaczął, mieliśmy za sobą ponad 20 lat udanego pożycia. Oczywiście żadna sielanka, ale blaski wyraźnie przeważały nad cieniami i byliśmy - tak oboje sobie mówiliśmy i ja na pewno szczerze, żona chyba też - szczęśliwi. A źródłem tego szczęścia była nasza miłość. Żona do niedawna lubiła powtarzać, że jestem szczęśliwy tylko dzięki niej, a ja do załamania na przełomie 2014/2015 r. z radością przytakiwałem. Obowiązkami dzieliliśmy się względnie równo, ja może robiłem w domu trochę więcej, ale żona lepiej zarabiała, jakoś udawało się wspólnie podejmować decyzje. Nasza uwaga była w znacznej mierze skoncentrowana na dzieciach.
W 2010 r. starszy syn się wyprowadził, a młodszy też stał się w zasadzie samodzielny. Był to dla mnie czas największych sukcesów zawodowych. Żona założyła wtedy mały klub sportowy głównie dla starszych panów, w czym jej kibicowałem. Poczuła się tam świetnie, bo - jak sama to podkreślała - była dla nich kimś ważnym. Dla mnie była kimś jeszcze ważniejszym i była tego świadoma, ale to szybko przestało się liczyć. Przygotowując imprezy dla nich promieniała, wchodziła w to całą sobą, wykazując ogrom inwencji, zapału, zaangażowania pod każdym względem. Początkowo cieszyłem się razem z nią, ale gdy okazało się, że jednocześnie to wszystko równie szybko znika z naszych relacji, zacząłem się niepokoić. Przede wszystkim prosiłem, żebym też mógł się tam jakoś włączyć. Początkowo wynajdowała jakieś argumenty przeciw konkretnym pomysłom na mój udział, ale wkrótce usłyszałem, że "jeżeli spróbujesz zbliżyć się do moich przyjaciół, to Cię rzucę". Przestała całować się ze mną. Gdy zwróciłem jej na to uwagę po dwóch miesiącach, wyraziła zdziwienie, a potem stwierdziła, że widocznie zaczęło mi śmierdzieć z ust. Ogólny zanik namiętności w relacjach intymnych uznała za rzecz normalną, przecież nie jesteśmy nastolatkami, zostało nam "jakieś przyzwyczajenie małżeńskie" i tak już ma być. Pasje dawniej wspólne przestały być interesujące. Swoje urodziny i imieniny urządzała w klubie, na moje przychodziła na połowę lub wcale, nie mówiąc już o jakimś udziale w ich przygotowaniu. Imprezy taneczne, które organizowaliśmy wspólnie, urwały się, tańczyć chciała tylko tam. Początkowo klub spotykał się raz w tygodniu, w niedzielę popołudniu, potem doszedł jeszcze jeden dzień. Ta niedziela była "święta" - każdy wyjazd weekendowy musiał się skończyć tak, żeby być w domu z dwugodzinnym zapasem. Przede wszystkim jednak rósł czas wyjazdów klubowych. Początkowo był to tydzień, potem doszedł drugi i trzeci, krótsze wypady i imprezy okolicznościowe. Radykalnie zmienił się stosunek żony do mnie. Miejsce dotychczasowego obustronnego szacunku z jej strony zajęła nieskrywana pogarda. „Chcesz szacunku? To sobie na niego zasłuż!”, „Co za cham!”, „Co za bezguście!”, „Jak można być tak głupim?!”, „Jesteś podły albo chory psychicznie, nie wiem, co gorsze.”, „Wszystko, co osiągnąłeś w życiu, osiągnąłeś moim kosztem.” - i to nie były słowa rzucone w uniesieniu, tylko wypowiadane na spokojnie, powtarzane, szczególnie ostatni zarzut. Oczywiście nigdy nie słyszała ode mnie podobnych słów. Powoli w domu przestawałem być kimś, a zaczynałem być czymś. Wobec mnie (i tylko mnie) nie obowiązywały elementarne zasady kultury, jak "dziękuję" po wspólnym posiłku. Moje prośby lub sprzeciwy były po prostu ignorowane. Jeżeli coś mi się nie podobało, to słyszałem, że "mam się dostosować". Powoli przestała zajmować się domem, więc stopniowo przejmowałem wszystkie obowiązki. Szczególnie bolesne to było w odniesieniu do świąt. Przygotowania do nich były zawsze wspólnym, radosnym wysiłkiem. Zostałem z tym sam, nawet w sytuacjach dość skrajnych. W którymś roku miałem poważny uraz, nogę powinienem trzymać cały czas poziomo, nawet chodzenie o kulach groziło pogłębieniem trwałego upośledzenia. Uznałem jednak, że muszę dom przygotować na święta i zrobiłem ciasta, odkurzyłem wszystko, pomyłem okna. 23 XII żona wróciła jak zwykle późnym wieczorem. Poczłapałem na górę, żeby pościelić łóżko. Żona od pewnego czasu trzymała swoje ubrania i inne rzeczy na hałdzie na podłodze, więc musiałem je na czas odkurzania przełożyć na łóżko i teraz z powrotem na „miejsce”. Gdy wchodząc do sypialni zobaczyła to, zaczęła na mnie wrzeszczeć, żebym zostawił jej rzeczy, że nie wolno mi ich ruszać. To była jej jedyna reakcja na porządki w domu. Wtedy po raz pierwszy usłyszała ode mnie, że ma się wyprowadzić. Wyśmiała to. Doskonale wiedziała, że nie jestem w stanie być bez niej i jak opadły emocje, szybko się z tego wycofałem. Od czasu dostrzeżenia kryzysu miałem pomysł na jego przezwyciężenie przez moje większe zaangażowanie: troska, czułość, kwiaty, prezenty, wyręczanie w pracach domowych, romantyczne wyjazdy. Podziałało to o tyle, że moje uczucia rzeczywiście bardzo się ożywiły. Każdy jej gest, miły lub niemiły, działał znacznie mocniej. Żona oczywiście to widziała. Z jednej strony odpowiadało jej takie uwielbienie, z drugiej ona w tym samym czasie świadomie (jak przyznała później) luzowała więzy między nami, bo uznała ja za zbyt krępujące. Ograniczała wspólny czas, informację o sobie (nie miałem np. prawa spojrzeć na ekran jej laptopa ani na dzwoniący telefon), nasze uczucia stały się tematem tabu. Kolejne zmiany wprowadzała tak po prostu, nie próbując rozmawiać o tym ze mną. W razie sprzeciwów wykorzystywała swoją władzę emocjonalną nade mną, żeby wymusić akceptację. Gdy nie wykonałem jej polecenia (Zanieś to do komórki! Tam nie ma na to miejsca. Masz wykonać, a nie dyskutować!), miałem tydzień pod hasłem „nie chcę mieć z Tobą nic wspólnego!” Po trzech kolejnych nieprzespanych nocach prosiłem, żeby przynajmniej mi powiedziała, czy chce jeszcze ze mną kiedyś być, bo jestem na skraju wytrzymałości i nachodzą mnie myśli samobójcze. Usłyszałem, że to nie jej sprawa i mam sobie znaleźć psychiatrę. Następnego ranka powiedziała mi, że jednak chce być ze mną i to mi wystarczyło do szczęścia. Po kilku dniach powtórzyła jednak podobny numer, tym razem z wyjazdem z kolegami. Zanim wróciła uświadomiłem sobie, że nie czuję już nic i jest mi dokładnie obojętne, kiedy wróci.
Tak się zaczął drugi etap kryzysu. Już nie wisiałem na niej emocjonalnie. Domagałem się jednak zmian, które umożliwiłyby nam odbudowę więzi. Mówiłem, że obecny stan jest dla mnie nie do zniesienia na dłuższą metę i jeśli nie zgodzi się na żadne zmiany, to odsunę się od niej; nie robię tego jeszcze w nadziei, że mieszkając z nią mam większą szansę zachęcić ją do takiej decyzji. Powtarzałem jednocześnie to, co już tu cytowałem – że nasze małżeństwo jest nierozerwalne, że nigdy nie będę szukał innej, że nie mam planu B, że czeka mnie tylko albo szczęście z nią, albo trudna do wyobrażenia mroczna przyszłość, bo nie potrafię być sam. Zachowywała się dalej tak, jakby słyszała tylko tę drugą cześć komunikatu, że cokolwiek zrobi, ja i tak nie mam innego wyjścia, jak zostać z nią. Ograniczała nasz wspólny czas jeszcze bardziej, aż do opisanego już to stanu, gdy na możliwość rozmowy czekałem kilka tygodni. Doszło do tego, że jeśli jej się zdarzyło coś świadczącego o żywszych uczuciach do mnie, to zaraz potem starała się to jakoś zniweczyć, traktowała jako przejaw wstydliwej słabości i błąd do naprawienia. Na co dzień przejawiała uprzejmość nacechowaną pewnym dystansem. Gdy miała poważną operację i wziąłem trzy tygodnie urlopu, żeby nią się opiekować, ten letni stosunek zmienił się w lodowaty. Interpretuję to tak, że generalnie było to granie roli dobrej żony, potrzebne dla jej wizerunku samej siebie. Gdy uznała, że jako chora nie musi nic grać, to nic nie zostało. Kilka miesięcy później ja wróciłem po wypadku w górach z rozwalonymi obiema stopami i jednym nadgarstkiem, nawet o kulach mogłem zrobić tylko kilka kroków. Dowiedziałem się, że właśnie wyjeżdża na tydzień z kolegami za granicę i muszę sobie radzić sam. Zostałem sam i jakoś sobie poradziłem. Potem usłyszałem, że ja zawsze mogłem na nią liczyć, ale ona na mnie to już nie, bo jak była chora, to jedynie ją utrzymywałem, a nie chciałem spłacać jej długów (nawet to ostatnie nie było prawdą).
Wtedy, po rozmowie z kierownikiem duchowym i przyjacielem wprowadzonym z moje problemy sformułowałem trzy warunki, które moim zdaniem dawały nadzieję na poprawę, zmianę tendencji, wyjście z równi pochyłej, na której się znaleźliśmy. Początkowo mówiłem jej po prostu, że to moim zdaniem dobre pomysły, żeby się nad nimi zastanowiła i porozmawiała o tym ze mną. Po około trzech miesiącach bezskutecznego czekania na taką rozmowę powiedziałem, że w razie niezgody na te warunki i zarazem brak innych propozycji naprawy sytuacji, będziemy musieli się rozstać do czasu dogadania jakiegoś porozumienia i jednocześnie złożę wniosek o separację ze wskazaniem jej wyłącznej winy rozpadu więzi. To znów zostało zignorowane. Po kolejnych trzech miesiącach okazało się, że z powodu jej choroby nie będzie tego lata żadnego wspólnego czasu razem, a ostatnie dwa tygodnie urlopu spędziła z kolegami z klubu. Zaproponowałem wspólny wyjazd w góry po zakończeniu kuracji. Zbyła to milczeniem, co jak podejrzewałem od początku i jak się potwierdziło później, było formą odmowy. Wtedy sprecyzowałem perspektywę czasową: albo dogadamy się do września, albo wtedy ma nastąpić jej wyprowadzka z domu. To również zignorowała. Dopiero przypomnienie sprawy w końcu sierpnia i zapowiedź zmiany zamków wywołała niepokój i reakcję: wyzwiska, stwierdzenia, że i tak tego nie zrobię, a ona nie ma gdzie się wyprowadzić. Wtedy odpowiedziała, że zamiast jakiś stałych zmian wystarczy, jak w maju pojedziemy sobie na kilka dni na rowery. Uznałem, że wycieczka to dobry pomysł, ale z działaniem nie możemy czekać 9 miesięcy i nie chodzi o jednorazową imprezę. Ostatecznie to ja się wyprowadziłem i złożyłem wniosek o separację.
Do końca miałem nadzieję, że żona przynajmniej zacznie negocjować, określi jakieś jej minimum lub inną wersję, że sama wyjdzie z innym pomysłem. Nie wiem, jakie miałem inne możliwości w jakikolwiek sposób skłonić ją do podjęcia wspólnej odbudowy naszych więzi. Narastało we mnie przekonanie, że dalsze werbalne sprzeciwy i zarazem bierna akceptacja wszystkich poczynań mojej żony pogłębia jej pogardę do mnie i przekonanie, że z powodu moich zasad i tak nie mam wyjścia i przyklepię wszystko. Sam obawiałem się, że z czasem po prostu przywyknę, przestanę walczyć o cokolwiek, a może uwierzę, że w porównaniu do jej kolegów jestem nikim i powinienem czerpać szczęście z tego, że mnie jeszcze toleruje koło siebie. Jednocześnie ciągnący się już sześć lat kryzys mocno wyczerpał mnie psychicznie. Przed myślami samobójczymi broniła mnie tylko wiara. Wiedziałem, że moje życie ma się jeszcze na coś przydać, tylko nie wiedziałem, na co. Choć bynajmniej nie zamyka się w czterech ścianach rodzinnego domu, jestem dość aktywny na wielu polach, to sens temu wszystkiemu nadawała miłość do Boga i do żony, nierozerwalnie ze sobą splecione.
Mimo regularnych rozmów z kierownikiem duchowym, spowiedzi, rekolekcji, lektur, powierzaniu Bogu mojego małżeństwa w modlitwie i próbie odgadnięcia Jego planu względem mnie w tym wszystkim nie był to okres rozwoju duchowego. Każde przesilenie „omawiałem” z Bogiem. Zdarzało się, że nie wiedząc kompletnie, co począć w kolejnej sytuacji, szedłem się modlić i wtedy przychodziło rozwiązanie. Po załamaniu uczuć przed trzema laty sam trochę okrzepłem, ale zarazem wystygłem. Dotąd czerpałem siłę z wiary i z miłości do żony, do której On mnie powołał. To jakoś się nakręcało nawzajem. Wtedy każdy dobry uczynek przynosił niesamowitą radość, sama modlitwa była radością. Świadomość tego, że grzechem ranię nie tylko Boga, ale też kalam nasze małżeństwo było mocnym bodźcem, który nieraz pozwalał odeprzeć pokusę lub wzmacniał skruchę po upadku. Poczucie odpowiedzialności w pewnym sensie również za jej wiarę i konieczność dawania świadectwa w każdej chwili codziennego życia były bardzo mobilizujące. Gdy tego nie tylko zabrakło, ale kolejne zdarzenia dobijały coraz mocniej, bardziej walczyłem o przetrwanie, niż choćby próbowałem wzrastać. Krótko po wyprowadzce dowiedziałem się o wspólnocie Sychar. Zacząłem od książki Ani Jednej „Ile jest warta Twoja obrączka?”, potem zarejestrowałem się na forum, kontynuuję lektury, wybieram się na skupienie modlitewne.
Nie wykluczam, że popełniłem błąd wyprowadzając się. W tej chwili byłby on jeszcze względnie łatwy do naprawienia. Być może największym błędem było to, że tak długo nie potrafiłem stawiać twardych warunków. Może kluczowy był moment przed jego rozpoczęciem, kiedy byłem przekonany, że jest najlepiej. Wtedy rzeczywiście chyba mi się wydawało, że moje małżeństwo jest przede wszystkim w moich rękach, choć trudno mi to oceniać z tak odległej perspektywy. W ostatnich sześciu latach często wyznawałem Bogu swoją bezsilność i prosiłem o ratunek dla związku, który przecież jest Jego. Na pewno byłoby lepiej, gdybym tu trafił wcześniej.
Pavel
Posty: 5131
Rejestracja: 03 sty 2017, 21:13
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Mężczyzna

Re: Wątek Ukasza

Post autor: Pavel »

Witaj Ukasz,
Mam problemy z pisaniem, do środy, bo klawiatura mi "siadła" przy wydatej pomocy moich pociech :D
To plus brak czasu przeszkadzały mi napisać wcześniej.

Gorąco polecam analizować poszczególne posty, zwłaszcza te, których czytanie boli, oraz te z którymi się nie zgadzasz.
Ja w te sposób odnalazłem kilka swoich wad i dysfunkcyjnych zachowań.
Ukasz pisze: Wiem, że popełniałem błędy, ale bardzo trudno rozeznać, co było błędne, a co słuszne.
To jest to, co mi się przebija od Twego pierwszego postu.
Nie wiem jaką pracę wykonałeś dotychczas, co przeczytałeś.
Ja po lekturze Twoich postów na początek poleciłbym te opisujące różnice w fukcjonowaniu kobiet i mężczyzn, oraz poznanie tego co pogrubiłem.
Mi bardzo w tym pomogło między innymi słuchanie konferencji Jacka Pulikowskiego.
Tę, oraz wcześniejsze pozycje, znajdziesz tu:
viewtopic.php?f=10&t=383

Poza tym, chciałbym tylko a chwilę obecną dodać, że i wg mnie decyzja o wyprowadzce i sepracji była nazbyt szybka i pochopna.
Moim zdaniem nie wyczerpałeś bowiem możliwości innych, mniej radykalnych.

Ja, gdy już w swoim kryzysie małżeńskim dotarłem do poważnych myśli o separacji, podjąłem decyzję, że najpierw sam zacznę fukcjonować tip-top, wyeliminuję wszelakie obiektywnie złe dla relacji zachowania plus te subiektywnie (w odbiorze żony), na ile to możliwe.
Wydajesz się, na ile można wywnioskować po kilku postach, bardzo konkretnym facetem, dlatego wg mnie, warto abyś na początek konkretnie przepracował samego siebie.
To da Ci masę danych i odpowiedzi.
Konieczna jest spora dawka pokory, mam nadzieję, że ją w sobie znajdziesz. O ile oczywiście się na to zdecydujesz :D
"Bóg nie działa poza wolą człowieka i poza jego wysiłkiem.(...) Założenie, że jeśli się pomodlimy, to będzie dobrze, jest już wiarą w magię." ks. dr. Grzegorz Strzelczyk
Pavel
Posty: 5131
Rejestracja: 03 sty 2017, 21:13
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Mężczyzna

Re: Wątek Ukasza

Post autor: Pavel »

Nad moim poprzednim postem jest długi post Ukasza, który został napisany przed moim, a który czekał nieco na akceptację (powody znane autorowi), także zachęcam do przeczytania.
"Bóg nie działa poza wolą człowieka i poza jego wysiłkiem.(...) Założenie, że jeśli się pomodlimy, to będzie dobrze, jest już wiarą w magię." ks. dr. Grzegorz Strzelczyk
s zona
Posty: 3079
Rejestracja: 31 sty 2017, 16:36
Płeć: Kobieta

Re: Wątek Ukasza

Post autor: s zona »

s zona pisze: 12 lis 2017, 19:37 Witaj Ukasz ,
wybacz , ale ta wypowiedz Lustro troche mnie "osmielila "..

Zobaczylam niemal " skopiuj wklej " mojego meza ..
A juz to " wymuszanie " to wisienka na torcie ..
Przepraszam ,ze to napisze wprost
ale czy Twoja zona nie czula Dyktatora w domu .. pisze to ze swojego doswiadczenia ,
gdyz moj maz uwazal ,ze jedyne co moge robic to "byc grzeczna" ..
zaniazanie mojej wartosci tez bylo na codzien ..

Wiesz jaki jest stan na dzisiaj ..
Maz zostal sam ze " swoja racja" bez relacji w blizszej ani dalszej rodzinie ..
Chce mu pomoc ....ale to OD JEGO POSTAWY zalezy ciag dalszy ...
Co nie znaczy ,ze sama jestem bez wad ...

Zycze Ci Bozej Odwagi w rozeznaniu ..
Pozdrawiam :D
Ukasz ,
w swietle tego ,co napisales wczesniej ...
Przepraszam za "Dyktatora" :oops:
ale pisalam to na bazie moich doswiadczen ..
Sorry ...

Natomiast ,to co mi osobiscie pomaga to zawierzenie Opatrznosci ... NP ...Adoracja ..codz masza sw przez aplikacje ...
Nadal podtrzymuje zyczenia Bozej Odwagi i rozeznania :D

Ps Ukasz , a moze cos takiego pozwoli Ci wejsc lepiej w sedno ...
/www.kryzys.org/viewtopic.php?f=76&p=14348#p14348
rak
Posty: 995
Rejestracja: 30 wrz 2017, 13:41
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Mężczyzna

Re: Wątek Ukasza

Post autor: rak »

Dziękuję Ci Ukaszu za Twoją historię,

jest mi ona bliska, bo jak czytałem to naturalnie mi przyszło postawienie się na Twoim miejscu. U mnie też od paru lat możnaby zaobserwować powolne oddalanie się emocjonalne żony, jednak nie byłem tego taki świadomy jak Ty i sam zacząłem się oddalać i reagować całą gamą podświadomych reakcji (złość, ograniczanie, presja ...), co nas jeszcze bardziej pogrążyło. Dość późno podjąłem świadome próby ratowania.

Mi się wydaje, że moja ślubna nie wyniosła z domu rodzinnego przywiązania do współmażonka i życia małżeńskiego (a nawet wręcz odwrotnie pogardę). Z drugiej strony w jej domu były super relacje rodzice dzieci (u Ciebie podobnie?) i to pozwalało jej funkcjonować przez wiele lat z pełnymi zbiornikami. Ale, że nie ma pokoleniowego nawyku na okazywanie i przyjmowanie miłości od małżonka (tutaj jest też dużo mojej winy) to szuka trochę napełnienia tego zbiornika poza małżeństwem (rodzina pierwotna, kowalski, niespełnione ambicje, praca, itd...)

Twoja historia jest mi też bliska, przez te granice o których wspomniałeś. My niby teraz coś odbudowujemy. Jest ciężko, ale jakoś się toczy... Ostatnio żona wyskoczyła z pomysłem, żeby obok normalnej pracy na etacie rozkręcić jeszcze jakiś biznes (jej niespełniona ambicja). Ja w tej chwili powiedziałem, że nie jestem gotowy, najpierw powinniśmy ustabilizować pomiędzy sobą, zacząć razem mieszkać, przyzwyczaić się i nauczyć być małżeństwem a dopiero później inwestować swój czas i emocje (stres, terminy, itd) w dodatkowe aktywności. Wywiązała się oczywiście kłótnia, bo nie spełniam jej marzeń, ograniczam - intencja nie była ważna. Ja nie mam problemu z nowym biznesem, ale nie uważam że czas jest teraz na to dobry, żeby dowalić sobie kolejnego rozpraszacza. Jak napisałeś o tym klubie, to od razu przypomniała mi się rozmowa o nowym biznesie z poniedziałku... Tu właśnie wchodzą te granice, które z miłością powinny być przedstawione, ale szczerze jak nie były wcześniej konsekwentnie używane, to początkowo będą albo ignorowane albo spotkają się z emocjonalną agresją.

Pozdrawiam i pomodlę się też za Ciebie.
Nieważne jest, gdzie jesteś, ale wszędzie tam, gdzie przyjdzie ci się znaleźć, ważne jest, jak żyjesz - Henri J.M.Nouwen
zenia1780
Posty: 2170
Rejestracja: 18 sty 2017, 12:13
Jestem: szczęśliwą żoną
Płeć: Kobieta

Re: Wątek Ukasza

Post autor: zenia1780 »

Dziękuję Ukaszu za odpowiedź. Rzeczywiście rozwiniecie tematu wiele wyjaśnia...
Przeczytałam dokładnie wszystko kilka razy, aby móc ci odpowiedzieć i sprawdzić czy moje pierwsze wrażenie po jego przeczytaniu utrzyma się.
Wyłowiłam z tekstu kilka zdań, które bardzo mnie zaniepokoiły:
Ukasz pisze: 13 lis 2017, 0:48 Żona do niedawna lubiła powtarzać, że jestem szczęśliwy tylko dzięki niej, a ja do załamania na przełomie 2014/2015 r. z radością przytakiwałem.
Ukasz pisze: 13 lis 2017, 0:48 Doskonale wiedziała, że nie jestem w stanie być bez niej
Niepokoi mnie takie Twoje uzależnienie od żony. Czy to co powyżej napisałeś było/jest rzeczywiście prawdą?
Skąd się to wzięło? Od początku tak było, czy tez może dopiero po drodze siebie zatraciłeś?
Ukasz pisze: 13 lis 2017, 0:48 W razie sprzeciwów wykorzystywała swoją władzę emocjonalną nade mną, żeby wymusić akceptację.
Dlaczego miała taką władzę? Gdzie w tym wszystkim TY?

Ukasz pisze: 13 lis 2017, 0:48 Choć bynajmniej nie zamyka się w czterech ścianach rodzinnego domu, jestem dość aktywny na wielu polach, to sens temu wszystkiemu nadawała miłość do Boga i do żony,
Ukasz pisze: 13 lis 2017, 0:48 Po załamaniu uczuć przed trzema laty sam trochę okrzepłem, ale zarazem wystygłem. Dotąd czerpałem siłę z wiary i z miłości do żony, do której On mnie powołał
A która miłość z tych dwóch jest pierwsza?
A gdzie miłość do samego siebie? Była?

Ukasz pisze: 13 lis 2017, 0:48 To jakoś się nakręcało nawzajem. Wtedy każdy dobry uczynek przynosił niesamowitą radość, sama modlitwa była radością. Świadomość tego, że grzechem ranię nie tylko Boga, ale też kalam nasze małżeństwo było mocnym bodźcem, który nieraz pozwalał odeprzeć pokusę lub wzmacniał skruchę po upadku. Poczucie odpowiedzialności w pewnym sensie również za jej wiarę i konieczność dawania świadectwa w każdej chwili codziennego życia były bardzo mobilizujące. Gdy tego nie tylko zabrakło, ale kolejne zdarzenia dobijały coraz mocniej, bardziej walczyłem o przetrwanie, niż choćby próbowałem wzrastać.
Zabrakło na skutek zdarzeń czy równolegle, niezależnie od siebie?
Ukasz pisze: 13 lis 2017, 0:48 W ostatnich sześciu latach często wyznawałem Bogu swoją bezsilność i prosiłem o ratunek dla związku, który przecież jest Jego.
Co przez te 6 lat Ukaszu zrobiłeś dla siebie? Sobą się zaopiekowałeś jakoś?
O co prosiłeś dla siebie?

Sześc lat. Dużo czasu, dużo szamotania :( ...
Jesteś bardzo tym wszystkim poraniony, co się przewija przez ten post równie mocno, jak Twoje uzależnienie od żony.
I w takim stanie starałeś się ratować małżeństwo... Zresztą nie Ty jeden...
A prawda jest tak, że w takim stanie nie da się tego robić, nawet przy współpracy małżonka, a co dopiero bez niej i do tego z jego jawną do nas niechęcią.
Żeby cokolwiek w tym kierunku móc zrobić trzeba być osobą zdrową ( z zagojonymi ranami), a przynajmniej opatrzoną i gojącym się
sercem...

Nie wiem czy wyprowadzka była dobrym pomysłem. Wszystko zależy od tego jakie rzeczywiście pobudki Tobą kierowały, czy było to zaopiekowanie się sobą, czy tez udowodnienie czegoś żonie, czy też jak pisałeś:
odsunięcie się na jakiś czas daje większe szanse na odbudowę małżeństwa w przyszłości.
Choć przyznam szczerze, że logiki tej ostatniej możliwości nadal nie rozumiem, a o wyjaśnieniu której w ferworze pisania zapewne zapomniałeś.

Od jakiegoś czasu mieszkasz sam.
Co robisz dla siebie?
lecz [Pan] mi powiedział: «Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali».
(2Kor 12,9)
Ukasz

Re: Wątek Ukasza

Post autor: Ukasz »

Serdecznie Wam dziękuję za czas i wysiłek poświęcony wsparciu dla mnie. To naprawdę wiele dla mnie znaczy. Postaram się skorzystać z wszystkich sugestii lektur, ale ich kolejka się wydłuża, a złośliwa doba wciąż ma tylko 24 godziny.
Zanim odpowiem na niektóre pytania, przede wszystkim to o sens wyprowadzki, najpierw chcę opowiedzieć moje generalne przemyślenia na temat małżeństwa jako daru/prezentu, szczęścia bez współmałżonka i jego prawa do.
Widzę, jakie piękne owoce przynosi metafora małżeństwa prezentu zapakowanego i podarowanego Bogu, żeby odtąd było ono już w Jego, a nie w naszych, ułomnych rękach. Nie potrafię się w tym zupełnie odnaleźć. Widzę pewną szlachetność w przyznaniu żonie prawa do odejścia, ale nie mogę się z tym zgodzić. Staram się zrozumieć obawę przed uzależnieniem od współmałżonka, ale odmiennie widzę granice. Może skorygujecie błędny tok myślenia, a może on okaże się po prostu równoległy, a nie sprzeczny, i ktoś się w tym odnajdzie.
Małżeństwo to dar nie ode mnie Bogu, lecz od Boga dla mnie (będę pisał o mnie, choć chodzi oczywiście o oboje małżonków), który otrzymałem w sakramencie. Bóg mi je dał, ale wcale nie wypuścił z rąk. Trzyma ze swojej strony i przez ten dar prowadzi. Jeśli będę chciał go nieść sam, to upadnie. Jeśli zostawię tylko Bogu (ja pójdę się modlić, żona niech zrobi wszystko w domu, a dzieci zajmą się sobą…), to też upadnie. Jeśli zatrzymam się w miejscu, też upadnie, bo Bóg prowadzi mnie wciąż do przodu.
Czytając Wasze posty i inne lektury doszedłem do wniosku, że największy błąd popełniłem właśnie wtedy, gdy byłem najbardziej szczęśliwy, wydawało mi się, że wszystko wreszcie dobrze się układa i oby tylko tak dalej. Myślałem, że skoro ja cieszę się ze swoich sukcesów, to żona pewnie też. A ona właśnie wtedy zaczęła szukać potwierdzenia swojej wartości na zewnątrz, a w moich osiągnięciach dostrzegła swoją krzywdę. Zapatrzyłem się w siebie i rozsiadłem wygodnie w fotelu, kiedy miałem najwięcej sił do działania i kiedy ona najbardziej potrzebowała mojej uwagi i wsparcia.
Nasze ręce są ułomne i Bóg o tym wie lepiej od nas. Właśnie w takie ręce złożył swój sakrament. Chce w działać cuda nie zabierając go z tych rąk. Przeciwnie: potrzebuje ich koniecznie do tego cudu. Co Jezus mówił uzdrowionym? Moja moc cię uzdrowiła? Nie: „Twoja wiara cię uzdrowiła!” To usłyszała kobieta cierpiąca na krwotok, która wcześniej z determinacją przebijała się przez zbity tłum, aby dotknąć skrawka Jego płaszcza. To usłyszał niewidomy Bartymeusz pod Jerychem – ale najpierw sam wołał Jezusa z całej siły i nie dał się uciszyć. Cudowny połów Piotra dokonał się – całkiem dosłownie – jego rękami. Czy opuszczony małżonek, który nie ma żadnego kontaktu z mężem czy żoną, nie musi współdziałać z Bożą łaską, aby ona mogła się ziścić? Nie tylko może i powinien modlić się o cud i wzrastać w wierze, ale przede wszystkim trwać w wierności, co przecież często wymaga prawdziwego heroizmu. Czy wiarołomny małżonek może wrócić samą Bożą mocą, bez własnej decyzji? Bóg składa swój cud powrotu także w jego grzeszne ręce.
Bóg obiecał nam szczęście, ale niekoniecznie tutaj. Może będzie ono dopiero tam, po drugiej stronie. Nie muszę do niego koniecznie dążyć. Może być nawet, i chyba tak było u mnie, swego rodzaju pułapką. Oczywiście każdy chce być szczęśliwy, ja też, ale nie to jest drogowskazem.
Składając przysięgę małżeńską byłem przekonany, że wiążę swoje szczęście ze szczęściem żony. Wiem, że ona rozumiała to tak samo. Nie będę szczęśliwy, gdy ona cierpi. Nie będę szczęśliwy, jeśli jej nie będę kochał. Nie będę szczęśliwy, jeśli w żaden sposób – choćby przez wspólne pragnienie – nie będę razem z nią. Ona ma pełne prawo oczekiwać tego ode mnie. Ja złożyłem swoje szczęście tu, na ziemi, także w jej ręce, a ona w moje. Wzięliśmy na siebie taką odpowiedzialność. Mówiliśmy to sobie wielokrotnie przez 20 lat.
Może zabrzmi to fałszywie, ale nie chcę być szczęśliwy bez niej. Byłby to z mojej strony jakiś rodzaj zdrady. Nie chodzę z gębą w podkowę i z nosem do ziemi. Osoby znające mnie blisko chyba nawet nie domyślają się, co się dzieje. Potrafię się cieszyć, przeżywać satysfakcję, przyjemności. Dbam o siebie. Staram się realizować różne swoje pasje, nieraz zarzucone przez lata, i to się udaje. Mam przyjaciół i fantastyczną pracę. Czasem Bóg obdarza mnie swoim pokojem, co jest największym ukojeniem. Od trzech lat nie przeżywam gwałtownej huśtawki nastrojów, uspokoiłem się, nie działam impulsywnie. Kiedy się jednak zatrzymam i spojrzę w głąb siebie, zionie tam pustka po oderwaniu mojej drugiej połowy, której nie chcę niczym wypełniać. Nie do końca jest to uzależnienie od niej. Potrzeba bycia blisko z innym człowiekiem, dzielenie się z nim sobą, wszystkimi radościami i smutkami, była we mnie wcześniej, zanim poznałem swoją żonę. Widziałem to dokładnie i potrafiłem jasno wyartykułować. Nie chcę ani tej potrzeby stłamsić, ani wypełnić kimś innym. Mam głębokie przekonanie, że nie jest to wada, lecz piękny, choć czasem trudny Boży dar.
Przyjmując sakrament wziąłem także na siebie współodpowiedzialność za postępowanie żony. Jest wolnym człowiekiem i nikt nie ma prawa decydować za nią, ale zostaliśmy związani bardzo mocnym węzłem i wiele naszych uczynków jest wspólnych, a przede wszystkim wpływa na drugą osobę. Jeśli ta druga odchodzi, nie mogę powiedzieć, że to po prostu jej odpowiedzialność. Na pewno przynajmniej po części do tego się przyczyniłem. A jej postępowanie wpływa na mnie. Nie powinienem próbować zrywać tych więzów, bo są wpisane w miłość między małżonkami. Przed ślubem zastanawiałem się, jak to będzie, gdy w miejsce mojego JA wejdzie MY. Wiedziałem, że to będzie jakoś inaczej, niż dotychczas. Nie potrafiłem tego rozgryźć intelektualnie, pozostało to dla mnie zawsze pewną tajemnicą, ale ta świadomość bycia ścisłą wspólnotą przed Bogiem trwała później i nigdy nie wygasła.
Żona nie prawa do odejścia dlatego, że popełniałem błędy, że sam ją odstręczałem od siebie, że kalałem nasz uświęcony związek swoimi grzechami. To byłby jej grzech. Dając zgodę sam bym się dodatkowo do niego przyczynił. Nierozerwalność małżeństwa nie jest jedynie moją subiektywną opinią, lecz rzeczywistością. Jest poza moją decyzją. Nie mogę i nie powinienem żony powstrzymać przed popełnieniem tego zła przemocą fizyczną czy psychiczną. Zawsze może to zrobić. Ale zrobić jej tego nie wolno – to nie moja wola, lecz Boże prawo i konsekwencje jej decyzji przed ołtarzem, gdy braliśmy ślub.
Dziś już nie odpowiem na bardzo ważne dla mnie pytanie, dlaczego zdecydowałem się na separację. Przepraszam za kolejny skandalicznie długi post. Chcę się jednak na koniec podzielić świeżym doświadczeniem rozmowy ze świeckim psychiatrą. Spytała stan mojego samopoczucia kilka tygodni po wyprowadzce. Zauważyłem w sobie istotną zmianę: inny obraz mojej żony. Dotąd trudno mi było wywołać w wyobraźni coś innego, niż spojrzenie nacechowane obojętnością i pogardą. Teraz, jeśli staje mi przed oczami, to jako osoba patrząca na bliskiego jej człowieka. Pani doktor skomentowała to jako ułudę. Zaoponowałem. Stwierdziłem, że przecież jest tą samą osobą, która mnie kochała przez te wszystkie lata. I jeśli się zmieniła podejmując różne decyzje i działania, to tak samo może zmienić się w drugą stronę. Odzyskuję wiarę w tę przemianę. Przede wszystkim jednak potrafię dostrzec w niej to, co dotąd skutecznie zasłaniały mi bieżące zdarzenia, a co jest przecież bardziej prawdziwe, niż one. Na pewno nie jest to jedynie kwestia rozstania, ale również ponownego układania w sobie rzeczy podstawowych. Dzięki Bogu i Wam!
Simon

Re: Wątek Ukasza

Post autor: Simon »

Ukasz pisze: 12 lis 2017, 9:53 odpisałem, że jeżeli rzeczywiście chce ze mną spędzać niedziele, choćby trzy w miesiącu, to natychmiast wracam. Nie odpowiedziała. (...)Nie wiem, jak jeszcze mógłbym wyraźniej jej zakomunikować - raczej czynem niż słowem - że akceptuję ją, ale nie jej postępowanie.
.

Drogi Ukaszu, na moje oko żona nie chce spędzać z Tobą niedziel, bo na obecnym etapie Waszego związku nie przyniosłoby jej to żadnych pozytywnych emocji. Dlatego też uważam, że najpierw powinieneś zająć się naprawą wewnętrzną, potem zewnętrzną. Zacznij od dania Wam obojgu CZASU na duchową rekonwalescencję. A jak pokazać żonie, że ją akceptujesz? My, faceci z pewnością mamy z tym pewien problem ;) ale zacząłbym od przekazania jej co w niej kochasz i podziwiasz. Może być w punktach nawet :) Pisałeś wyżej, że żona umie wspaniale kochać, a także że jest osobą wielkiej kultury. Spraw, by się o tym dowiedziała. :)
lustro
Posty: 1499
Rejestracja: 02 sie 2017, 22:37
Jestem: szczęśliwą żoną
Płeć: Kobieta

Re: Wątek Ukasza

Post autor: lustro »

Żona nie prawa do odejścia dlatego, że popełniałem błędy, że sam ją odstręczałem od siebie, że kalałem nasz uświęcony związek swoimi grzechami. To byłby jej grzech. Dając zgodę sam bym się dodatkowo do niego przyczynił.

Nie mogę i nie powinienem żony powstrzymać przed popełnieniem tego zła przemocą fizyczną czy psychiczną. Zawsze może to zrobić. Ale zrobić jej tego nie wolno – to nie moja wola, lecz Boże prawo i konsekwencje jej decyzji przed ołtarzem, gdy braliśmy ślub.



Uciekła bym. Jak słowo daje - uciekła bym od faceta, który w taki sposób kocha i okazuje milosc.

Nie ma prawa. Nie wolno jej. To jej grzechy...

Ukasz
To nie ty decydujesz do czego twoja żona na prawo. Co jej wolno. I jakie na grzechy.

Ty słup się na sobie. Bo na moje oko jesteś blisko poczucia samodoskonalosi zwanego potocznie pychą.
O wszystkim ty decydujesz. Nawet o tym jak dalece Bóg może działać w twoim małżeństwie. Bo przecież tylko poprzez twoje ręce, nie inaczej.

Popracuj trochę nad wypuszczeniem sznurkow od wszystkiego z rąk. I oddaniu wszyskich sterów Bogu.
Tych od żony też.
ODPOWIEDZ