viewtopic.php?f=16&t=648&start=390
renta11 pisze: ↑10 sty 2019, 10:21
rozwijam tą myśl z kochaniem za bardzo. Zdecydowanie widzę tu problem także po Twojej stronie. Ale skoro miłość ta ma być aż doskonała (chociaż ja skłaniam się ku pragmatycznemu stwierdzeniu wystarczająco dobra), jak wskazuje pierwsza część powyższego czytania. a Ty idziesz drogą ku świętości to … może warto by w tej sytuacji pomyśleć o ograniczoności poznawczej odbiorcy, czyli Twojej żony? Bardzo widzę się rozwijasz w swojej duchowości i to jest piękne, także naturalne, bo związane z drugą bardzie świadomą i uduchowioną częścią życia człowieka. Ale w związku z tym dysonans między Waszymi możliwościami poznawczymi może, ale nie musi, się zwiększać. Twoja świadoma miłość, pięknie jeśli wypływająca z miłości Boga, może być niestety bez zrozumienia odbierana przez żonę. I tutaj można zahaczać o przysłowiowe „rzucanie pereł przed wieprze”. Więc jak chociaż okazywać, dawać zewnętrzny wyraz miłości, aby nie przekraczać tych przysłowiowych 5 % wartości poznawczej żony? Aby rozwijać, a nie niszczyć czy ograniczać tej możliwości poznawczej? Jezus widział na wsroś duszę człowieka, więc mógł dostosować swoje działania do indywidualnych możliwości każdego odbiorcy. Gorzej pewnie z grupą odbiorców. A jednak stale i tak musiał wracać, znowu brać na połów, znowu zaczynać od podstaw. Może to jakiś kierunek dla Ciebie?
To naprawdę piękne, jak Ty i inne osoby próbujecie mi pomóc. Ja się tu mądrzę, w domu knuję, a jest jak jest. Często się czuję jak dziecko we mgle. Może jestem na środku pustkowia i idę w dobrą stronę. A może dom jest tuż obok, a ja się kręcę w kółko nie umiejąc go znaleźć.
Jeżeli rzeczywiście udaje mi się jakoś wzrosnąć w miłości, to w tym nie widzę żadnego zagrożenia. Kochać to znaczy - również - zaakceptować człowieka z wszystkimi jego ograniczeniami, mówić do niego zrozumiałym językiem, obdarzać tylko tym, co on faktycznie potrafi przyjąć. Ograniczyć samego siebie tak, by móc być przyjętym. Nie da się kochać za bardzo.
Można natomiast, i to niebezpieczeństwo jest jak najbardziej realne w moim przypadku, wzrastać pozornie. Karmić swoją pychę. Rzeczywistą miłość zastąpić balonem górnolotnych deklaracji. Znaleźć sobie inną płaszczyznę akceptacji i docenienia pod pretekstem szukania i udzielania pomocy. Taki oddech Złego czuję na plecach. Nigdy dość przypominania o tym.
Chyba nie jest tak, że buduję w sobie, wręcz wmawiam, jakiś nierealny obraz idealnej miłości, pełnego zrozumienia, bezwarunkowej akceptacji itd. - i odmawiam przyjęcia czegokolwiek mniej. To prawda, że sformułowałem warunki brzegowe. Miałem nadzieję na ich przyjęcie, liczyłem się z ich odrzuceniem i to ostatnie się stało. Ponoszę konsekwencje tej decyzji, tego postawienia granic. Rzeczywiście moim celem jest bardzo bliska relacja i nie chcę byle czego w zamian. Choć nie widzę w tym ani kochania za bardzo, ani mojego ewentualnego rozwoju duchowego, zgadza się to jakoś z myślą wyrażoną przez Rentę.
Bóg także zaprasza mnie do pójścia na całość. Nie chce, żebym był letni, stawia przed wyborem, i to radykalnym. Jest w tej postawie cierpliwy, niewzruszony. Jednocześnie przyjmuje ode mnie każdy okruch dobra i jeszcze go pomnaża. Wzywa do doskonałości i akceptuje w beznadziejnej ułomności. Stawia przede mną zadania na moją miarę - tu odwołuję się do sceny mijania uczniów na wzburzonym jeziorze, do której odnosiła się także Renta - ale, gdy temu nie sprostam i tylko krzyczę ze strachu, to wchodzi do mojej łodzi i uspokaja.
Zapraszam żonę do pójścia na całość. Nie zgadzam się na pozory i obojętność. Nie stawiam jednak jako warunku zgody na wielką miłość. Tylko tego, żeby w ogóle chciała cokolwiek budować. Żeby zaakceptowała minimalną przestrzeń spotkania, w której mielibyśmy szansę zbliżyć się do siebie. Żeby nie wykluczała powstania więzi bliższej, niż jest obecnie. Nie odrzucam gestów z jej strony, które przynajmniej potencjalnie mogą prowadzić w tym kierunku. Sam formułuję konkretne propozycje, które wykraczają poza jej ofertę, ale właśnie minimalnie, o te 5%. Tak mi się przynajmniej wydaje. Pomóżcie mi proszę ocenić, czy się w tym nie gubię.
Wracam do pytania postawionego w wątku podlinkowanym wyżej:
Pantop pisze: ↑08 sty 2019, 22:18
renta11 pisze:czy nie nakładasz na żonę brzemienia, którego ona nie może udźwignąć?
Jeśli się cofniesz do punktów Ukasza to stwierdzisz, że brzemię które ,,nakłada,, na żonę jest lekkie.
Dla ułatwienia sam przypomnę te moje punkty. Sformułowałem je dwa lata temu, postawiłem nieco ponad rok temu i wciąż są aktualne:
1. Spędzamy razem, w dowolny sposób, przynajmniej jeden cały dzień (24h) w tygodniu.
2. Spędzamy razem urlop z wyjątkiem tygodnia, który każdy ma dla siebie i robi z nim co chce, nie musi nawet o nim opowiadać.
3. Przy zachowaniu wspólnoty majątkowej dochody mogą być oddzielne, ale każda strona ma prawo zapytać o zarobki i wydatki; wyłączmy z tego pewną kwotę, np. 1000 zł miesięcznie, o które nawet się nawzajem nie pytamy (oczywiście akceptuję także faktycznie wspólne gospodarowanie pieniędzmi, jak również formalną rozdzielność. Odrzucam tylko formalną wspólnotę przy faktycznym totalnym podziale, także informacyjnym).
Od wszystkich tych zasad możemy robić wyjątki, ale za obopólną zgodą.
Żona to odrzuciła, a ja zgodnie z zapowiedzią złożyłem wniosek o separację.
Nie trzymam się tego kurczowo, przedstawiałem żonie także bardziej ogólne, miękkie propozycje. Po ostatniej rozmowie nt. separacji i mieszkania (23 XII 2018) wysunąłem także bardzo konkretną ofertę. Otóż żona stwierdziła, że warunkiem jej przeprowadzi do mnie na strych jest:
1. zbudowanie tam łazienki,
2. Zbudowanie tam osobnego wejścia, czyli windy,
3. Wycofanie wniosku o separację i rezygnacja z rozdzielności majątkowej.
Odpowiedziałem - w moim odczuciu - jej językiem: ja zbudowałem łazienkę, jeśli Ty zbudujesz windę, a jest to podobny koszt, to ja wycofam wniosek o separację. Prawdę mówiąc nie spodziewałem się przyjęcia tej propozycji - i słusznie, nie zostałem zaszczycony żadną odpowiedzią.
Podobnie jest w sprawach drobnych. Czasem proszę o pomoc, jeśli naprawdę tego potrzebuję, a dla niej nie jest to kłopotliwe. Czasem to wsparcie dostaję, czasem nie. Gdy ona je oferuje - ja przyjmuję z wdzięcznością. Gdy ona prosi o pomoc - staram się odpowiedzieć pozytywnie, choć w granicach rozsądku. Czasem, choć z tym uważam i próbuję rzadko, raz na kilka miesięcy, proponuję jakąś formę zbliżenia: pójście do kina, masaż stóp, posiedzenie tuż obok siebie na kanapie. Nie.
Powiedzcie, czy widzicie w tych zaproszeniach jakąś przesadę, brzemię, które może być nie do udźwignięcia?
A z drugiej strony, jeśli się pogubiłem i oczekuję za dużo, ponad jej możliwości, to na czym mogłoby polegać moje wejście do jej łodzi?