Camillo, też mam za sobą etap analizowania każdego słowa, zdania. Uczepiałam się tego jak tonący gałęzi i żyłam jakimś zdaniem wypowiedzianym przez męża kilkanaście dni, po czym następowało otrzeźwienie, pt. GDYBY CHCIAŁ Z TOBĄ BYĆ, TO BY BYŁ. Koniec. Kropka. Nie byłoby dla niego żadnych przeszkód, żadnych barier, żadnych problemów. Po prostu - kiedy człowiek chce czegoś naprawdę - to po to sięga, zdobywa, stara się. Tak jak my to robimy teraz, kiedy małżonek się nam wymyka, a nam zależy. Zobacz, na ile ustępstw byłabyś gotowa, prawda? Ile zdolna byłabyś zaakceptować, byle jednak został. I ja miałam tak samo. Myślę więc, że dla nas wszystkich opuszczonych najtrudniej jest przyjąć tę prawdę, że oni nas NIE CHCĄ.
Wiem, niektórzy dopiszą: że "teraz" nie chcą, a co będzie w przyszłości, tego nie wiemy.
Ale to nie jest żadne pocieszenie, bo czy można potem na nowo zaufać człowiekowi, który chce po trupie swojego małżeństwa, po krzywdzie dzieci, po ich dzieciństwie, po bólu i cierpieniu małżonka dochodzić empirycznie do wniosków, do jakich my doszliśmy już dawno temu? Może zaufać by można było, ale co z szacunkiem do niego, z podziwem i admiracją, tak potrzebną w relacji.
Kilka miesięcy temu podczas jednej z "ostatecznych" rozmów, na słowa, jakie usłyszałam od męża, że nigdy mnie nie kochał, że chciał się rozstać przed ślubem, że udawał przez 16 lat i że dla niego małżeństwo nie ma charakteru ostateczności itd, odpowiedziałam, że wobec tego musimy wspólnie złożyć wniosek o zbadanie ważności sakramentu, ponieważ wygląda na to, że nie zaistniały w dniu ślubu odpowiednie warunki, by ten ślub był ważnie zawarty. Na to mąż odpowiedział: "Nie, bo to mi się nie opłaca." Ja na to, że chciałabym, żeby mi to wyjaśnił. Odpowiedział, że nie, bo jak będzie chciał wrócić kiedyś, to jako sakramentalna żona będę musiała go przyjąć. Mój Boże - jak ja głupia ucieszyłam się na te durne słowa wtedy. "Oooo, zakłada jednak, że może wróci!". Och, naiwności. Nosiłam te słowa w sobie wiele tygodni, zanim dotarła do mnie absurdalna treść tej wypowiedzi, jej niedojrzałość, po prostu brak słów na takie podejście.
Ja też interpretowałam sobie różne takie, np. nie powiedział do dzisiaj swoim rodzicom czyli - obawia się ich reakcji. Nikomu też nie powiedział, żadnym naszym przyjaciołom, nikt nic nie wie (może poza jakimiś nowymi znajomymi z nowej pracy, którzy mnie nie znają i nie znają nas, jako małżeństwa). I dopowiadałam sobie: ahaaa, bo na pewno nie jest pewien swojej decyzji i dlatego zwleka, żeby potem nie odkręcać informacji.
I dziesiątki takich sytuacji. Wreszcie po jakimś czasie ogarnęłam się i wiem w tej chwili, że to wszystko to tylko moja rozpaczliwa chęć, aby było "po mojemu" i że mąż po prostu układa sobie życie bez jakiegokolwiek względu na moją osobę, na moje uczucia itd. On już jest gdzieś indziej. I wszystkie jego zachowania mogą mieć całkiem prozaiczne wyjaśnienie.
Dlatego Camillo, im szybciej przestaniesz analizować każdy krok męża, tym będzie lepiej dla Ciebie. Masz dzieci - więc zamiast domysłów stawiaj na konkrety, przecież chodzi o ich przyszłość. Musisz znaleźć w sobie siłę, która zamieni Ciebie z żony w rozpaczy na żonę-dyrektora swojego życia. Takiego rodzinnego menadżera, który musi zatroszczyć się o budżet, rozplanować plan strategiczny itd.
Pomyśl - że rzeczywistość, jaka się dzieje, dzieje się bez udziału naszych myśli. I nasze myśli tej rzeczywistości nie zmienią. Lepiej więc skupić wszystkie siły na tu i teraz, na dzieciach, na organizowaniu swojego życia na nowo.
W jednej z bodajże czerwcowych medytacji należało sobie wyobrazić ciemny tunel, w którym szliśmy z Jezusem, który był przy nas cały czas. Nie wiedzieć czemu (albo i wiedzieć
), wyobraziłam sobie, że wołam do siebie męża i idziemy we trójkę. Zrobiłam to wbrew lektorowi, ale on sam powiedział, że nie trzeba usilnie się trzymać tego, co lektor mówi i że Duch Święty prowadzi naszą modlitwę i trzeba dać się Mu prowadzić. Szliśmy więc we trójkę tym tunelem. Ja, pośrodku Jezus, po Jego prawej mój mąż. Jezus trzymał nas oboje za ręce - jakby chciał podkreślić, że kocha nas oboje tak samo. Szliśmy tunelem w kierunku światła - moje wyobrażenie tego, co jest po wyjściu z tunelu było samą szczęśliwością, choć niesprecyzowaną. Podczas tej drogi musieliśmy się co jakiś czas zatrzymywać, bo mąż się zatrzymywał i nie chciał iść dalej. Jezus cierpliwie czekał na niego, a ja razem z Jezusem, choć chciałam dojść do wyjścia jak najszybciej. I tak było do końca medytacji, kiedy wyszliśmy z tunelu, którego ciemne i mroczne korytarze przeszłam z Nim, więc nie były mi one straszne. Rozpłakałam się po tej medytacji, że miałam tak wyraźny obraz naszej małżeńskiej sytuacji. Czasami myślę, że ten pozew o rozwód to kolejne zatrzymanie się męża w drodze. I muszę być cierpliwa.
Ale nie wiem, na ile to są moje myśli, na ile moje "pobożne życzenia" i próba uspokojenia się. Trudno mi jest to rozeznać, bo jednocześnie rodzi się we mnie jakaś pewność, że po rozwodzie nie będzie już wspólnego dochodzenia do tunelu i to ja stracę cierpliwość.
Przepraszam, że tak się rozpisałam. Deszcz leje głośno, nie mogę zasnąć. Pozdrawiam.