SiSi pisze: ↑08 sie 2018, 14:22
Camilaa pisze: ↑
Ale jak zaczęłam mówić o wartościach, rodzinie i przysiędze małżeńskiej to już się poczułam ze on to odbiera ze ja CHCE COS UDOWODNIC… więc albo on jest tak zamknięty albo ja już nie umiem… albo jedno i drugie… on uwierzyl w to co robi ze to jest dobre i szuka potwierdzenia swoich racji – i to jest przerazające….
Wydaje mi się Camilaa, że na ten moment rozmowy o wartościach nie mają sensu. Mówiłam tak jak Ty przez kilka miesięcy a im więcej mówiłam tym bardziej on się oddalał. On już miał w głowie decyzje a ja byłam taką gadająca przeszkodą. Ja z tym brakiem porozumienia czułam się tragicznie zupełnie jakbym mówiła do ściany. Myślę, że wiem co czujesz.
Trzymaj się, bądź dzielna.
Oj, ja też miałam do tego ciągoty. A w głowie jakie monologi tworzyłam! Matko. Jaka byłam zawsze z siebie dumna, że taka przepełniona wartościami, a on... no właśnie. Zrozumiałam jedną rzecz, że ani ja przepełniona wartościami do końca, ani on nie jest ten "zły". Wyobraziłam sobie, że jestem w jego sytuacji - nie chcę być w tym małżeństwie. Że ok, rozumiem - przysięga, wiem, że ją łamię, ciężko mi z tym, ale nie jestem w stanie z nim być. A on mi nadaje o przysiędze, wartościach itd. Czy to wzbudziłoby nagle we mnie jakieś hamulce? No we mnie nie. Raczej czułabym się jak koń, który właśnie dostał ostrogami po bokach. Jeszcze dalej i szybciej uciec. Bo nawet jeśli i rozumiałabym, że popełniam błąd, to jak mam odbudowywać relację z kimś, kto jest taki szlachetny, wyjątkowy, stojący na straży, a ja taka zepsuta, że trzeba mi tłumaczyć jak dziecku? Jaka to będzie relacja? Przecież ja bym chciała, żeby ktoś na mnie patrzył z zachwytem, a nie z potępieniem, czy litością, czy pełnym szlachetnej wyrozumiałości wybaczeniem. I myślę, że mąż (choć teraz nie chce, żebym w ogóle na niego patrzyła), ale gdyby chciał, to chciałby, abym patrzyła właśnie tak na niego.
Staram się więc odwoływać w myślach do wszystkich fajnych rzeczy, które on zrobił, które robiliśmy razem, lub które robił dla mnie. Nie stawiam się w roli sędziego wiecznie sprawiedliwego. Nie biorę na siebie jego błędów, ale też nie obwiniam go o wszystko.
Oczywiście te moje działania są tylko w moim sercu i myślach, bo nie mam z mężem kontaktu. Ale to mi trochę układa w głowie w sercu i sprawia, że (może i niestety) kocham męża coraz bardziej. Szkoda, że on nie chce w taki sposób budować relacji ze mną. No ale nie chce, więc nic na to nie poradzę. Może sobie szkodzę. Może powinnam wręcz przeciwnie - schładzać wszystko. Ale nie czuję, żeby to była dobra droga, bo musiałaby polegać na skupianiu się na tym złym. A tego chyba Bóg raczej by nie chciał. Idę więc tym natchnieniem - czas pokaże, czy to było Boże, czy moje wykombinowane. Czy jeszcze jakieś tam szare. :]