mysikrolik - jak pokochać męża?
: 29 sty 2018, 15:43
Długo się przymierzałam do napisania posta z prośbą o pomoc. Jednak sama już nie wiem jak sobie z tym wszystkim poradzić. Słuchałam trochę konferencji Dziewieckiego, Pulikowskiego, Guzewicza, Pawlukiewicza i jeszcze kilku innych. Czytałam forum. Trochę też różnych artykułów. Jednak nadal czuję się jak samotne dziecko we mgle. Nie mam nadziei już na szczęśliwe życie małżeńskie, na szczęśliwe życie w ogóle. Tak, tak... wiem, że życie, a zwłaszcza w małżeństwie nie polega na poczuciu spełnienia i szczęścia, tylko na dźwiganiu krzyża. Jednak ja dźwigam go już resztkami sił. Stąd mój bunt.
Zacznę może od tego, że wychowywałam się w domu bardzo pobożnym. Ja też odkąd pamiętam miałam "żywą" relację z Jezusem. Starałam zawsze mu się podobać w tym co robię. Miewałam gorsze i lepsze momenty wiary, ale zawsze Go kochałam. Z domu rodzinnego wyniosłam pewne wzorce zachowań w relacjach międzymalzenskich moich rodziców. Mój tata jest naprawdę bardzo zakochany w mamie (aż ślepo). Mama bywa dla niego niesprawiedliwa, co nigdy mi się nie podobało. Zawsze dążyłam przy wyborach partnerów do tego, żeby posiadali pewne cechy takie jak mój ojciec (uświadomiłam to sobie niedawno). Dla ojca mama była zawsze zaraz po Bogu, nie mogliśmy jej ranić, krytykować itp. bo tata ja zawsze chronił. Poza tym jestem też wychowana w domu bardzo wrażliwym... nie wiem jak to skrótowo określić, ale jesteśmy wrażliwcami dostrzegajacymi w świecie i ludziach niuanse, których inni nie widzą, wrażliwi na zło, dobro, piękno itp. Romantyczni - jakkolwiek niedojrzale i banalnie zabrzmi to dla osób, którym do takiej postawy daleko. Jednak żeby nie było tak pięknie - ta wrażliwość odbiła się czkawką na zdrowiu psychicznym mojej mamy i problemach z alkoholem obojga.
Byłam jakiś czas temu w związku z mężczyzną, w którym podkochiwałam się z wzajemnością od małego. Nie potrafię dokładnie określić co mi się w nim podobało, ale byłam zakochana. Byliśmy w związku 4lata. W tym czasie odkryłam, że jest lekkoduchem, z tendencją do upijania się, które stawało się coraz bardziej niepokojące. Pomimo uczuć jakie do niego żywiłam postanowiłam definitywnje odejść. Myślałam wtedy o perspektywie życia z nim w momencie gdyby pojawiły się dzieci. Jakoś w niedługim czasie, chyba by zagluszyć samotność, zarejestrowałam się na portalu katolickim randkowym z zamiarem szukania kogoś, kto da mi poczucie bezpieczeństwa i będzie dobrym materiałem na męża i ojca. Miałam świadomość, że jeśli kogoś takiego znajdę, w dużej mierze pewnie będzie to związek z rozsądku. Dużo modliłam się w tym czasie o światło do rozpoznania kto się Bogu podoba, o podesłanie mi kogoś wartościowego. I tak też się stało. Poznałam Męża. Na początku bardzo dobrze się rozumielismy, w podobnych sferach byliśmy poranieni, podobnie podchodzilismy do kwestii fundamentalnych dla stworzenia rodziny... Najpierw była przyjaźń między nami. Potem jakoś tak z powodu presji (w sumie nie wiem z jakim źródłem) zaczęliśmy się spotykać...
Ja przysiegłam w młodości Bogu dziewictwo do ślubu. O ile poprzedni partner to naprawdę szanowal, nie przekraczał granic, a pomimo to potrafił dotykiem i czułością sprawić, że się rozpływałam, to mój Mąż właściwie "zabrał się do roboty" od razu. Oczywiście się sprzeciwiłam. Ale bardzo nie spodobało mi się jego podejście do spraw seksu. Wtedy myślałam, że jestem zielona w te klocki, a on ma spore doświadczenie i widocznie taki ten cały seks ma być...
Dzieliła nas spora odległość, bo 500km. Z powodów finansowych nie byliśmy w stanie się spotykać wystarczająco często, by to utrzymać. W momencie kiedy straciłam pracę w swoim mieście przyjechałam do niego i zamieszkalismy razem. W trakcie jak już mieszkaliśmy razem zaczęły wychodzić pewne różnice między nami i pewne problemy, które były ciężkie, a właściwie niemożliwe do przepracowania. Jednak mimo to czułam do niego jakąś miłość (dziś wiem, że to nie była miłość do mężczyzny, ale do przyjaciela). Dużym problemem była właśnie seksualność. Z biegiem czasu zaczęliśmy przesuwać granicę coraz bardziej, co zawsze wiązało się z ogromnymi wyrzutami sumienia u mnie. Jednak nie potrafiłam się stanowczo sprzeciwiać... Dziewictwo zachowałam do ślubu. Kolejnym problemem było jego przywiązanie do rodziców. Okazało się szybko, że mam do czynienia z osobami nadopiekuńczymi, zarozumiałymi, bezpośrednimi, a często beszczelnymi. O ile z rodziną poprzedniego partnera miałam naprawdę super relacje, wręcz przyjacielskie (z siostrą utrzymuję kontakt do dziś), to tutaj od początku były schody. Mąż mój oczywiście zawsze stał po stronie rodziców. Nawet jak coś próbował egzekwować, to jedynie dla świętego spokoju między nami. Poza tym Mąż okazał się osobą pragmatyczną, bez potrzeby "odczuwania" czegoś więcej. Wiele razy próbowałam wychodzić z drobnymi miłym gestami - np. przygotowałam mu na urodziny akcje "poszukiwanie prezentu" z rebusami itp. Chciałam zainicjowac w naszym związku jakieś drobne gesty, świadczące o zaangażowaniu. Z jego strony otrzymywałam tylko drogie prezenty. Tym droższe, im bardziej chciał mi zaimponować. Nie czułam nigdy prawdziwego zaangażowania. Kolejna rzecz - ciężko mi przychodzi opowiadanie o tym, co się we mnie dzieje, co mnie rani itp. Potrzebuję czasu, by się otworzyć. Na każde moje złe samopoczucie reagował krzykiem, co sprawiało, że blokowałam się jeszcze bardziej. Dodatkowo działa na mnie raczej destrukcyjne. Tak jak on przy mnie pokonał wiele swoich słabości, lęków i blokad (obronił się, zrobił prawko itp.), tak ja przy nim czuje się tylko głupia, niewiele warta i blokowana... Zrezygnowałam dla niego z wielu rzeczy, przyjechałam do miasta gdzie jestem zupełnie sama, zrezygnowałam z marzeń, nawet drobnych pasji... Dla przykładu - on nie lubi tańczyć, ja bardzo to kochałam. Jak gdzieś idziemy razem, o ile idziemy, to mogę być pewna, że będzie mi robił wyrzuty, że tańczyłam, a nie siedziałam z nim, bo przecież wiem jak on się źle czuje przy obcych ludziach. Chciałam pójść na kurs tańca - nie bo kogoś poznam... Niby drobnostki, typowe dla początków małżeńskich, ale jednak mają znaczenie i wiele można z nich wczytać.
Wiele razy miałam wątpliwości czy w to brnąć. Jednak za każdym razem otrzymywałam od Boga wyraźny znak, że On mi go wybral na męża. Wiem, wiem... Spotkam się pewnie z wieloma sceptykami. Jednak jak wspomniałam, zawsze miałam żywą relację z Bogiem (nie będę opisywać szczegółów) i naprawdę jestem całkowicie pewna tego co napisałam - Bóg mi go wybrał. Więc starałam się kochać go jak umiem, dostrzegać to co dobre i akceptować to, co jest trudne. I zaufać, że w sakramencie Bóg da nam potrzebne siły, by stworzyć dobrą rodzinę.
Oświadczył mi się na prędce na miesiąc przed ślubem. Na ile go znam, zrobił to tylko ze strachu przed ewentualnym tłumaczeniem się przed gośćmi weselnymi, dlaczego jeszcze nie mam pierścionka. Było to dla mnie naprawdę bardzo przykre. W zasadzie od dnia ślubu zaczęło być tylko gorzej. Wszystkie wady zaczęły się uwypuklać, ja zaczęłam się coraz bardziej blokować, wycofywać. Nie miałam w nim oparcia, zrozumienia, poczucia bliskości. Pamiętam sytuację, gdy w pierwszej ciąży przyszedł do mnie naprawdę ciężki kryzys... Nie wytrzymywałam tego wszystkiego już, leżałam i płakałam ponad tydzień w łóżku. Jedyne co słyszałam z jego ust to jak zawsze, że jestem egoistką, że powinnam myśleć o dziecku i o tym jak on się czuje, a nie sądzić, że tylko ja mam problemy... standard. Takich momentów trudnych zaczęło być coraz więcej, tylko że przy dziecku się pilnowałam, żeby nie zabrnać zbyt daleko w tych Stanach depresyjnych. Okazało się, że zamiast poczucia bezpieczeństwa, ze strony Męża otrzymałam poczucie beznadziei, przymnożenie kompleksów i ran. Oddalałam się od niego. On ode mnie też. Było już tak źle, i nie widziałam już nadziei na odmianę, że zaczęłam modlić się o śmierć. Odmówiłam w tej intencji nawet Nowennę Pompejanską (po zakończeniu cz. błagalnej dowiedziałam się, że jestem w ciąży).
Potem żeby uśmierzyć ten wewnętrzny ból poświeciłam się całkowicie dziecku. Co też nie jest przecież rozwiązaniem. Myślę nawet, że jest niszczące dla wszystkich.
Jeśli chodzi o sferę seksualną... Czuję bardzo duzy niedosyt. Mąż od początku traktował seks bardzo przedmiotowo, jako zaspokojenie fizjologicznych potrzeb. Okazało się, że ma problemy z uzależnieniem od "samozadowolenia", pewnie pornografii też bo raz go nakryłam. W łóżku dąży do tego, żeby osiągnąć fizyczne spełnienie. Nigdy nie przeżyłam bliskości z nim w wymiarze duchowym... Tak, bym "po" czuła się piękna, kochana, bym czuła, że to był akt małżeński, a nie po prostu zagłuszenie popędu. Nie czuję się przy nim piękna, mądra itp. W poprzednim związku, pomimo wstrzemieźliwosci to czułam (ogólnie czułam się podziwiana za to jaka jestem, mądra i zwyczajnie kochana). Wstyd mi za te myśli, ale czasem żałuję, że nie zdecydowałam się na zbliżenie z poprzednim partnerem, bo może chociaż wtedy poczułabym te magię, której mi naprawdę brakuje.
Odbiegając od tematu seksu, Mąż za punkt honoru w naszym małżeństwie obrał uświadamianie mi jakie mam wady, i naprawianie mnie. O ile cel sam w sobie szczytny, o tyle skutkuje to jeszcze niższym poczuciem własnej wartości i kompleksami u mnie.
Ostatnio już naprawdę mnie wszystko przerosło. Do tego jestem w drugiej ciąży... Po jednej z kłótni powiedziałam Mężowi, że podjęłam decyzję o tymczasowej separacji, bo nie mam siły tego dźwigać. Chyba się przestraszył, bo sprowokowal rozmowę z rodzicami na temat tego jak mnie traktują i jak się czuję w tym. Próbował zapewniać mnie, że mnie kocha, że chce walczyć... Problem w tym, że ja go już nie kocham. Jeżeli w ogóle kochałam. Nie biorę pod uwagę rozwodu. Mamy maleńkie dziecko, drugie w drodze... Gdyby nie to na pewno bym od niego wyjechała na jakiś czas. Czuję się bardzo źle w jego obecności, drażni mnie jego zachowanie, żarty, podejście do innych, złość siedząca w nim... Nie ma tych cech, które sprawiały, że myślałam, że jest wyjątkowy. To wszystko już narosło do takich rozmiarów, że nie umiem dostrzec w nim osoby, którą bym mogła pokochać. Tak - czytałam o tym, że miłość to decyzja, nie uczucie. O ile z pierwszą częścią jestem w stanie się zgodzić, o tyle z tym, że brak uczuć jest ok - nie. Wychodziło by na to, że współmałżonka mamy kochać tak, jak powinno się każdego bliźniego. A przecież małżeństwo ma być czymś więcej. Chociażby mówi o tym sam akt małżeński dany przez Boga. Przebaczenie też jest niby decyzją, a wiemy dobrze, że od decyzji do faktycznego uczucia przebaczenia jest czasem długa droga.
Czego oczekuję pisząc tutaj? Wskazówek jak pokochać męża. Co jest zdrowe, co kulejące w tym wszystkim. Czym się niepokoić, czym nie. Mam chaos w głowie. Liczę, że znajdzie się tutaj ktoś, kto miał podobne rozterki - brak miłości do współmałżonka, i to pokonał. Czuję, że popełniłam błąd wychodząc za niego. Jednak tego już nie cofnę.
Przepraszam za ewentualne błędy. No i dziękuję za przyjęcie mnie do Waszego grona
Pozdrawiam ciepło
Zacznę może od tego, że wychowywałam się w domu bardzo pobożnym. Ja też odkąd pamiętam miałam "żywą" relację z Jezusem. Starałam zawsze mu się podobać w tym co robię. Miewałam gorsze i lepsze momenty wiary, ale zawsze Go kochałam. Z domu rodzinnego wyniosłam pewne wzorce zachowań w relacjach międzymalzenskich moich rodziców. Mój tata jest naprawdę bardzo zakochany w mamie (aż ślepo). Mama bywa dla niego niesprawiedliwa, co nigdy mi się nie podobało. Zawsze dążyłam przy wyborach partnerów do tego, żeby posiadali pewne cechy takie jak mój ojciec (uświadomiłam to sobie niedawno). Dla ojca mama była zawsze zaraz po Bogu, nie mogliśmy jej ranić, krytykować itp. bo tata ja zawsze chronił. Poza tym jestem też wychowana w domu bardzo wrażliwym... nie wiem jak to skrótowo określić, ale jesteśmy wrażliwcami dostrzegajacymi w świecie i ludziach niuanse, których inni nie widzą, wrażliwi na zło, dobro, piękno itp. Romantyczni - jakkolwiek niedojrzale i banalnie zabrzmi to dla osób, którym do takiej postawy daleko. Jednak żeby nie było tak pięknie - ta wrażliwość odbiła się czkawką na zdrowiu psychicznym mojej mamy i problemach z alkoholem obojga.
Byłam jakiś czas temu w związku z mężczyzną, w którym podkochiwałam się z wzajemnością od małego. Nie potrafię dokładnie określić co mi się w nim podobało, ale byłam zakochana. Byliśmy w związku 4lata. W tym czasie odkryłam, że jest lekkoduchem, z tendencją do upijania się, które stawało się coraz bardziej niepokojące. Pomimo uczuć jakie do niego żywiłam postanowiłam definitywnje odejść. Myślałam wtedy o perspektywie życia z nim w momencie gdyby pojawiły się dzieci. Jakoś w niedługim czasie, chyba by zagluszyć samotność, zarejestrowałam się na portalu katolickim randkowym z zamiarem szukania kogoś, kto da mi poczucie bezpieczeństwa i będzie dobrym materiałem na męża i ojca. Miałam świadomość, że jeśli kogoś takiego znajdę, w dużej mierze pewnie będzie to związek z rozsądku. Dużo modliłam się w tym czasie o światło do rozpoznania kto się Bogu podoba, o podesłanie mi kogoś wartościowego. I tak też się stało. Poznałam Męża. Na początku bardzo dobrze się rozumielismy, w podobnych sferach byliśmy poranieni, podobnie podchodzilismy do kwestii fundamentalnych dla stworzenia rodziny... Najpierw była przyjaźń między nami. Potem jakoś tak z powodu presji (w sumie nie wiem z jakim źródłem) zaczęliśmy się spotykać...
Ja przysiegłam w młodości Bogu dziewictwo do ślubu. O ile poprzedni partner to naprawdę szanowal, nie przekraczał granic, a pomimo to potrafił dotykiem i czułością sprawić, że się rozpływałam, to mój Mąż właściwie "zabrał się do roboty" od razu. Oczywiście się sprzeciwiłam. Ale bardzo nie spodobało mi się jego podejście do spraw seksu. Wtedy myślałam, że jestem zielona w te klocki, a on ma spore doświadczenie i widocznie taki ten cały seks ma być...
Dzieliła nas spora odległość, bo 500km. Z powodów finansowych nie byliśmy w stanie się spotykać wystarczająco często, by to utrzymać. W momencie kiedy straciłam pracę w swoim mieście przyjechałam do niego i zamieszkalismy razem. W trakcie jak już mieszkaliśmy razem zaczęły wychodzić pewne różnice między nami i pewne problemy, które były ciężkie, a właściwie niemożliwe do przepracowania. Jednak mimo to czułam do niego jakąś miłość (dziś wiem, że to nie była miłość do mężczyzny, ale do przyjaciela). Dużym problemem była właśnie seksualność. Z biegiem czasu zaczęliśmy przesuwać granicę coraz bardziej, co zawsze wiązało się z ogromnymi wyrzutami sumienia u mnie. Jednak nie potrafiłam się stanowczo sprzeciwiać... Dziewictwo zachowałam do ślubu. Kolejnym problemem było jego przywiązanie do rodziców. Okazało się szybko, że mam do czynienia z osobami nadopiekuńczymi, zarozumiałymi, bezpośrednimi, a często beszczelnymi. O ile z rodziną poprzedniego partnera miałam naprawdę super relacje, wręcz przyjacielskie (z siostrą utrzymuję kontakt do dziś), to tutaj od początku były schody. Mąż mój oczywiście zawsze stał po stronie rodziców. Nawet jak coś próbował egzekwować, to jedynie dla świętego spokoju między nami. Poza tym Mąż okazał się osobą pragmatyczną, bez potrzeby "odczuwania" czegoś więcej. Wiele razy próbowałam wychodzić z drobnymi miłym gestami - np. przygotowałam mu na urodziny akcje "poszukiwanie prezentu" z rebusami itp. Chciałam zainicjowac w naszym związku jakieś drobne gesty, świadczące o zaangażowaniu. Z jego strony otrzymywałam tylko drogie prezenty. Tym droższe, im bardziej chciał mi zaimponować. Nie czułam nigdy prawdziwego zaangażowania. Kolejna rzecz - ciężko mi przychodzi opowiadanie o tym, co się we mnie dzieje, co mnie rani itp. Potrzebuję czasu, by się otworzyć. Na każde moje złe samopoczucie reagował krzykiem, co sprawiało, że blokowałam się jeszcze bardziej. Dodatkowo działa na mnie raczej destrukcyjne. Tak jak on przy mnie pokonał wiele swoich słabości, lęków i blokad (obronił się, zrobił prawko itp.), tak ja przy nim czuje się tylko głupia, niewiele warta i blokowana... Zrezygnowałam dla niego z wielu rzeczy, przyjechałam do miasta gdzie jestem zupełnie sama, zrezygnowałam z marzeń, nawet drobnych pasji... Dla przykładu - on nie lubi tańczyć, ja bardzo to kochałam. Jak gdzieś idziemy razem, o ile idziemy, to mogę być pewna, że będzie mi robił wyrzuty, że tańczyłam, a nie siedziałam z nim, bo przecież wiem jak on się źle czuje przy obcych ludziach. Chciałam pójść na kurs tańca - nie bo kogoś poznam... Niby drobnostki, typowe dla początków małżeńskich, ale jednak mają znaczenie i wiele można z nich wczytać.
Wiele razy miałam wątpliwości czy w to brnąć. Jednak za każdym razem otrzymywałam od Boga wyraźny znak, że On mi go wybral na męża. Wiem, wiem... Spotkam się pewnie z wieloma sceptykami. Jednak jak wspomniałam, zawsze miałam żywą relację z Bogiem (nie będę opisywać szczegółów) i naprawdę jestem całkowicie pewna tego co napisałam - Bóg mi go wybrał. Więc starałam się kochać go jak umiem, dostrzegać to co dobre i akceptować to, co jest trudne. I zaufać, że w sakramencie Bóg da nam potrzebne siły, by stworzyć dobrą rodzinę.
Oświadczył mi się na prędce na miesiąc przed ślubem. Na ile go znam, zrobił to tylko ze strachu przed ewentualnym tłumaczeniem się przed gośćmi weselnymi, dlaczego jeszcze nie mam pierścionka. Było to dla mnie naprawdę bardzo przykre. W zasadzie od dnia ślubu zaczęło być tylko gorzej. Wszystkie wady zaczęły się uwypuklać, ja zaczęłam się coraz bardziej blokować, wycofywać. Nie miałam w nim oparcia, zrozumienia, poczucia bliskości. Pamiętam sytuację, gdy w pierwszej ciąży przyszedł do mnie naprawdę ciężki kryzys... Nie wytrzymywałam tego wszystkiego już, leżałam i płakałam ponad tydzień w łóżku. Jedyne co słyszałam z jego ust to jak zawsze, że jestem egoistką, że powinnam myśleć o dziecku i o tym jak on się czuje, a nie sądzić, że tylko ja mam problemy... standard. Takich momentów trudnych zaczęło być coraz więcej, tylko że przy dziecku się pilnowałam, żeby nie zabrnać zbyt daleko w tych Stanach depresyjnych. Okazało się, że zamiast poczucia bezpieczeństwa, ze strony Męża otrzymałam poczucie beznadziei, przymnożenie kompleksów i ran. Oddalałam się od niego. On ode mnie też. Było już tak źle, i nie widziałam już nadziei na odmianę, że zaczęłam modlić się o śmierć. Odmówiłam w tej intencji nawet Nowennę Pompejanską (po zakończeniu cz. błagalnej dowiedziałam się, że jestem w ciąży).
Potem żeby uśmierzyć ten wewnętrzny ból poświeciłam się całkowicie dziecku. Co też nie jest przecież rozwiązaniem. Myślę nawet, że jest niszczące dla wszystkich.
Jeśli chodzi o sferę seksualną... Czuję bardzo duzy niedosyt. Mąż od początku traktował seks bardzo przedmiotowo, jako zaspokojenie fizjologicznych potrzeb. Okazało się, że ma problemy z uzależnieniem od "samozadowolenia", pewnie pornografii też bo raz go nakryłam. W łóżku dąży do tego, żeby osiągnąć fizyczne spełnienie. Nigdy nie przeżyłam bliskości z nim w wymiarze duchowym... Tak, bym "po" czuła się piękna, kochana, bym czuła, że to był akt małżeński, a nie po prostu zagłuszenie popędu. Nie czuję się przy nim piękna, mądra itp. W poprzednim związku, pomimo wstrzemieźliwosci to czułam (ogólnie czułam się podziwiana za to jaka jestem, mądra i zwyczajnie kochana). Wstyd mi za te myśli, ale czasem żałuję, że nie zdecydowałam się na zbliżenie z poprzednim partnerem, bo może chociaż wtedy poczułabym te magię, której mi naprawdę brakuje.
Odbiegając od tematu seksu, Mąż za punkt honoru w naszym małżeństwie obrał uświadamianie mi jakie mam wady, i naprawianie mnie. O ile cel sam w sobie szczytny, o tyle skutkuje to jeszcze niższym poczuciem własnej wartości i kompleksami u mnie.
Ostatnio już naprawdę mnie wszystko przerosło. Do tego jestem w drugiej ciąży... Po jednej z kłótni powiedziałam Mężowi, że podjęłam decyzję o tymczasowej separacji, bo nie mam siły tego dźwigać. Chyba się przestraszył, bo sprowokowal rozmowę z rodzicami na temat tego jak mnie traktują i jak się czuję w tym. Próbował zapewniać mnie, że mnie kocha, że chce walczyć... Problem w tym, że ja go już nie kocham. Jeżeli w ogóle kochałam. Nie biorę pod uwagę rozwodu. Mamy maleńkie dziecko, drugie w drodze... Gdyby nie to na pewno bym od niego wyjechała na jakiś czas. Czuję się bardzo źle w jego obecności, drażni mnie jego zachowanie, żarty, podejście do innych, złość siedząca w nim... Nie ma tych cech, które sprawiały, że myślałam, że jest wyjątkowy. To wszystko już narosło do takich rozmiarów, że nie umiem dostrzec w nim osoby, którą bym mogła pokochać. Tak - czytałam o tym, że miłość to decyzja, nie uczucie. O ile z pierwszą częścią jestem w stanie się zgodzić, o tyle z tym, że brak uczuć jest ok - nie. Wychodziło by na to, że współmałżonka mamy kochać tak, jak powinno się każdego bliźniego. A przecież małżeństwo ma być czymś więcej. Chociażby mówi o tym sam akt małżeński dany przez Boga. Przebaczenie też jest niby decyzją, a wiemy dobrze, że od decyzji do faktycznego uczucia przebaczenia jest czasem długa droga.
Czego oczekuję pisząc tutaj? Wskazówek jak pokochać męża. Co jest zdrowe, co kulejące w tym wszystkim. Czym się niepokoić, czym nie. Mam chaos w głowie. Liczę, że znajdzie się tutaj ktoś, kto miał podobne rozterki - brak miłości do współmałżonka, i to pokonał. Czuję, że popełniłam błąd wychodząc za niego. Jednak tego już nie cofnę.
Przepraszam za ewentualne błędy. No i dziękuję za przyjęcie mnie do Waszego grona
Pozdrawiam ciepło