I co teraz?

Refleksje, dzielenie się swoimi przeżyciami...

Moderator: Moderatorzy

wulkan
Posty: 67
Rejestracja: 08 maja 2018, 23:00
Płeć: Kobieta

Re: I co teraz?

Post autor: wulkan »

Smutek pisze: 13 maja 2018, 20:17 agaton ja 40+ 🙂
Nie wiem tylko jak zniosę to "serdeczne pożałowanie" typu: biedna, nie dość że dzieci nie ma to jeszcze ją chłop zostawił, pewnie przez to...
Przerabiałam już na własnej skórze temat dzieci i przewinęło się tego trochę, począwszy od nieświadomego i niezłośliwego zatroskania, aż po złośliwe szpile. Bolało i jedno i drugie, niestety. A tyle jeszcze przede mną....
To jaki ludzie będą mieli stosunek do Ciebie zależy też od Twojej wewnętrznej siły, poza tym ze nie powinno Cie to w ogole interesować. Oczywiście dzisiaj jesteś w takim momencie życia, ze nie wymagaj od siebie za wiele w tym aspekcie. Jak się wzmocnisz ludzie będą patrzyli na Ciebie inaczej wręcz z podziwem, Ci mądrzy a resztą nie powinnaś się przejmowac, ale tez nie przyjmować postawy ofiary. Z Bogiem calkowicie wykonalne.
jacek-sychar

Re: I co teraz?

Post autor: jacek-sychar »

wulkan pisze: 13 maja 2018, 22:09 Jak się wzmocnisz ludzie będą patrzyli na Ciebie inaczej wręcz z podziwem
Potwierdzam! :D
Awatar użytkownika
Nirwanna
Posty: 13319
Rejestracja: 11 gru 2016, 22:54
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Kobieta

Re: I co teraz?

Post autor: Nirwanna »

jacek-sychar pisze: 13 maja 2018, 22:10
wulkan pisze: 13 maja 2018, 22:09 Jak się wzmocnisz ludzie będą patrzyli na Ciebie inaczej wręcz z podziwem
Potwierdzam! :D
Takoż potwierdzam. Dostałam zdanie "nie rozumiem, ale podziwiam". A wtedy to był jeszcze etap 40- ;-)
Nie żyje się, nie kocha się, nie umiera się - na próbę
Jan Paweł II
rak
Posty: 995
Rejestracja: 30 wrz 2017, 13:41
Jestem: w kryzysie małżeńskim
Płeć: Mężczyzna

Re: I co teraz?

Post autor: rak »

Smutku,

tak trochę w kontekście Twojego pytania o stosunek innych ludzi do Twojej postawy.
agaton pisze: 12 maja 2018, 11:01 I jeszcze chciałabym zapytać Ciebie o wzajemną odpowiedzialność małżonków za zbawienie, bo nie wiem czy dobrze zrozumiałam co przez to rozumiesz?
Ja rozumiem to w następujący sposób. Każdy odpowiada za swoje zbawienie, czy w kontekście prostego ;) przestrzegania przykazań, czy nieustającego szkolenia się w miłości (służbie innym). Przystępując do sakramentu małżeństwa rozszerza się zarówno nasza strefa wpływów jak i odpowiedzialność. Teraz już odpowiadamy nie tylko za siebie, ale też za drugą połówkę. I naszym celem jest doprowadzenie dwójki przed oblicze Piotrowe. Pytanie, które być może nam tam zada, jest nie co my zrobiliśmy, żeby tam się znaleźć, ale czego nie zrobiliśmy żeby nasz małżonek był tam razem z nami...

Miłość bezwarunkowa jest tutaj niedoścignionym celem, którego osiągnąć może nie sposób, ale który warto mieć przed oczyma, żeby po prostu wiedzieć, gdzie się podąża, mimo wielu potknięć w tej drodze... To trochę jak z dekalogiem, niby każdy chodzący do kościoła zna, ale dla wielu to dalej niedościgniony ideał ;) , choć tutaj zasady są w miarę proste, ale też często zbyt trudne lub niewygodne. Ale czy zwalnia nas to z potrzeby jego przestrzegania? Zresztą i w tej "10-ce" jest już wszystko, też ta miłość bezwarunkowa, Bóg na piewszym miejscu...
agaton pisze: 12 maja 2018, 11:01 A jeśli zdradzany nie chce mieszkać razem z niewiernym małżonkiem, jeśli czuje, że nie jest w stanie obdarzyć go zaufaniem i
jeśli nie potrafi być z nim w bliskiej,intymnej relacji; to według Ciebie świadczy o tym,że on/ona (ten zdradzony) nie dotrzymuje przysięgi małżeńskiej ?
Rozpoczynając hierachią po zawarciu małżeństwa:

1. Bóg
2. Małżonek i JA sam!!
3. Nasze dzieci
....

Tak czepiając się trochę słówek. Jeśli tylko nie chce, nie jest w stanie obdarzyć go zaufaniem, czy żyć w intymnej relacji to uważam, że to za mało. I jest to dla mnie złamanie przysięgi małżeńskiej.
Jeśli natomiast moje zachowanie poprzez przyzwolenie i akceptację pogłębia grzech małżonka jeszcze dalej oddala go od Boga, to wtedy jest to przestrzeń na zdecydowanie działanie. Postawa moja jest jednak motywowana dobrem małżonka, a nie zaopiekowanie się naszym trudem lub słabościami.
Z drugiej strony, też jak zachowanie mojego partnera mnie samego oddala od Boga, zbyt duże obciążenie na dany moment, niepozwalające mi na godziwe przeżywanie życia, zwiększający się gniew, zgorzknienie, zbyt duże "ubluszczenie", itd. to też powinno się jakoś tutaj zareagować.
W drugim przypadku to nasze własne ograniczenia zdecydowałyby o separacji i też trzeba by mieć świadomość pracy na tym, bo nie jest to czysta postawa miłości (pierwsze miejsce w powyższej hierarchii) tylko ochrona siebie i swoich słabości. Jednak ponieważ kochamy bliźniego swego jak siebie samego (i małżonkowie razem są na tym samym miejscu hierarchii) to naszymi słabościami też mamy prawo się zaopiekować - pamiętając jednak, że to są nasze słabości.

I teraz Smutku wiele osób tak tego nie rozumie (i mają do tego prawo). Ale takie podeście powoduje czasem nieświadome stwierdzenie, jak mąż / żona są przydatni to niech będą, ale jak relacja z nimi powoduje problemy, złe poczucie, czy nawet depresję, to lepiej pomachać im papa i się już dłużej nie męczyć. Jakby się im takie pytanie zadało szczerze i otwarcie, to nawet nie zawsze potwierdzą, że tak myślą, bo jest to dużo mniej atrakcyjne społecznie, ale cóż tak to czasami działa...
Nieważne jest, gdzie jesteś, ale wszędzie tam, gdzie przyjdzie ci się znaleźć, ważne jest, jak żyjesz - Henri J.M.Nouwen
Smutek
Posty: 302
Rejestracja: 18 lut 2018, 7:29
Płeć: Kobieta

Re: I co teraz?

Post autor: Smutek »

rak
Masz rację. Jak jest dobrze to ok, ale jak się psuje to już druga połowa jest zbędna. A przysięgaliśmy wszyscy przed Bogiem, jak nieraz tu już pisaliśmy, że jestem z mężem/żoną nie "pod warunkiem że będzie dobrze". I niby wszyscy treść przysięgi znają, ale wybierają sobie to co im odpowiada.
Mirakulum
Posty: 2648
Rejestracja: 16 sty 2017, 19:01
Jestem: szczęśliwą żoną
Płeć: Kobieta

Re: I co teraz?

Post autor: Mirakulum »

Mi na ludzkie paplanie pomaga to
"Psy szczekają, Karawana idzie dalej"
3Has
Posty: 201
Rejestracja: 22 lip 2017, 15:40
Płeć: Mężczyzna

Re: I co teraz?

Post autor: 3Has »

A mnie słynne zdanie Józefa Piłsudskiego:

"Wy, Królewiacy, macie śmieszną naturę. Kiedy jadących drogą napadnie pies natarczywym i hałaśliwym ujadaniem, bierze was zaraz ochota, aby wyskoczyć z pojazdu, stanąć na czworakach i zacząć mu się odszczekiwać. My, w Wileńszczyźnie, pozwalamy psu szczekać, bo taka już jego psia natura, ale nie przerywamy przez jego psie szczekanie podróży i bez wojny z psami spokojnie jedziemy do naszego celu. Wam zdaje się, na przeszczekaniu psa, na wygraniu wojny z byle parszywym szczeniakiem bardziej zależy niż na szybkim dojechaniu do celu podróży. "
Pantop
Posty: 3167
Rejestracja: 19 lis 2017, 20:50
Jestem: po rozwodzie
Płeć: Mężczyzna

Re: I co teraz?

Post autor: Pantop »

agaton pisze: ↑
12 maja 2018, 11:01
A jeśli zdradzany nie chce mieszkać razem z niewiernym małżonkiem, jeśli czuje, że nie jest w stanie obdarzyć go zaufaniem i
jeśli nie potrafi być z nim w bliskiej,intymnej relacji; to według Ciebie świadczy o tym,że on/ona (ten zdradzony) nie dotrzymuje przysięgi małżeńskiej ?


Pozwolę sobie na cytat:
23 Duch przygnębiony, twarz zasmucona i rana serca - żona przewrotna; ręce bezwładne i kolana bez siły - taka, która unieszczęśliwia swojego męża. 24 Początek grzechu przez kobietę i przez nią też wszyscy umieramy*. 25 Nie dawaj ujścia wodzie ani możności rządzenia przewrotnej żonie. 26 Jeżeli nie trzyma się rąk twoich, odsuń ją od siebie*.
Syr25; 23-26

Chodzi mi konkretnie o wers 26. (Rozumiem że i mąż może podlegać w dzisiejszych czasach takiemu odsunięciu)
Jednak co dalej?
Czy odsuwając od siebie takiego współmałżonka nadal go kochamy, nadal mamy dążyć do naprawy relacji, gdzież złoty środek?
Smutek
Posty: 302
Rejestracja: 18 lut 2018, 7:29
Płeć: Kobieta

Re: I co teraz?

Post autor: Smutek »

Kochani, u mnie znowu zmiany. Czas mi się ciągnie a tak naprawdę to ciągle coś się dzieje.
Ostatnio było tak, że czekałam na to, aż mąż naprawi mój samochód, jak się zadeklarował i się wyprowadzi. Tak się zakończyła nasza ostatnia rozmowa, gdzie po prostu powiedziałam niech robi co chce. Od tego czasu był nawet dla mnie grzeczny. I tak minęło parę dni.
We wtorek wieczorem zobaczyłam, że pisze na komórce z wiadomo kim, a potem podejrzałam z balkonu, że ogląda filmiki, też wiadomo jakie. Myslałam, że wytrzymam, ale nie dałam rady. Wściekłam się i była awantura. Zaczęło do mnie docierać dlaczego w sferze seksu od jakichś dwóch lat to ja byłam inicjatorem i dlaczego tych czułości było tak mało. Czyli był problem już wcześniej, tylko zlekceważony. Oczywiście nie jestem pewna niczego na stówę, ale różne myśli przychodzą mi teraz do głowy. Nigdy go na tym nie złapałam, ale tak naprawdę mógł robić co chciał, bo ja pracuję normalnie, codziennie po 8 godzin, a on ma pracę na zmiany i częściej jest w domu.
Wkurzył się, przeklinał i powiedział, że jutro się pakuje, nie robi samochodu itd. Oczywiście ja to ta zła, włażę mu w prywatność, kontroluję, jestem nienormalna. Stara śpiewka.
Rano poszłam do kościoła i przystąpiłam do spowiedzi z ostatnich 10 lat. Nosiłam się już dawno z tą myślą, robiłam powoli, na raty, rachunek sumienia, ale właściwie to już odwlekałam to trochę. Pierwsza taka spowiedź była przed maturą, druga przed ślubem, a trzecia teraz. Miałam wcześniej upatrzonego księdza, ale go nie było w ten dzień. Poszłam do innego. I ta spowiedź nie była doskonała, dużo mi z głowy uciekło z nerwów, poryczałam się, ksiądz niedosłyszał, musiałam powtarzać kilka razy. W ogóle myślałam, że będzie inaczej. Ale to co najważniejsze chciałam powiedzieć to powiedziałam.
Wróciłam do domu, bo miałam do pracy na 10-ta, mąż jeszcze spał. Obudził się o 9-tej i przyszedł do mnie do pokoju. Przeprosił, że przeklinał i krzyczał na mnie. Bardzo chciałam nic nie odpowiedzieć, nie przyjąć tych przeprosin, nie chciało mi się już nawet z nim rozmawiać. Ale po spowiedzi... przebaczyć nie 7 razy ale 77...
Zapytał czy może zostać. Oczywiście zaczął płakać. Zapytałam dlaczego chce zostać, po co. Powiedział, że jest przywiązany do tego domu, do miejsca, że chce pomagać mnie, moim rodzicom, że lubi to robić. Z tą pomocą to różnie było. W początkowej fazie kryzysu też się deklarował, ale jeśli go o tę pomoc prosiłam to był wrogo nastawiony. Potem to się poprawiało z czasem, bez jakiejś przesady, ale było lepiej.
Potem była chwila ciszy i powiedział, że w głębi serca, gdzieś na dnie, nadal mnie kocha. Myślałam, że się przesłyszałam. Zapytałam co powiedział, powtórzył.
Kiedy wróciłam z pracy był miły, rozmawiał, zapytał co chcę na rocznicę (mamy w lipcu). Przytulił mnie sam z siebie. Szok.
Powiedziałam, że mam prośbę, ale żeby mi nie odpowiadał od razu, tylko, żeby się zastanowił, i że się nie pogniewam jak odmówi. Zapytałam czy poszedłby ze mną na pielgrzymkę do Częstochowy, w lipcu, bo się wybieram. W jej trakcie wypadnie nasza 11 rocznica ślubu... Powiedziałam, że trochę boję się iść sama, nie wiem czy dam radę i nie mam z kim iść. To wszystko prawda, ale też wiem, że muszę sobie poradzić. Ja wiem gdzie on ma w tej chwili Kościół i Boga, ale spróbować nie zawadzi. Nie spodziewam się pozytywnej odpowiedzi, ale dałam czas do zastanowienia i możliwość podjęcia każdej decyzji.
I w sumie do wieczora był bardzo grzeczny i nawet wesoły. Późnym wieczorem jednak wylazłam znów na balkon i zobaczyłam przez okno u niego, że znów pisze z tą dziewczyną. Źle zrobiłam, bo nie jestem na tyle silna, żeby sobie już z tym radzić, ale wydawało mi się, że potrafię. Guzik.
Poszłam do niego i znów wymówki, awantura, jego kłamstwa, do bani.
Awantura zakończyła się jednak w miarę spokojnie, bo postarałam się uspokoić. Powiedziałam, że tego nie akceptuję, że tak nie można, że mnie to rani, on zaś jak zwykle bagatelizował wszystko.
Na drugi dzień podwiózł mnie do psychologa i w sumie raz był miły, a raz oschły. Ale zrobił obiad sam z siebie, zaproponował grilla na niedzielę i spotkanie jakieś plenerowe od niego z pracy na czerwiec. Czy do spotkania dojdzie to nie wiem, bo może wtedy pracować, ale zaproponował.
No i teraz tak, ja taka durna do końca nie jestem. Przynajmniej taki mi się wydaje. Wiem, że chce zostać, bo tu ma wiekszą wygodę niż by miał u rodziców i nie wykluczone, a nawet prawie pewne, że to jak się teraz zachowuje i co mówi jest kolejną manipulacją, wyrachowaniem, żeby się nie wyprowadzać. Z drugiej strony, mimo że powody są jakie są, może brać to co jest i na tym próbować pracować, a Bóg i czas zrobią swoje. Tylko muszę być ostrożna i czujna i wzmocnić siebie, żeby nie raniło mnie tak bardzo to wszystko. Nie widzę skruchy, przemyślenia, żalu, ale przecież nie deklarował mi naprawy małżeństwa, nie było takiej rozmowy i nie będę tego tematu poruszać. Pamiętam, że po pierwszej niby wyprowadzce za szybko przeszłam do gadki o uczuciach, o nas i wykorzystał to jako pretekst, żeby znów zwiać do gościnnego. Teraz nadal tam śpi, nic się nie zmieniło w tym względzie, ale chyba trzeba pracować na tym co jest.
Mam trochę doła, bo to taki rozdźwięk, między zachowaniem a uczuciami i w ogóle. Nawet chciałam już jednego wieczora powiedzieć mu, że ja tak nie potrafię, nie umiem tak żyć, niech się wyprowadzi. A na drugi dzień na mszy usłyszałam i przypomniało mi się, że też w konfesjonale po tej mojej spowiedzi, padło słowo "cierpliwość".
Nie wiem ile dam radę, jak długo. Wiem, że ciągle mi ciężko, że może jestem naiwna, bo przecież dalej myśli jak myślał.
Bardzo się boję, bo nadal nie wiem co robić. Modlę się ciągle i proszę o wskazanie drogi i siłę, bo mimo "lepszej" sytuacji, ja nie czuję się jakoś wiele lepiej. Ale nie chcę obrażać Boga, bo wiem jak ciężko mają inni i muszę po prostu wykorzystać w dobry sposób to co teraz się dzieje.
jacek-sychar

Re: I co teraz?

Post autor: jacek-sychar »

Wiesz co Smutek, ja się po przeczytaniu Twojego postu cieszę, że nie widziałem żony od 7 lat (nie rozmawiam od 8), bo nie mam takich falowań nastrojów od euforii do depresji.
Ale co masz robić? :shock:
Cieszę się, że nie muszę podejmować takiej decyzji. :?
Smutek
Posty: 302
Rejestracja: 18 lut 2018, 7:29
Płeć: Kobieta

Re: I co teraz?

Post autor: Smutek »

Jacku.
Do euforii to mi daleko.
Ja się muszę uspokoić, odwiesić wreszcie i chyba zrobić to czego wymagałam od niego..., tj. podjąć decyzję, w wolności i po przemyśleniu i przemodleniu. Teraz cały czas są emocje moje i jego. To duże dziecko, dopóki nie dorośnie to nie podejdzie do tematu odpowiedzialnie i tak będziemy się szarpać.
Na razie zostawiam to tak jak jest. Jeśli ma być dobrze to jakiś początek musi być, a jeśli nic z tego... to też w końcu się okaże, bo trwać tak w nieskończoność chyba się nie da.
I tak uważam za postęp z mojej strony, że wyrzuciłam z siebie to co zbierało się od stycznia.
Utka2
Posty: 222
Rejestracja: 29 sty 2017, 22:47
Płeć: Kobieta

Re: I co teraz?

Post autor: Utka2 »

Smutek, a ja sie zastanawiam kiedy wreszcie zrozumiesz, ze wisisz, i to totalnie wisisz na mężu.
Mam wrażenie że jest twoim epicentrum całego wszechświata. Każdy nastrój zależy od niego, każdy jego krok jest kontrolowany.

Odpuśc wreszcie sobie.
Zejdź z niego. Dochodzisz do świetnych wniosków - "duże dziecko, nie dorósł" a jednocześnie wymagasz od niego dorosłych zachowań.

To tak jakbyś kulawemu kazała tańczyć oberki ...

Przemyśl sobie to co napisałam, przemyśl to co napisał Jacek. Męski punkt widzenia panów z Sycharu na tym forum, a w realu szczególnie, jest nie do przecenienia.

I jeszcze jedno co mi sie nasunęło: czy Ty siebie jako osobę kochasz? Akceptujesz? Czy twoje poczucie własnej wartosci jest na odpowiednim poziomie? Czy wręcz przeciwnie - musisz "przegladać" sie w innych oczach, zeby poczuc sie dowartosciowana?

Jeśli to drugie - to jest to rownia pochyła.
Smutek
Posty: 302
Rejestracja: 18 lut 2018, 7:29
Płeć: Kobieta

Re: I co teraz?

Post autor: Smutek »

Utka2
Wiem, że wiszę. Widzę to jak czytam swoje posty. Ciężko mi wyłączyć emocje. Do tej pory bardziej kierowałam się rozumem i wszystko to co nagromadziło się przez lata wybuchło przy okazji tego kryzysu. Próbuję nauczyć się, że ta sytuacja nie ma "rozumowego" rozwiązania.
Podczas spotkań z psychologiem powoli odkrywam, że wcześniej tłumiłam emocje i kryzys spowodował, że teraz jest ich tak dużo, że aż za dużo.
Czy kocham siebie? Dopiero się uczę i mam wiele pracy przed sobą.
Wybaczcie, że te posty nieraz takie tasiemcowe. Staram się dokładnie opisywać, a że jestem gadułą to tak wychodzi. Poza tym mam wrażenie, że przez takie szczegółowe opisywanie danej sytuacji chcę "po staremu" odnaleźć w niej logikę, a tej tu niestety nie ma i pewnie długo jeszcze nie będzie.
Pozdrawiam
s zona
Posty: 3079
Rejestracja: 31 sty 2017, 16:36
Płeć: Kobieta

Re: I co teraz?

Post autor: s zona »

Smutku ,
jesli pozwolisz to podziele sie z Toba tym ,co mnie uratowalo ...
Otoz mnie bardzo pomogl w kryzysie Volontariat .
To nie musi byc zaraz praca w fundacji ,
ale nieraz zwykle male okruchy dobra...
Cos ,co widzisz w poblizu siebie ...

Serdecznie polecam , u mnie sie sprawdzilo :)
Tez bylam uwieszona - mimo odleglosci- zylam jego zyciem ,
wydawalo mi sie ,ze na tym polega min bycie dobra zona ... Pamietam ,jak Lustro tlumaczyla nam ,zeby byc tym " kroliczkiem" interesujacym dla meza ..
Ja bylam raczej taka zwierzyna pod drzwiami ,
o ktora nie ma potrzeby sie starac ...
Amica

Re: I co teraz?

Post autor: Amica »

Smutku, czytałam Twoją historię, która ma tak wiele wspólnych elementów z moją, że to aż momentami dziwne. Podobny wiek, brak dzieci, młodszy mąż. I prawie identyczna postawa męża, pt. neguję wszystko, co było/nie chcę naprawiać itd. Oczywiście są też i różnice - mój mąż chyba naprawdę nikogo nie ma, po deklaracji odejścia nigdy nie powiedział mi już nic czułego - wręcz przeciwnie, dowiedziałam się, że mnie nigdy nie kochał. Tkwił jeszcze półtora roku ze mną w mieszkaniu, chociaż - i tu też różnica - mógł zamieszkać w dowolnym zakątku świata - to on trzyma nasze wszystkie pieniądze, które w większości on sam zarobił. Więc nie finanse i wygoda go trzymały, raczej jakaś bezwola.

I ja mam podobnie jak Ty - problemy z tym, by docenić swoją wartość, jako kobiety, człowieka w ogóle. Chociaż mąż nie potrafił sformułować wobec mnie żadnego zarzutu, to jednak opuszcza mnie, więc nawet jeśli mówi: jesteś wspaniała, dobra, taka, śmaka - to i tak - OPUSZCZA mnie, więc co z tego, że tak mówi, że jestem wspaniała, skoro wybiera niewiadomą (jawnie deklaruje poszukiwanie nowego związku, chce tylko najpierw być formalnie wolny).

Teorię podnoszenia swojej własnej wartości mam w małym paluszku. Wiem, jakie są powody, że się nie wierzy w siebie, w swoje znaczenie na tym świecie, w swoją wartość. Jakie powody, przyczyny, skutki itd. Znam też sposoby na naprawienie sytuacji, ale co z tego, skoro tego nie potrafię zastosować w swoim życiu?

I nagle - bęc. Bóg upomniał się o mnie i to w najcudniejszy sposób. Wybrał taki, który pasuje do mnie idealnie (medytacje PŚ prowadzone przez jezuitów na youtube). Szukałam różnych form pomocy, ale zauważyłam właśnie te medytacje i postanowiłam spróbować. Odbywają się co niedzielę, o 21.15 (POLECAM tak nawiasem mówiąc).

Na pierwszy fragment do medytowania Bóg "wybrał" dla mnie ewangelię o Janie Chrzcicielu i chrzcie Chrystusa (5 stycznia 2017). Należało mocno wyobrazić sobie całą sytuację - poczuć zapach rzeki Jordan, stanąć w kolejce do Jana Chrzciciela (tuż za Jezusem). Po obmyciu wodą miałam wyjść na brzeg, gdzie czekał na mnie Jezus. Kiedy lektor (prowadzący o. Daniel) to powiedział - że Jezus czeka na brzegu rzeki właśnie na mnie, pomimo tłumu ludzi, wybuchnęłam płaczem. I dalej już szłam z Nim, cieszył się, że weszłam do Jordanu, że przyjęłam ten chrzest. I kiedy tak szliśmy - wraz z głosem prowadzącego musiała podążać moja wyobraźnia, a więc zobaczyłam niebo, z którego odezwał się do mnie głos Boga, który nazwał mnie po imieniu i dalej dodał: moja córko UMIŁOWANA, w Tobie mam upodobanie.

I powiem Ci jedną rzecz, Smuteczku. Te słowa, ta medytacja i te przeżycia, jakie zafundowałam sobie podczas tej medytacji zrobiły większą robotę niż wszystkie książki i teorie, które do tej pory poznałam.

Zrozumiałam, że jestem córką Boga i mam Jego miłość. Największą, najdoskonalszą. Że On zna mnie po imieniu, ma wyryte moje imię na swoich dłoniach. Że czuwa nade mną nawet we śnie, że zna każdy mój krok, policzył wszystkie moje włosy, że zna mnie od chwili poczęcia i wie, jak skończy się moje ziemskie życie. I ma we mnie upodobanie, kocha mnie. Więc nieważne, że ktoś przestał mnie kochać, że ktoś nie docenia, że ktoś zostawia, opuszcza. BÓG mnie nie opuści i to powinno być dla mnie najważniejsze. To jest moją siłą.

Zrozumiałam, że miłość Boga jest wszystkim, co mi jest potrzebne. Pozostałe miłości innych ludzi to wspaniałe - ale jednak dodatki, bez których jestem w stanie żyć. Zrozumiałam, że będę bardziej szczęśliwa, jeśli skupię się na tym, czy to JA kocham męża, niż na tym, czy mąż kocha mnie. Bo ja mam miłość Boga, więc i tak nikt nie jest w stanie go "przebić". Za to ja mogę zacząć może właśnie dopiero teraz tak naprawdę skupić się na miłości do męża, do innych bliskich mi osób.

Ponieważ tę medytację odbyłam w 2 tygodnie po pierwszej trudnej rozmowie z mężem, uniknęłam największych błędów, jakie zazwyczaj popełniają opuszczane kobiety: nie płaszczyłam się, nie prosiłam, nie błagałam i nie płakałam przy nim. Tylko i wyłącznie dzięki tej medytacji zachowałam zimną krew i wiem, że mąż był bardzo zaskoczony moją postawą. Ha! Ja sama byłam nią zaskoczona. Ale nie potrafiłabym już potem - po moim "spacerze" z Jezusem brzegiem rzeki, pozwolić sobie, aby się upokarzać przed innym człowiekiem.

Oczywiście ta euforia i spełnienie po pierwszej medytacji się wyczerpywała, chociaż co tydzień odbywałam kolejne. Niektóre medytacje były "puste", być może lektor akurat nie trafiał z interpretacją w mój stan ducha, ale - ta pierwsza była skrojona dla mnie. I zmieniła ogromnie wiele w moim życiu (takim osobistym, wewnętrznym). Wiesz - świadomość bycia córką Boga każe Ci żądać więcej od męża. Wiem, to paradoks, bo mąż właśnie nie tylko nie chce więcej dawać z siebie czegokolwiek, ale w ogóle nic nie chce od Ciebie. Ale mimo wszystko - uważam, że jedynie stając w sytuacji, gdzie nie możemy się już zadowolić byle czym i że nie pozwolimy innym deptać po sobie - można cokolwiek uratować. Na pewno siebie, a może i w dalszej perspektywie małżeństwo. Wierzę w to.


Od tamtego dnia nie opuściłam żadnej medytacji. Część trafia do mnie bardzo mocno i mam na drugi dzień wrażenie mocne, że mam wspólne wspomnienia z Jezusem, mam wrażenie Jego cielesnej obecności - opieki. Część medytacji jest po prostu modlitwą i rozważaniem PŚ, bez fajerwerków, ale wg mnie dopiero właśnie od roku mogę powiedzieć, że zaczynam rozumieć, o co chodzi z tą cała religią, z byciem chrześcijanką, z moją duchowością.

Medytacje polecam wszystkim, jezuici robią tutaj wspaniałą robotę (są wersje dla niesłyszących, są wersje bez lektora, z samą cichą muzyczką) - każdy może dobrać sposób pod siebie.

Smutku - spróbuj takiej medytacji. I spróbuj uwierzyć w to, że jesteś umiłowaną córką Boga - należy Ci się wszystko, co najlepsze (Twojemu mężowi też oczywiście), więc nos do góry i do przodu!

Pozdrawiam!
ODPOWIEDZ