I co teraz?
: 25 lut 2018, 12:32
Witajcie.
Od paru tygodni zaglądam na stronę Sychar, podczytuję wyrywkowo i wreszcie się zarejestrowałam. Potrzebuję wsparcia i porady, bo znalazłam się na rozdrożu.
W związku małżeńskim od 10 lat. Nie mamy dzieci. Mieszkamy u moich rodziców, my na piętrze, rodzice na parterze.
W styczniu, tuż po moich 40-tych urodzinach, mąż oznajmił mi, że już mnie nie kocha, że nie ma nikogo, chce się wyprowadzić i chce być sam. Czułam się tak jakbym dostała pięścią w twarz.
Strasznie ciężko opisać wyczerpująco a jednocześnie w skrócie 10 lat swojego życia z kimś, ale spróbuje. Początek małżeństwa rozpoczął się niesnaskami z teściami, ale mąż stał od początku za mną. Nie odciągałam go od nich i wręcz namawiałam do utrzymania kontaktu, chociaż nie chciał. Zaowocowało to tym, że po roku wszystko się ułożyło i było dobrze. Ja nie chowałam urazy, chociaż na początku było trudno, oni też zapomnieli co było źle. Mąż jest ode mnie młodszy o 4 lata i teraz widzę, że nie zna życia i jest niedojrzały. Ujął mnie jednak dobrocią i prostolinijnością na początku naszej znajomości, kiedy miałam obawy czy w ogóle z nim się wiązać. Przetrwaliśmy więc kryzys z jego rodzicami. Przeszło 5 lat temu okazało się, że nie uda mi się zajść w ciążę z powodu poważnych problemów hormonalnych. Zrobiliśmy też badania nasienia i do tego wszystkiego wyniki też nie były najlepsze. To był trudny czas. Ale był ze mną, wspierał i miałam w nim oparcie. Nie chciałam in vitro i tego całego bajzlu, więc przyszła mi do głowy adopcja, ale podczas rozmów z mężem wyszło, że on nie bardzo chce. Odpuściłam więc.
Jakieś 3 lata temu okazało się, że zauroczył się stażystką w pracy, czułe smsy, odwożenie do domu. Kiedy się dowiedziałam zrobiłam awanturę, przepraszał, zapewniał, że do niczego więcej nie doszło. Wybaczyłam i nawet zaufałam znów po jakichś paru miesiącach.
Koniec zeszłego roku był dziwny. Mąż stał się milczący, zajęty sobą. I jest tu moja wina, bo mogłam wtedy bardziej się zainteresować co jest. On pracuje w systemie zmianowym więc częściej był w domu, odsypiał noc i kolejny dzień też miał wolny. Stale spał, albo grzebał w komórce lub laptopie. Przeglądnęłam komórkę, wiem że to okropne ale to zrobiłam. Puste smsy od nieznanego numeru, bo treść wykasowana. Po kłamstwach, że nie wie o co chodzi przyznał się, że ma koleżankę. Na pytanie gdzie ją poznał odpowiedział, że w barze. Potem znów twierdził, że to koleżanka ze szkoły. Nie zrobiłam już awantury, ale łzy się lały. On jednak zachowywał się już tak jakby go to nie obchodziło. Niby przeprosił, ale nie widziałam w nim skruchy. Potem wszystko potoczyło się jak lawina. Mimo moich starań i prób stwierdził, że się wyprowadza. Oczywiście były rozmowy, prośby, płacz, błaganie, czyli standardowo to czego nie powinno być a co zwykle jest. Nic z tego, nie kocha mnie, chce być sam, nikogo nie ma, nie chce się starać i niczego naprawiać i kropka. Z wyprowadzką nie było prosto, bo nie ma gdzie. Jego rodzice ani siostra na razie go nie przyjęli, stanęli po mojej stronie, bo uważają, że nie jest szczery też wobec nich. Na pytania co się stało - odpowiada "nie wiem". Miał wynająć mieszkanie ale tego nie zrobił, bo... nie wiem, nie umie, przerasta go to czy co. Jest jak dziecko, które nie wie czego chce. Uspokoiłam się i powiedziałam, że go z domu nie wyrzucę, włożył tu dużo pracy i pieniędzy. Powiedziałam żeby poczekał aż minie zima. Pomyślałam, że uratujemy to przez ten czas, ale na drugi dzień wyskoczył z hasłem o rozwodzie. Wyniósł się na kanapę, mam nie mówić do niego "kochanie", zapłaci mi za rachunki, będzie osobno jadł i w ogóle nie chce mieć ze mną nic wspólnego. On myślał, że ja mu pomogę w sprawie rozwodu. Powiedziałam, że go kocham i rozwodu mu nie dam, choć zdaję sobie sprawę, że sąd to klepnie na drugiej czy trzeciej rozprawie, bo nie mamy dzieci. Wiem, że go nie zatrzymam, nie zmuszę do miłości. Już nie płaczę przy nim, nie proszę, nie błagam. Zamieniamy raptem parę słów dziennie albo wcale. Modlę się i codziennie jestem w kościele, nic już nie mogę zrobić ja sama. Jest mi ciężko, bo nie wiem co dalej i jak mam żyć?
Od paru tygodni zaglądam na stronę Sychar, podczytuję wyrywkowo i wreszcie się zarejestrowałam. Potrzebuję wsparcia i porady, bo znalazłam się na rozdrożu.
W związku małżeńskim od 10 lat. Nie mamy dzieci. Mieszkamy u moich rodziców, my na piętrze, rodzice na parterze.
W styczniu, tuż po moich 40-tych urodzinach, mąż oznajmił mi, że już mnie nie kocha, że nie ma nikogo, chce się wyprowadzić i chce być sam. Czułam się tak jakbym dostała pięścią w twarz.
Strasznie ciężko opisać wyczerpująco a jednocześnie w skrócie 10 lat swojego życia z kimś, ale spróbuje. Początek małżeństwa rozpoczął się niesnaskami z teściami, ale mąż stał od początku za mną. Nie odciągałam go od nich i wręcz namawiałam do utrzymania kontaktu, chociaż nie chciał. Zaowocowało to tym, że po roku wszystko się ułożyło i było dobrze. Ja nie chowałam urazy, chociaż na początku było trudno, oni też zapomnieli co było źle. Mąż jest ode mnie młodszy o 4 lata i teraz widzę, że nie zna życia i jest niedojrzały. Ujął mnie jednak dobrocią i prostolinijnością na początku naszej znajomości, kiedy miałam obawy czy w ogóle z nim się wiązać. Przetrwaliśmy więc kryzys z jego rodzicami. Przeszło 5 lat temu okazało się, że nie uda mi się zajść w ciążę z powodu poważnych problemów hormonalnych. Zrobiliśmy też badania nasienia i do tego wszystkiego wyniki też nie były najlepsze. To był trudny czas. Ale był ze mną, wspierał i miałam w nim oparcie. Nie chciałam in vitro i tego całego bajzlu, więc przyszła mi do głowy adopcja, ale podczas rozmów z mężem wyszło, że on nie bardzo chce. Odpuściłam więc.
Jakieś 3 lata temu okazało się, że zauroczył się stażystką w pracy, czułe smsy, odwożenie do domu. Kiedy się dowiedziałam zrobiłam awanturę, przepraszał, zapewniał, że do niczego więcej nie doszło. Wybaczyłam i nawet zaufałam znów po jakichś paru miesiącach.
Koniec zeszłego roku był dziwny. Mąż stał się milczący, zajęty sobą. I jest tu moja wina, bo mogłam wtedy bardziej się zainteresować co jest. On pracuje w systemie zmianowym więc częściej był w domu, odsypiał noc i kolejny dzień też miał wolny. Stale spał, albo grzebał w komórce lub laptopie. Przeglądnęłam komórkę, wiem że to okropne ale to zrobiłam. Puste smsy od nieznanego numeru, bo treść wykasowana. Po kłamstwach, że nie wie o co chodzi przyznał się, że ma koleżankę. Na pytanie gdzie ją poznał odpowiedział, że w barze. Potem znów twierdził, że to koleżanka ze szkoły. Nie zrobiłam już awantury, ale łzy się lały. On jednak zachowywał się już tak jakby go to nie obchodziło. Niby przeprosił, ale nie widziałam w nim skruchy. Potem wszystko potoczyło się jak lawina. Mimo moich starań i prób stwierdził, że się wyprowadza. Oczywiście były rozmowy, prośby, płacz, błaganie, czyli standardowo to czego nie powinno być a co zwykle jest. Nic z tego, nie kocha mnie, chce być sam, nikogo nie ma, nie chce się starać i niczego naprawiać i kropka. Z wyprowadzką nie było prosto, bo nie ma gdzie. Jego rodzice ani siostra na razie go nie przyjęli, stanęli po mojej stronie, bo uważają, że nie jest szczery też wobec nich. Na pytania co się stało - odpowiada "nie wiem". Miał wynająć mieszkanie ale tego nie zrobił, bo... nie wiem, nie umie, przerasta go to czy co. Jest jak dziecko, które nie wie czego chce. Uspokoiłam się i powiedziałam, że go z domu nie wyrzucę, włożył tu dużo pracy i pieniędzy. Powiedziałam żeby poczekał aż minie zima. Pomyślałam, że uratujemy to przez ten czas, ale na drugi dzień wyskoczył z hasłem o rozwodzie. Wyniósł się na kanapę, mam nie mówić do niego "kochanie", zapłaci mi za rachunki, będzie osobno jadł i w ogóle nie chce mieć ze mną nic wspólnego. On myślał, że ja mu pomogę w sprawie rozwodu. Powiedziałam, że go kocham i rozwodu mu nie dam, choć zdaję sobie sprawę, że sąd to klepnie na drugiej czy trzeciej rozprawie, bo nie mamy dzieci. Wiem, że go nie zatrzymam, nie zmuszę do miłości. Już nie płaczę przy nim, nie proszę, nie błagam. Zamieniamy raptem parę słów dziennie albo wcale. Modlę się i codziennie jestem w kościele, nic już nie mogę zrobić ja sama. Jest mi ciężko, bo nie wiem co dalej i jak mam żyć?