Mika, dobrze, że jest w tobie żal. Masz do niego prawo i jest on w twojej sytuacji naturalny. Pozwól sobie czuć co czujesz. Ja w sobie obserwuję, że im bardziej jakieś uczucie tłumię, tym większy problem z nim narasta.
Bardzo mi pomógł ksiądz Marek Dziewiecki, stwierdzając prostą prawdę: nie da się zgrzeszyć uczuciem. Grzeszymy myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem.
Natomiast uczucia informują mnie o różnych rzeczach. Nie tylko o tym, co się dzieje, ale także o tym, co ja o różnych rzeczach myślę, co do siebie dopuszczam. Jeśli jestem na swoje uczucia uważna, traktuję je jako wskazówki, mogę wtedy różne rzeczy zmieniać. Najbardziej siebie.
Z początku nie rozumiałam, że poprzez swoje postrzeganie, myślenie mogę swoje uczucia kształtować. No bo jak?
Mój mąż był z początku zachwycony swoim nowym życiem poza rodziną. Także korzyściami materialnymi, pięknym nowym mieszkaniem, garażem podziemnym, nowym samochodem, kupowaniem nowych ubrań. Nie raz się tu na to wszystko wyżalałam.
My jako małżonkowie żyliśmy skromnie. Ja po odejściu męża żyłam pod ciągłą presją finansową i czułam się bardzo obciążona. Było mi bardzo przykro, bo zdarzało się mojemu mężowi w jakiś sposób pochwalić przede mną tym nowym, dostatniejszym życiem, jakie zaczął prowadzić. A czasem po prostu ja widziałam coś nowego, samochód, droższe buty. W tym samym czasie, gdy ja borykałam się z problemami finansowymi, spłacałam długi jakie zostały z naszego wspólnego życia, nie otrzymywałam od męża alimentów. Bolało to wszystko i budziło żal.
Na mój żal składało się wiele różnych rzeczy: to, że czułam się zostawiona z naszą wspólną odpowiedzialnością, z którą sobie nie do końca dobrze radziłam, że czułam że mąż żyje beztrosko kosztem mnie. Czułam się też rozczarowana mężem, że nagle materialne sprawy okazały się dla niego ważne. Oraz, że kochanka zdobywa mojego męża po części kwestiami materialnymi, ale też, że w jakimś sensie mój mąż pracuje na dobra kochanki, dokładając się jej do kredytu na przykład, wkładając pracę i wysiłek w urządzenie jej mieszkania. Mój mąż jest bardzo zdolny, potrafi wykonać wszystkie prace remontowe, położyć kafelki, podłogi, i mnóstwo innych rzeczy. Nie jest to jego zawód, ale umie wykonać każdą męską pracę, a jeśli nie umie, potrafi się tego nauczyć. I pracuje zawsze sumiennie, starannie, robi wszystko dobrze. Wymarzony mężczyzna dla kobiety, która akurat odebrała mieszkanie w stanie deweloperskim... No i spore oszczędności. Więc miałam też poczucie, że mój mąż jest wykorzystywany. Tylko tego nie dostrzega.
Z czasem zaczęłam patrzeć na tą sytuację inaczej. Po pierwsze przestałam się interesować tym, jak ma mój mąż, także w sferze finansowej, poświęcać temu czas myśli uwagę. Zajęłam się tym jak mam ja. Dzięki temu przestałam reagować na "sygnały dobrobytu", czyli na teatrzyk obwoźny. Więc i teatrzyk dawał mniej wystąpień w sezonie.
Po drugie przestałam się oburzać na męża. Tak naprawdę nie ma nic złego w cieszeniu się komfortem. Pewnie też bym się cieszyła z nowego samochodu, spodni, butów, wygodnego mieszkania. To, że wcześniej mąż nie ujawniał dążeń materialnych, wcale nie znaczy, że ich nie miał. Może sam nie był ich świadomy, albo sam je w sobie potępiał? A przecież zaradność, dążenie do dobrobytu u ojca rodziny to dobra cecha. Potem oczywiście pytanie, jak mężczyzna to w sobie to ułoży, ile oprze na Bogu, ile na sobie, jak wyważy kwestie materialne, duchowe. Ale samo w sobie dążenie do dobrobytu nie jest negatywne, można je nawet docenić.
Uznałam, że mój mąż się rozwija, może i jest na początku drogi, ale zauważył ważną rzecz w życiu, której wcześniej nie wiedzieliśmy.
O nas tak mówili w rodzinie i wśród znajomych, że "wszystko oddamy, nic dla siebie nie weźmiemy". I tak było. Byliśmy z tego nawet jakoś tam dumni. Ale to nie miało wcale zdrowych podstaw. Taka postawa może być zdrowa, gdy płynie ze świadomej decyzji, albo niezdrowa, gdy płynie z poczucia braku własnej wartosci, nieumiejętności zadbania o siebie. My pływaliśmy na granicy, decyzja co do postawy była zdrowa i oparta na zdrowych intencjach, ale brakowalo nam kompetencji i umiejętności dbania o siebie, finanse rodziny, sprawy materialne, które nasz wybór czyniłyby w pełni wolnym.
Przestałam też męża oceniać i się na jego postępowanie oburzać. Tu mi pomogły rekolekcje księdza Kałaski, do odsłuchania na naszym You Tubie. Przestałam też zazdrościć mężowi i kochance, no bo i czego?
W tym mi pomógł Pan Pulikowski, komentując brata syna marnotrawnego. To syn, który zaczął wypominać ojcu, że tyle daje synowi co powrócił, aon z nierządnicami się przecież prowadzał, a tu zaraz uczta, a jemu to takiej uczty nie robił, chociaż uczciwie pracuje - i ten brat nie chciał wejść na ucztę. Pan Pulikowski powiedział wtedy ostro: zazdrościł bratu łajdactwa. I ja sobie zrobiłam rachunek sumienia, że po części jestem jak ten brat. Nie mam odwagi się łajdaczyć, ale łajdactwa zazdroszczę, sądząc, że to takie fajne życie może być. I mój mąż ma teraz moim zdaniem super, wolny od obowiązków i w komforcie, no lepiej. W sferze duchowej przecież już wtedy prosił o strąki.
Zaczęłam wtedy patrzeć na swoje życie inaczej, jako na błogosławieńtwo, dar wypełniania przysięgi, nie błądzenia, bycia przy Bogu. "Synu, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko co moje należy do ciebie." Zaczęłam świadomie to wybierać, jako dar, i pragnąć tego daru dla męża. W tej nowej perspektywie, Bożej, przestałam mężowi zazdrościć, zaczęłam czuć wobec niego głębokie współczucie. I pragnąć jego odnalezienia. Zaczęłam być zadowolona z życia przy Bogu. W sumie może i dobrze, bo też po co miałby mój mąż wracać do życia smutnego, w którym każdy grzesznik ma lepiej, niż najbardziej wierzący. Przecież życie katolika jest życiem w pełni, to recepta na szczęście. W pigułce. A instrukcja ma 10 tylko punktów. Niewierzący muszą się namęczyć więcej. Dom, garaż, wakacje ekskluziw, jedna żona, druga żona, piaty mąż i kochanek i ciągle nic i nic i nic. Szczęście ciągle przed nimi. A my mamy tu i teraz
Miałam też taki śmieszny przełom. Zepsuła mi się spłuczka do toalety. W dramatycznych okolicznosciach
Miałam bodajże drugi dzień chyba 14 dniowej kwarantanny i wysoką gorączkę, nie miałam siły z łóżka wstawać, a tam się woda lała. W pierwszej reakcji wściekłam się na męża, że go nie ma, że ja już nie dam rady. Jakby był, to by w sekundę naprawił. No ale od wściekania woda się nie przestawała lać. Zadzwoniłam do męża, coś tam podpowiedział, jak wodę zakręcić. Może i by mi więcej wyjasnił i pomógł, ale ja byłam wściekla, mąż w tamtym czasie nie chciał ze mną rozmawiać, kazał sobie dawać syna, jemu tłumaczył. Ja się czułam takim traktowaniem mnie upokorzona i zła. W moim odczuciu powinien był do nas przyjechać. A w ogóle to powinien być z nami. Więc zakończyłam tą "konsultację". Wścieklość i upokorzenie napędziły mnie, że sama sobie poradzę. No przynajmniej woda już się nie lała. Za to od wściekania spłuczka się nie naprawiała. Zaczęłam oglądać filmy na You Tubie. Nic nie rozumiałam. Uznałam, że ktoś musiał zrobić film dla kobiet. I znalazłam taki. Naprawiałam to wszystko bardzo długo. Bez narzędzi, tym co tam znalazłam. Byłam cała zamoczona w tej wodzie i miałam cały czas gorączkę. Po drodze zepsułam kilka innych mechanizmów. Spłuczka jest bardzo skomplikowanym urządzeniem. Na sam koniec zepsułam nawet mechanizm przycisku, tam jest taka sprężynka i nie chciała wejść na miejsce...
(Gdyby ktoś poczuł teraz naukową ciekawość: nie demontujcie spłuczek toaletowych, jeśli akurat nie macie pod ręką hydraulika). Powoli wściekłość na męża ustępowała temu, że ja sobie jednak radzę. Naprawiłam tą spłuczkę i przy okazji kawałek siebie.
***
Tak więc Mika, wszystko się poukłada. Żal sam z siebie nie mija, ale powoli, zbliżając się do Boga, możemy go w sobie przepracować, odkryć zupełnie inne perspektywy.
***
Nie zdecydowałam się osobiście podciągać mężowi alimentów i darowałam mu dług. Ale to nie znaczy, że to zawsze właściwe rozwiązanie. Nie wiem nawet, czy było właściwe w naszym przypadku. Do rozeznania zawsze jest kwestia podwyższenia alimentów, jeśli ojciec żyje w wyższym standarcie niż jego dzieci.