Chile pisze: ↑21 lut 2020, 13:53
Przeczytałam cały ten wątek już dwukrotnie, ponieważ jest dla mnie swego rodzaju ukojeniem. Oczywiście, że ból i tęsknota przebijają przez każdy post, ale jestem pod dużym wrażeniem spokoju, jaki udało Ci się Lukaszu osiągnąć. Może wynika to z faktu, że od odejścia żony minął ponad rok, a najbardziej naładowane emocjami sa początki, a później człowiek zaczyna się bardziej układać w nowej rzeczywistości...? Nie chciałabym zaśmiecać tego wątku swoimi sprawami, ale ja jestem aktualnie na etapie wyzywania, darcia się i wyrzucania sprzętów przez okno (to ostatnie na szczęście tylko w myślach). Tak sobie myślę, że kiedy żona/mąż fizycznie odchodzi, a nie jak w moim przypadku, mimo zdrad wciąż mieszka w domu, to jednak daje to większy spokój ducha. Nie wiem, czy mieszkanie ze zdradzającym mężem jest raczej szansą, czy bardziej objawem głupoty i braku granic ze strony osoby zdradzanej, ale coraz częściej myślę, że to drugie.
Nie czuję się w żadnym wypadku "specjalistą", ale wiem tylko to co ja przeżyłem w ciągu ostatnich 14 miesięcy.
Z mojego punktu widzenia, to i tak, i tak jest ciężko. Samotność potrafi dopiec do tego stopnia, że człowiek myśli, że wolałby już gdyby ten "niedobry" współmałżonek był jednak blisko, choć tylko ciałem, ale, że może dzięki temu byłaby nadzieja na jakiś pozytywny przełom.
Z drugiej zaś strony mieszkając z tym "odchodzącym" dostaje się w kość, nie można "iść do przodu", nie można uspokoić myśli. Czasami człowiek chciałby, żeby już to cierpienie się skończyło. A i bardzo ciężko zachować przy tym odpowiedni, nazwę to fason,czyli postępować praktycznie odwrotnie do tego jak nam aktualnie podpowiada zagubiony rozum (patrz lista Zerty na przykład).
Nie ma chyba tak, że tak jest lepiej, a tak jest gorzej. Każdy z nas ma różną sytuację, choćby materialną, społeczną i nie zawsze od razu można postawić "kreskę" i zacząć stawać na nogi.
Z pewnością pewne okoliczności pomagają, ale wiadomo jak to jest w życiu, nie wszystko można od razu zmienić.
U mnie stało się jak się stało. Przez dobre pół roku wahałem się, czy nie wyprowadzić się z tego domu. Każdy detal, każda ściana, każdy widelec przypominał mi moją żonę, bo przecież razem to kupowaliśmy. Długo też zajęło mi odzwyczajenie się, że gdy wracam do domu, jest totalna cisza i ten sam zapach jaki był rano. Nikt nie krząta się, nikt nie zaświecił światła. Sprzątałem i płakałem, gotowałem i płakałem. Ba, nawet rozmawiałem ze sobą w taki sposób jak do mnie mówiła moja żona. Prowadziłem nasze rozmowy, bo przecież znałem nasze stałe teksty, powiedzenia czy piosenki.
Takie chwile były tak dobijające, że właśnie myślałem sobie, że może lepiej, gdyby żona tu była choćby ciałem tylko, i że mogłoby to ją odmienić.
Choć wiem, że też mogłoby jeszcze bardziej pogorszyć nasze stosunki, bo ja z moją tęsknotą i żalem miałem duże problemy aby utrzymać ja na wodzy.
Za ok. 2 miesiące będzie rok, gdy wróciłem do kościoła. Mało jeszcze rozumiem, dużo mam wątpliwości i buntu i pewnie jeszcze tak długo będzie, ale mówię sobie:"to, że czegoś nie rozumiesz, nie oznacza, że to nie istnieje".
Nie wiem co by się stało gdyby nie fakt, że pewnego razu poczułem silną miłość. Taką nie wiadomo skąd. I tak na tej miłości się opieram od blisko roku.
Zaraz po rozstaniu miałem typowe jak to bywa odruchy. Jestem jeszcze młody, zaszaleję, będę szczęśliwy, zaraz kogoś poznam. Mówiłem znajomym:"ja nie wiem co będzie za pół roku, jeśli żona będzie chciała wrócić.... bo może ja już będę z kimś w związku".
Miałem gonitwę myśli non stop. Strasznie obciążającą. Dzień i noc. Żal, tęsknota, złość, wrogość, miłość, nienawiść. Wszystko na raz przeplatane. Mówiłem, że mam sinusoidę.
Tak to rzeczywiście działa gdy człowiek przechodzi proces żałoby.
A no i oczywiście chwilę potem zarejestrowałem się na portalu randkowym, na forum świeckim.... i wtedy stało się co się stało.
Na forum świeckim pewnego dnia napisała do mnie pewna dziewczyna, bo ja oczywiście się tam żaliłem jak to jest mi źle.
Zachęciła mnie do modlitwy. I potem to się potoczyło lawinowo...
Wiem, że wypisanie się choćby tutaj, poradzenie się, czy poczytanie o ludzkich dramatach pomaga ustawić się do pionu. Każda historia jest inna. W Twojej też kiedyś nadejdzie rozwiązanie. Być może takie jakiego się nie spodziewasz...
Nie potrafię Cię pocieszyć. Przepraszam, ale myślę, że warto poczytać, posłuchać teksty jakie znajdziesz tutaj na forum. Bo skoro trafiłaś na forum Sychar, to praca duchowa jest dla Ciebie ważna. Może to jest teraz czas na to, żeby się w to zagłębić i przestać się "szarpać po ludzku".
Pewnie inni, kompetentni forumowicze będą w stanie Ci doradzić konkrety, które można przedsięwziąć w Twojej sytuacji. Warto poszperać w historiach tego forum.