Winna, zdesperowana, nawrócona
: 14 lis 2019, 12:10
Nie wiem od czego zacząć, bo sytuacja jest bardzo skomplikowana i trudna.
Moje małżeństwo legło w gruzach przez moje błędy i zachowanie. Nie wiem nawet od czego zacząć i jak to wszystko opisać.
Czuje się strasznie z tym co zrobiłam. Większość z Was na tym forum jest tą stroną poszkodowaną, a ja jestem tą winną wszystkiego.
Jesteśmy 9 lat po ślubie, 13 lat razem. Mamy dwójkę wspaniałych zdrowych dzieci (6 i 4lat).
Oboje wywodzimy się z rodzin wierzących i mocno praktykujących, zaangażowanych w życie Kościoła.
Pochodzimy z dwóch różnych części Polski. Będąc w klasie maturalnej podjęłam decyzję pozostawienia znajomych, rodziny i przeprowadzkę do miasta, w którym mieszkał mój przyszły mąż.
Byliśmy świetnym, zgranym związkiem. To był mój pierwszy, jedyny mężczyzna i wierzyłam, że tego nic nie zmieni.
3 lata po ślubie pojawiło się pierwsze dziecko, potem po roku druga ciąża niestety zagrożona, więc musiałam 9 mscy leżeć w domu i częściowo w szpitalu. Na szczęście wszytsko dobrze się skończyło i urodziłam zdrowa cudowna córeczkę.
Dwa lata temu podjęliśmy decyzję o przeprowadzce do mojego miasta rodzinnego, gdzie w przeciągu pół roku wybudowaliśmy dom.
Po czym po niespełna roku podjęliśmy decyzję, że wracamy do miasta, gdzie wcześniej mieszkaliśmy.
Ja w tym czasie nie byłam w stanie pracować, zajmowałam się domem, dziećmi, przeprowadzkami, urządzaniem mieszkania.
Ponowna przeprowadzka, choroby dzieci, urządzanie kolejnego lokum, brak czasu dla siebie, brak dbania o siebie nawzajem.
Mniej więcej w tym okresie, w mojej głowie pomału stopniowo przestawiał się świat wartości. Byłam zmęczona tym wszystkim, ciągłą rutyną, omawianiem spraw z budową/przeprowadzkami/chorobami dzieci/itd...zaczęłam uciekać w inne życie, dotąd mi nieznane. Imprezy, nowo poznani ludzie, aprobata ze strony innych mężczyzn.
Odsuwałam się zarówno do Boga jak i od męża. Nie było między nami prawdziwej miłości. To ja nie okazywałam Mu miłości, zaczęłam żyć swoim życiem. Mąż kilka razy mówił, że nie czuje się kochany, doceniony, itd. Ale po mnie to "spływało". Tak jakbym miała klapki na oczach.
Mąż jest bardzo cierpliwy, opanowany i nie wylewa emocji na zewnątrz. Nigdy nie dał mi tak naprawdę konkretnie do zrozumienia, że nie odpowiada Mu moje zachowanie. W pewnym momencie nawet myślałam, że jest Mu to trochę obojętne, co ja robię, jak wyglądam , z kim się spotykam.
Przez te 2 lata bywały też dobre chwile, wspólne wyjazdy, wieczory, spędzanie czasu z dziećmi. Ale moja głowa w tym wszystkim była gdzieś daleko. Tak jakby mnie coś opętało.
W maju 2019 poznałam mężczyznę, który mnie mocno zauroczył i z którym weszłam w romans. Wyobrażałam sobie, że będę szczęśliwa. Ale tak się nie stało. Zdradziłam męża, tamten mężczyzna zakończył znajomość, a ja zniszczyłam nam życie.
Mąż dowiedział się o wszystkim z wiadomości telefonicznych.
Początkowo nie chciał dać mi drugiej szansy, ale ostatecznie zgodził się najpierw na separację, potem z upływem dwóch miesięcy na podział i rozdzielność majątkową i na tym się skończyło.
Te ostatnie 4 miesiące były najcięższym momentem naszego życia. Mąż wyrzucał złość, gniew, do czego miał prawo. Stał się obojętny. Nasze drogi rozchodziły się jeszcze bardziej. Czułam się odrzucona, beznadziejna i straciłam wiarę.
We wrześniu poznałam na weselu znajomych mężczyznę, z którym korespondowaliśmy przez ok 2 tygodnie. Po tym czasie zorientowałam się, co ja robię. Zamiast walczyć o męża, to wchodzę w kolejną beznadziejną relację.
Zaczęłam rozmawiać z mężem, prosić Go o terapię, o walkę o nasze małżeństwo. Ale było już za późno, gdyż mąż wiedział o tej konwersacji i nowo poznanej osobie.
Nie wiem jak mam to wytłumaczyć i czy to w ogóle można wytłumaczyć.
Sięgnęłam już dna, totalnego dna w życiu prywatnym i duchowym.
I dopiero teraz zrozumiałam jak bardzo kocham męża i jak ogromnie zależy mi na Nim i naszej rodzinie.
Byłam u spowiedzi św., codziennie się modlę, słucham różnych audycji, czytam książki.
Błagam męża o czas, o wybaczenie ale obawiam się że jest już za późno.
Mąż jest tak zraniony, że nie jest w stanie ze mną mieszkać i żyć.
Chce rozwodu, podziału opieki nad dziećmi i o niczym innym nie chce rozmawiać.
Cała nasza rodzina i ja odmawiamy w naszej intencji nowennę pompejańską.
Ja cały czas walczę, robię co mogę, ale szukam też pomocy u osób trzecich.
Tydzień temu byliśmy na spotkaniu u terapeutów, ale w związku z tym, że mąż chce rozwodu, a ja chcę walczyć, to nie nadjemy się na terapię gdyż nasze cele są odmienne. Wręcz terapeuci zadali nam pytanie o adwokatów, którzy pomogą rozwiązać problemy formalne.
Zaczęłam szukać pomocy u ojców Dominikanów.
Otrzymałam też kontakt do Stowarzyszenia Psychologów Chrześcijańskich, gdzie chodzę do psychologa i próbuję namówić męża na takie wizyty.
Wierzę, że mogą nam pomóc tylko ludzie, którzy kierują się zasadami Ewangelii.
Ja już wiem, że bez Boga tego nie przetrwam. Chcę wrócić do wartości które były kiedyś dla mnie na pierwszym miejscu.
To jest straszne, ale może to wszystko musiało się stać, abym w końcu dostrzegła zło z moim życiu i się nawróciła.
Będąc u Spowiedzi u jednego z ojców Dominikanów, usłyszałam takie słowa: "zgrzeszyłaś, zraniłaś Go potwornie, złamałaś przysięgę małżeńską, ale On też przysięgał na dobre i na złe. Walcz, nie poddawaj się, błagaj o wybaczenie...Nie zgadzaj się na rozwód, macie małe dzieci. Walcz!"
Te słowa sprawiły, że nie potrafię się poddać i pozwolić Mu odejść.
Ale nie poradzę sobie z tym sama.
Szukam jakiejkolwiek pomocy, spotkania. Chcę uczestniczyć w spotkaniach wspólnoty Sychar w moim mieście.
Mąż ostatecznie zgodził się na separację z mieszkaniem pod jednym dachem dla dobra dzieci. Ale warunkiem jest separacja z mojej winy i całkowity podział majątku, przepisanie kredytu na dom na Męża. Mąż argumentuje to tym, że chce mieć zamknięte sprawy finansowe już teraz, aby nie zajmować się tym w przypadku późniejszego ewentualnego rozwodu. Rozwodu, którego ja nie biorę w ogóle pod uwagę.
Nie zmieni zdanie, co do tego. Próbowałam kilka razy rozmawiać, prosić o czas bez separacji, ale jest tak uparty i potwornie zraniony i do tego typ formalisty, dlatego odpuściłam. Powiedział wprost, albo godzę się na takie warunki separacji, albo rozwód. Pozew rozwodowy już złożył dwa tygodnie temu. Teraz podpisaliśmy porozumienie separacyjne, które ma wstrzymać pozew rozwodowy. Najważniejsze jest dla mnie to, że możemy nadal mieszkać razem całą rodziną z dziećmi (bo początkowo mąż żądał mojej wyprowadzki bez dzieci) i mam czas, w pewnym sensie na naprawę jeśli taka w ogóle jest możliwość.
Żyję z ogromnym poczuciem winy, bólem i żalem do siebie samej, że tak się pogubiłam, że tak się oddaliłam od Boga.
Oboje z mężem pochodzimy z bardzo religijnych rodzin, żyjących blisko Kościoła. Jako młoda osoba byłam animatorem w scholce, potem oazie młodzieżowej. każde moje wakacje jeździłam na rekolekcje. Z upływem lat mój kontakt z Bogiem się osłabiał, aż w ostatnim czasie poza co niedzielnym chodzeniem do kościoła, był zerowy.
Oboje mam wrażenie oddaliliśmy się od Boga. Choć mąż mówi, że przez ostatni rok, kiedy się od Niego oddalałam, modlił się i czekał na cud, ale zamiast cudu, otrzymał najgorszą rzecz ode mnie - zdradę więc Jego wszystkie wartości, w które wierzył, legly w gruzach.
Nie wiem jak mogę Mu pomóc? To co Mu zrobiłam to najokropniejsza rana, jaką można zadać człowiekowi. Mąż twierdzi, że mnie nie kocha, że totalnie zniszczyłam to co jeszcze się tliło w Nim. Twierdzi, że kryzys, który był między nami, to że się od Niego tak oddaliłam już wtedy spowodował, że uczucie w Nim wygasało, a teraz już totalnie wygasło. I to jest w tym wszystkim najtragiczniejsze.
Ja nie potrafię zrozumieć mojego postępowania, tego jak mogłam coś takiego zrobić człowiekowi, któremu przyrzekałam przed Bogiem. Zawsze kierowałam się wartościami, a w pewnym momencie mojego życia zatraciłam wszystko. Jakby diabeł mną całkowicie zawładnął. Mąż aktualnie nie chce żadnej pomocy z zewnątrz. Daje jakieś 1% szans, że podczas okresu separacji coś w Jego sercu się zmieni. Otwarcie mówi, że nie potrafi wybaczyć, zapomnieć. Jak dla każdego mężczyzny ważna sfera fizyczna legła w gruzach. Nie wyobraża sobie związku ze mną i zbliżenia fizycznego. Nie wiem co robić. Jestem totalnie rozbita. Choć wewnętrznie czuję nadzieję, że to wszystko można jeszcze odbudować. Codziennie staram się pokazywać mężowi, pisać jak bardzo mi zależy i Go kocham, jak ogromnie żałuję tego wszystkiego. Dopiero teraz przejrzałam na oczy, że jest najważniejszym człowiekiem w moim życiu, że kocham Go jak nikogo innego. Mam wrażenie, że przez krzywdy, które mu wyrządziłam moja miłość jest silniejsza.Tak bardzo chciałabym móc cofnąć czas... Tak bardzo pragnę Mu to wszystko wynagrodzić. Byleby tylko On chciał o to walczyć.
Moje małżeństwo legło w gruzach przez moje błędy i zachowanie. Nie wiem nawet od czego zacząć i jak to wszystko opisać.
Czuje się strasznie z tym co zrobiłam. Większość z Was na tym forum jest tą stroną poszkodowaną, a ja jestem tą winną wszystkiego.
Jesteśmy 9 lat po ślubie, 13 lat razem. Mamy dwójkę wspaniałych zdrowych dzieci (6 i 4lat).
Oboje wywodzimy się z rodzin wierzących i mocno praktykujących, zaangażowanych w życie Kościoła.
Pochodzimy z dwóch różnych części Polski. Będąc w klasie maturalnej podjęłam decyzję pozostawienia znajomych, rodziny i przeprowadzkę do miasta, w którym mieszkał mój przyszły mąż.
Byliśmy świetnym, zgranym związkiem. To był mój pierwszy, jedyny mężczyzna i wierzyłam, że tego nic nie zmieni.
3 lata po ślubie pojawiło się pierwsze dziecko, potem po roku druga ciąża niestety zagrożona, więc musiałam 9 mscy leżeć w domu i częściowo w szpitalu. Na szczęście wszytsko dobrze się skończyło i urodziłam zdrowa cudowna córeczkę.
Dwa lata temu podjęliśmy decyzję o przeprowadzce do mojego miasta rodzinnego, gdzie w przeciągu pół roku wybudowaliśmy dom.
Po czym po niespełna roku podjęliśmy decyzję, że wracamy do miasta, gdzie wcześniej mieszkaliśmy.
Ja w tym czasie nie byłam w stanie pracować, zajmowałam się domem, dziećmi, przeprowadzkami, urządzaniem mieszkania.
Ponowna przeprowadzka, choroby dzieci, urządzanie kolejnego lokum, brak czasu dla siebie, brak dbania o siebie nawzajem.
Mniej więcej w tym okresie, w mojej głowie pomału stopniowo przestawiał się świat wartości. Byłam zmęczona tym wszystkim, ciągłą rutyną, omawianiem spraw z budową/przeprowadzkami/chorobami dzieci/itd...zaczęłam uciekać w inne życie, dotąd mi nieznane. Imprezy, nowo poznani ludzie, aprobata ze strony innych mężczyzn.
Odsuwałam się zarówno do Boga jak i od męża. Nie było między nami prawdziwej miłości. To ja nie okazywałam Mu miłości, zaczęłam żyć swoim życiem. Mąż kilka razy mówił, że nie czuje się kochany, doceniony, itd. Ale po mnie to "spływało". Tak jakbym miała klapki na oczach.
Mąż jest bardzo cierpliwy, opanowany i nie wylewa emocji na zewnątrz. Nigdy nie dał mi tak naprawdę konkretnie do zrozumienia, że nie odpowiada Mu moje zachowanie. W pewnym momencie nawet myślałam, że jest Mu to trochę obojętne, co ja robię, jak wyglądam , z kim się spotykam.
Przez te 2 lata bywały też dobre chwile, wspólne wyjazdy, wieczory, spędzanie czasu z dziećmi. Ale moja głowa w tym wszystkim była gdzieś daleko. Tak jakby mnie coś opętało.
W maju 2019 poznałam mężczyznę, który mnie mocno zauroczył i z którym weszłam w romans. Wyobrażałam sobie, że będę szczęśliwa. Ale tak się nie stało. Zdradziłam męża, tamten mężczyzna zakończył znajomość, a ja zniszczyłam nam życie.
Mąż dowiedział się o wszystkim z wiadomości telefonicznych.
Początkowo nie chciał dać mi drugiej szansy, ale ostatecznie zgodził się najpierw na separację, potem z upływem dwóch miesięcy na podział i rozdzielność majątkową i na tym się skończyło.
Te ostatnie 4 miesiące były najcięższym momentem naszego życia. Mąż wyrzucał złość, gniew, do czego miał prawo. Stał się obojętny. Nasze drogi rozchodziły się jeszcze bardziej. Czułam się odrzucona, beznadziejna i straciłam wiarę.
We wrześniu poznałam na weselu znajomych mężczyznę, z którym korespondowaliśmy przez ok 2 tygodnie. Po tym czasie zorientowałam się, co ja robię. Zamiast walczyć o męża, to wchodzę w kolejną beznadziejną relację.
Zaczęłam rozmawiać z mężem, prosić Go o terapię, o walkę o nasze małżeństwo. Ale było już za późno, gdyż mąż wiedział o tej konwersacji i nowo poznanej osobie.
Nie wiem jak mam to wytłumaczyć i czy to w ogóle można wytłumaczyć.
Sięgnęłam już dna, totalnego dna w życiu prywatnym i duchowym.
I dopiero teraz zrozumiałam jak bardzo kocham męża i jak ogromnie zależy mi na Nim i naszej rodzinie.
Byłam u spowiedzi św., codziennie się modlę, słucham różnych audycji, czytam książki.
Błagam męża o czas, o wybaczenie ale obawiam się że jest już za późno.
Mąż jest tak zraniony, że nie jest w stanie ze mną mieszkać i żyć.
Chce rozwodu, podziału opieki nad dziećmi i o niczym innym nie chce rozmawiać.
Cała nasza rodzina i ja odmawiamy w naszej intencji nowennę pompejańską.
Ja cały czas walczę, robię co mogę, ale szukam też pomocy u osób trzecich.
Tydzień temu byliśmy na spotkaniu u terapeutów, ale w związku z tym, że mąż chce rozwodu, a ja chcę walczyć, to nie nadjemy się na terapię gdyż nasze cele są odmienne. Wręcz terapeuci zadali nam pytanie o adwokatów, którzy pomogą rozwiązać problemy formalne.
Zaczęłam szukać pomocy u ojców Dominikanów.
Otrzymałam też kontakt do Stowarzyszenia Psychologów Chrześcijańskich, gdzie chodzę do psychologa i próbuję namówić męża na takie wizyty.
Wierzę, że mogą nam pomóc tylko ludzie, którzy kierują się zasadami Ewangelii.
Ja już wiem, że bez Boga tego nie przetrwam. Chcę wrócić do wartości które były kiedyś dla mnie na pierwszym miejscu.
To jest straszne, ale może to wszystko musiało się stać, abym w końcu dostrzegła zło z moim życiu i się nawróciła.
Będąc u Spowiedzi u jednego z ojców Dominikanów, usłyszałam takie słowa: "zgrzeszyłaś, zraniłaś Go potwornie, złamałaś przysięgę małżeńską, ale On też przysięgał na dobre i na złe. Walcz, nie poddawaj się, błagaj o wybaczenie...Nie zgadzaj się na rozwód, macie małe dzieci. Walcz!"
Te słowa sprawiły, że nie potrafię się poddać i pozwolić Mu odejść.
Ale nie poradzę sobie z tym sama.
Szukam jakiejkolwiek pomocy, spotkania. Chcę uczestniczyć w spotkaniach wspólnoty Sychar w moim mieście.
Mąż ostatecznie zgodził się na separację z mieszkaniem pod jednym dachem dla dobra dzieci. Ale warunkiem jest separacja z mojej winy i całkowity podział majątku, przepisanie kredytu na dom na Męża. Mąż argumentuje to tym, że chce mieć zamknięte sprawy finansowe już teraz, aby nie zajmować się tym w przypadku późniejszego ewentualnego rozwodu. Rozwodu, którego ja nie biorę w ogóle pod uwagę.
Nie zmieni zdanie, co do tego. Próbowałam kilka razy rozmawiać, prosić o czas bez separacji, ale jest tak uparty i potwornie zraniony i do tego typ formalisty, dlatego odpuściłam. Powiedział wprost, albo godzę się na takie warunki separacji, albo rozwód. Pozew rozwodowy już złożył dwa tygodnie temu. Teraz podpisaliśmy porozumienie separacyjne, które ma wstrzymać pozew rozwodowy. Najważniejsze jest dla mnie to, że możemy nadal mieszkać razem całą rodziną z dziećmi (bo początkowo mąż żądał mojej wyprowadzki bez dzieci) i mam czas, w pewnym sensie na naprawę jeśli taka w ogóle jest możliwość.
Żyję z ogromnym poczuciem winy, bólem i żalem do siebie samej, że tak się pogubiłam, że tak się oddaliłam od Boga.
Oboje z mężem pochodzimy z bardzo religijnych rodzin, żyjących blisko Kościoła. Jako młoda osoba byłam animatorem w scholce, potem oazie młodzieżowej. każde moje wakacje jeździłam na rekolekcje. Z upływem lat mój kontakt z Bogiem się osłabiał, aż w ostatnim czasie poza co niedzielnym chodzeniem do kościoła, był zerowy.
Oboje mam wrażenie oddaliliśmy się od Boga. Choć mąż mówi, że przez ostatni rok, kiedy się od Niego oddalałam, modlił się i czekał na cud, ale zamiast cudu, otrzymał najgorszą rzecz ode mnie - zdradę więc Jego wszystkie wartości, w które wierzył, legly w gruzach.
Nie wiem jak mogę Mu pomóc? To co Mu zrobiłam to najokropniejsza rana, jaką można zadać człowiekowi. Mąż twierdzi, że mnie nie kocha, że totalnie zniszczyłam to co jeszcze się tliło w Nim. Twierdzi, że kryzys, który był między nami, to że się od Niego tak oddaliłam już wtedy spowodował, że uczucie w Nim wygasało, a teraz już totalnie wygasło. I to jest w tym wszystkim najtragiczniejsze.
Ja nie potrafię zrozumieć mojego postępowania, tego jak mogłam coś takiego zrobić człowiekowi, któremu przyrzekałam przed Bogiem. Zawsze kierowałam się wartościami, a w pewnym momencie mojego życia zatraciłam wszystko. Jakby diabeł mną całkowicie zawładnął. Mąż aktualnie nie chce żadnej pomocy z zewnątrz. Daje jakieś 1% szans, że podczas okresu separacji coś w Jego sercu się zmieni. Otwarcie mówi, że nie potrafi wybaczyć, zapomnieć. Jak dla każdego mężczyzny ważna sfera fizyczna legła w gruzach. Nie wyobraża sobie związku ze mną i zbliżenia fizycznego. Nie wiem co robić. Jestem totalnie rozbita. Choć wewnętrznie czuję nadzieję, że to wszystko można jeszcze odbudować. Codziennie staram się pokazywać mężowi, pisać jak bardzo mi zależy i Go kocham, jak ogromnie żałuję tego wszystkiego. Dopiero teraz przejrzałam na oczy, że jest najważniejszym człowiekiem w moim życiu, że kocham Go jak nikogo innego. Mam wrażenie, że przez krzywdy, które mu wyrządziłam moja miłość jest silniejsza.Tak bardzo chciałabym móc cofnąć czas... Tak bardzo pragnę Mu to wszystko wynagrodzić. Byleby tylko On chciał o to walczyć.