Contesempre,
Myślę o tym twoim pytaniu, jak to jest z moim życiem na codzień... Nie jestem święta. Raczej głupia. Gdy mój mąż zdecydował się opuścić małżeństwo, powiedział, że nie kocha, że wiara przestała być dla niego ważna, czułam się bardzo rozbita i zdezorientowana. I prawdę mówiąc największą ochotę miałam nie na kolejny związek, bo związki uznałam siłą rzeczy za przereklamowane i przynoszące ból i trudności - ale na niezobowiązujący romans, albo nawet parę romansów. Nie miałabym wtedy nic przeciwko, by były one równoczesne. I na parę całkiem udanych imprez. Albo przynajmniej bardzo hucznych.
Sądzę, że to bardzo dobrze że masz wątpliwości, pytasz, spierasz się - i nie dajesz sobie nic wcisnąć, nikomu, ze mną na czele. Sprawdzaj, myśl, doświadczaj. Długo myślałam o sobie, że ze mnie bardzo słaba wierząca - bo ja sprawdzam i kwestionuję wszystko. Odkąd mam lepszą relację z Bogiem, obawiałam się nawet, że Go tym swoim stałym sprawdzam obrażam, a może nawet, że w ten sposób grzeszę. Bardzo pomogła mi najnowsza książka Księdza Marka Dziewieckiego, Karykatury Chrześcijaństwa (polecam).
"Wolność krytycznego myślenia, wyrażania wątpliwości i szukania prawdy na swój niepowtarzalny sposób to kolejna cecha chrześcijaństwa, która świadczy o jego prawdziwości i wyjątkowości w stosunku do wszystkich innych religii. Dojrzały chrześcijanin nie boi się samodzielnego i krytycznego myślenia - do takiego myślenia jest wręcz zobowiązany."
Jak doszłam od tego momentu w życiu który opisałam wyżej - do postawy wierności małżeństwu z pełnym wewnętrznym przekonaniem, że to właśnie jest dla mnie dobre?
Mimo dużej chęci na romanse i imprezy, w ramach wyrównania bilansu małżeńskich krzywd, byłam mimo wszystko rozbita między tym, co zaleca w takich sytuacjach wiara - pozostanie w wierności małżonkowi, nawet gdy jest niewierny, gdy sam nie dotrzymuje przysięgi, gdy rani i krzywdzi, a tym co mówi świat świecki - że w takiej sytuacji najzdrowiej jest się rozejść, ułożyć sobie życie od nowa. Między lękiem przed samotnością przez resztę życia - a tego życia jeszcze sporo przede mną, przed tym, że nie będę mieć więcej dzieci, a bardzo bym chciała - a tym, że to co jest dla mnie ważne, rodzina, bliskość drugiego człowieka, bycie w relacji z mężczyzną, także sfera seksualna zycia, ale też poczucie, że mam o kogo się oprzeć, że jest człowiek, któremu mogę okazywać miłość, dzielić codzienność i dostawać od niego miłość - stanie się dla mnie niedostępne, gdy postąpię w zgodzie z moją wiarą z którą się identyfikowałam (choć w bardzo pokręcony sposób) - przede wszystkim z przysięgą, którą złożyłam szczerze i z dobrą wiarą.
Dla mnie od początku rozwiązanie świeckie było niedostępne. I niestety chciałabym powiedzieć, że to z powodu wiary. Ale tak wcale nie było. Właśnie z powodu upadków w wierze, moich licznych wątpliwości, miałam potrzebę, by czegoś się w życiu trzymać. I jedną z takich moich wewnętrznych zasad stało się dotrzymywanie danego słowa. Wpadłam na to jako dziecko, imponowało mi to. To pozwalało mi zachowywać szacunek do siebie w trudnych czasach, gdy nie miałam zbyt wielu powodów, by myśleć o sobie dobrze. Nie jest to dobra przyczyna, by trwać w wierności małżeńskiej. To bardzo kompulsywne. Ale, że nie miałam wtedy nic innego - to tego się trzymałam, żeby się nie rozsypać. Nie było w tym ani miłości do mnie, ani do męża, ani do Boga.
Wręcz przeciwnie, był we mnie bunt, że Bóg czegoś takiego wymaga. Szczerze mówiąc uważałam taki pomysł za porąbany. Wydawało mi się to okrutne, miałam wrażenie, że Bóg i w tym jest przeciwko mnie - i że Jego zasady są twarde, niezrozumiałe i krzywdzące. Równocześnie miałam zamiar dalej trwać w wierności, dla swoich własnych zasad - a raczej tej jednej - dotrzymywania danego słowa. Byłam gotowa dla tej zasady nawet działać przeciwko sobie i być w moim ówczesnym rozumieniu sytuacji - do końca życia nieszczęśliwa. Naprawdę uważałam, że moje dalsze życie będzie się opierać już tylko i wyłącznie na poczuciu niespełnienia, bólu, tęskoncie za dziećmi, których więcej mieć nie będę i samotności. Fatalna perspektywa.
W ramach buntu miałam oczywiście pomysł, by potraktować wszystko tak lekko jak mój mąż, któremu żaden grom na głowę nie spadał i wydawał się zadowolony. Dochodziły mnie słuchy, że ganiał to tu to tam, za różnymi paniami, choć formlanie, a raczej nieformalnie (bo w ukryciu przede mną) był już w "stałej" relacji. Jeździł z imprezy na imprezę. Wobec mnie miał jedynie agresję. Czułam się pozbawiona bliskości, czułości, uwagi - odarta ze wszystkiego, upokorzona. I wcale nie myślałam, by się z kimś związać. Raczej właśnie by sobie porandkować i poużywać życia, po ponad dziesięciu latach wierności "na nic". Tym bardziej, że wiele osób mnie do tego zachęcało. I byli na te randki nawet obiecujący i interesujący chętni. Odzywali się też mężczyźni z mojej przeszłości, tacy z którymi się kiedyś spotykałam i z których zrezygnowałam. Jak na zawołanie - myślisz i masz. A jednak był we mnie opór - odwołałam parę randek, zrezygnowałam z wyjazdu na którym spotkałabym się z mężczyzną z którym łączyło mnie kiedyś, we wczesnej młodości uczucie, i który bardzo się cieszył, że się spotkamy. To był szok nawet dla mnie - bo teoretycznie oboje i ja i ten mężczyzna byliśmy wolni, i nikogo bysmy nie skrzywdzili spotykając się czy wchodząc w relację. Nawet bliską. Wręcz przeciwnie zapewne przyczynilibyśmy się do szczęścia mojego męża, który ponieważ ja nie umiem i nie lubię kłamać, szybko wiedziałby o tej recji i zyskał podstawy do rozwodu z mojej winy. Nikt też by mnie nie potępił, po tym jak postąpił mój mąż.
Jak się domyślasz - życie w takim wewnętrznym rozdarciu było udręką. Do kryzysu małżeńskiego, kryzysu związanego z moim współuzależnieniem, z tym co wyrabiał w tamtym czasie mój mąż dołożył się więc mój wewnętrzny kryzys - nazwałabym go teraz kryzysem wartości. Wtedy nie umiałam go nazwać, bo głównie czułam lęk i ból, a raczej kompulsywną potrzebę uciekania przed tymi uczuciami. Wtedy w desperacji zaczęłam się modlić - trudno nazwać to nawet modlitwą. To była desperacka lamentacja. W dodatku absolutnie nie miałam nadziei, nawet cienia nadziei czy pomysłu, że mogę zostać wysłuchana. Miałam poczucie, że moje modlitwy trafiają w pustkę. Po różnych doświadczeniach mojego życia miałam pewność, że Bóg jest. Ale nie miałam z nim żadnej relacji. I w tamtym momencie mojego życia nie postrzegałam Go jako osoby, a już na pewno nie jako kochającą Osobę. Raczej jako osobę zupełnie obojętną. Taki Bóg, który stworzył świat, sporo rzeczy zrobił nie tak - i zostawił cały ten chaos i morze cierpienia. Zostawiając po sobie pustkę. I w tą pustkę - którą roboczo nazywałam "jeśli jesteś", mówiłam, a raczej krzyczałam o sobie, o tym co czuję, o swoim buncie, o tym, że mam do końca życia cierpieć i być sama, że jestem karana za to co zrobił mój mąż, za nie swoje decyzje, że kolejny raz konsekwencje cudzych wyborów spadają na mnie. Mówiłam też, że to głupota, ta wierność po opuszczeniu przez małżonka - i o jakim cudzołóstwie wtedy w ogóle mowa. A czasem nawet nie krzyczałam, bo nie miałam słów. Tylko płakałam. Że mam dość.
Ponieważ ciągle ktoś mi mówił o Nowennie Pompejańskiej, czułam się wręcz nagabywana - to wybrałam właśnie tą modlitwę. Wydawało mi się to łatwiejsze - że będę się modlić do Niej, do Maryi, a nie bezpośrednio do Boga, o którym jak już wspomniałam nie miałam najlepszego zdania. Więc to moje "jeśli jesteś" kierowałam nie tylko do Boga, ale głównie do Maryi, ale właśnie z tym zastrzeżeniem - "jeśli jesteś". Dałam sobie 10 dni próby. I postanowienie, że jak to nie zadziała - to zrezygnuję.
I stało się coś, czego kompletnie nie oczekiwałam. Zaczęłam być słuchana. I w ciągu tych dziesięciu dni zdarzyło się całkiem sporo różnych rzeczy, których kompletnie nie przewidziałam. Nie w moim wewnętrznym życiu, tylko w tym całkiem materialnym, codziennym, zwyczajnym. Wewnętrznie nadal byłam rozsypana. Ale zostałam w modlitwie. Dostałam zupełnie inne rzeczy niż prosiłam - ale to były te rzeczy, których potrzebowałam, by zacząć się zbierać.
Przegryzałam się i nadal przegryzam się przez pytanie po co - po co ta wierność, po co małżeństwo, po co przysięga. O co z tym chodzi. Co ja mam resztę życia robić. Trochę ci o tym napisałam w poprzednich - jak to obecnie widzę.
Ja jestem cholerny sceptyk i lubię się trzymać ziemi. Tej tutaj, materialnej. Interesuję się fizyką, nie teologią. Bardzo trudno jest być sceptykiem, gdy się modlisz i dostajesz odpowiedzi. Ale nie odpuszczam wewnętrznie - wszystko badam, wszystko kwestionuję. Czytam, rozmawiam z innymi o ich doświadczeniach, szukam alternatywnych wyjasnień. Taka jestem. Nie biorę niczego na wiarę. Potrzebuję rozumu.
Na dziś mogę powiedzieć tak: Jest możliwe rozwinięcie osobowej relacji z Bogiem. Także z Maryją. Możliwe jest doświadczenie Bożego prowadzenia. Możliwa jest wewnętrzna przemiana. Możliwe jest, że to, co trzeba by było leczyć latami terapii zabliźnia się w ciągu paru dni i przestaje boleć. Modlitwa ma ogromną moc, której nie potrafię wytłumaczyć - ale doświadczam jej zbawczych efektów. Nie mogę napisać nawet o połowie tego, co mi się dotąd zdarzyło - bo sama sobie w wiele rzeczy bym po prostu nie uwierzyła. I spotykam inne osoby, które opowiadają mi o swoich doświadczeniach. Czasewm jeszcze bardziej odjechanych niż moje. Wierzę im - nie dlatego, że coś mówią. Dlatego, że widzę jakie zmiany w nich zachodzą.
Więc od sceptycyzmu doszłam do postawy w której tęknię za Eucharystią. W której mam relację z Bogiem, i chęć poznawania Go. I relację z Maryją, której całym sercem ufam i czuję Jej prowadzenie, bo o nie proszę. W której nie chcę już wychodzić ze stanu Łaski Uświęcającej - i naprawdę czuję różnicę. W której dostrzegłam prawdę o sobie - i nie był i nadal nie jest to ładny obrazek. Staram się go zmienić. Nie lubię być nieuczciwa. Wiem jak po oszołomsku i niewiarygodnie to co napisałam może brzmieć. Ale tak właśnie jest.
Odkryłam też, że większość moich absolutnych autorytetów, ludzi, których szanuję za ich niesamowite umysły - czyli fizyków teoretycznych - zarówno żyjących obecnie, jak i w przeszłości, jest ludźmi wierzącymi. Głęboko wierzącymi w Boga. Było to dla mnie trudne odkrycie. Sądziłam całe lata, że wiara kłóci się z nauką i racjonalne rozumowanie wyklucza wiarę. Nie byłabym sobą, gdybym nie sprawdziła, skąd we mnie takie przekonanie i skąd ono się wzięło. Odkryłam, że przez parę tysięcy lat uważano dokładnie odwrotnie, że jeśli jakieś naukowe rozumowanie nie prowadzi do Boga - jest z pewnością fałszywe. Jak będziesz miała wolną chwilę - tu masz całkiem fajne wystąpienie dotyczące relacji kwestii nauki i wiary.
https://www.youtube.com/watch?v=c5Tp9xWNAe0&t=3s
Nadal jest we mnie potrzeba sprawdzania każdego doświadczenia. Jeszcze jeden cytat ze wspomnianej wyżej ksiązki, która mnie w takiej postawie upewniła - że nie robię tym nic złego:
"Warto wystrzegać się mylących zwrotów typu: kocham bliźnich, żyję w czystości, nie zabijam moich dzieci, dotrzymuję złożonej przeze mnie przysięgi, bo tak mi każe moja wiara. Może inne wyznania coś nakazują swoim wyznawcom. Natomiast wiara chrześcijańska nie każe nam niczego, z jednym wyjątkiem: Chrześcijaństwo - w odróżnieniu zresztą od wszystkich innych systemów religijnych - każe człowiekowi myśleć i dopiero w oparciu o mądre myślenie decydować się na określone zachowania".
Pozdrawiam cię serdecznie
- i z całego serca przepraszam, jeśli w jakikolwiek sposób odczułaś, że moim zamiarem jest wywrzeć na ciebie jakąkolwiek presję.