"Koniec to kłamczuch w świecie nieskończonym"?
: 15 maja 2020, 12:29
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Czytam Wasze forum od ponad roku. W tym czasie doświadczyłam wielu emocji i w sumie dobrze, że nie zdecydowałam się wtedy na ich wylewanie , bo dzisiaj mogę z pewnej perspektywy ocenić to, co się stało. Może bardziej obiektywnie. Zapoznałam się z wieloma Waszymi historiami. Tak wiele jest smutnych, zawiedzionych nadziei .
Jak każdy pewnie szukam tych z dobrym zakończeniem i nie znajduję za wiele takich przypadków. Wszystko wskazuje na to, że sama utkwiłam z moim małżeństwem w martwym punkcie. Chyba problem polega na tym, że nie chcę się z tym pogodzić, bo nie potrafię sobie tego racjonalnie wytłumaczyć. Chętnie zapoznam się z Waszymi refleksjami na ten temat. Moja historia w skrócie wygląda tak:
Oboje z mężem mamy po ok 40 lat. Wzięliśmy ślub po 5 latach znajomości, w tym po 4 latach mieszkania razem (w domu z moją rodziną). W tym czasie poza uczuciami łączyło nas b.wiele wspólnych zainteresowań (choć też nikt nikogo nie ograniczał, jak druga osoba chciała spędzić czas ze swoimi znajomymi). Wspólne sprawy organizowałam zawsze ja (mąż nie wykazywał inicjatywy). Większość obowiązków domowych też było na mojej głowie (w domu on głównie odpoczywał, grając godzinami w gry; sam nie wychodził nigdy z ofertą pomocy, a jak go o coś prosiłam, to musiałam zaczekać, aż skończy grać, bo go przecież zabiją ). W kilka miesięcy po ślubie wycofał się ze wszystkich wspólnych aktywności (na wakacje jeździłam sama, na zakupy sama itp.). Staraliśmy się o dziecko (bezskutecznie), ale to ja chodziłam po lekarzach i zmagałam się (znów sama) z tym problemem. Stał się bardzo zimny. Kontakt fizyczny z jego strony tylko na użytek współżycia. Kłótni nie było, bo chodziłam wokół niego na palcach (bo przecież ja sobie dam radę sama). On miał tzw. święty spokój kosztem mojej ogromnej samotności, poczucia odrzucenia i ogromnego napięcia psychicznego. Rozmawiać nie chciał. Nie chciał rozwiązywać konfliktów, tylko się obrażał.
W końcu, po roku od ślubu moja wytrzymałość psychiczna się skończyła. Zapytałam go, czy ma jakąś kobietę i dlaczego tak mnie traktuje, na co odpowiedział, że nie ma, ale nic do mnie nie czuje i jestem mu zupełnie obojętna, a przed ślubem też nie było różowo. Wyprowadził się (wrócił do matki).
Próbowałam nawiązać z nim kontakt, ale nie był zainteresowany. Odpuściłam. W międzyczasie zamieszkał sam. Po dwóch miesiącach ciszy zaproponowałam spotkanie. Zgodził się. Zasugerowałam, żeby przemyślał, czy chce pracować nad naszym małżeństwem. Po dwóch tygodniach zdecydował, że warto spróbować. Wprowadziłam się do niego. Cieszył się, naprawdę się starał, ale już o dziecko się starać nie chciał, bo nie wiadomo jak będzie. Po 4 dniach się okazało, że liczył na to, że będą fajerwerki, a tak się nie stało. Po tygodniu stwierdził, że nic z tego nie będzie, bo on nic do mnie nie czuje. Wyprowadziłam się.
Wychodzi na to, że brałam udział w jakimś castingu na żonę i nie przeszłam do kolejnego etapu (dzisiaj mogę się z tego śmiać, ale pod tym dnem, na którym już byłam odnalazłam jeszcze głębsze dno).
Zaczęłam chodzić na psychoterapię (zarówno ja, jak i mąż pochodzimy z rodzin alkoholowych; nasi obaj ojcowie pili, przy czym ojciec męża odszedł od rodziny [mój ojciec był cały czas z nami, ale się nami nie zajmował], jak mąż z bratem byli w wieku szkolnym; wzorce rodziców w naszych rodzinach pochodzenia były podobne — ojciec, którego nie ma i matka, która wszystko ogarnia sama), rozpoznałam wiele problemów emocjonalnych w sobie [nadal odkrywam pewne mechanizmy psychoterapia trwa już 10 miesięcy]. Mąż nie był wtedy tym zainteresowany.
Po miesiącu od mojej wyprowadzki złożył pozew o rozwód [w beznadziei tej sytuacji też nie widziałam innego wyjścia, choć uważałam to za ucieczkę, o czym mu powiedziałam]. Rozmawialiśmy raz przez telefon o pozwie, po czym kontakt się urwał na kilka miesięcy. Na rozprawie (bez orzekania o winie), która odbyła się po 5 miesiącach za powód rozpadu małżeństwa podał, że "zupełnie mu zobojętniała Pani {tu moje imię}" i nie widzi szans na ratowanie małżeństwa. Wiem, że wiele osób próbuje wywalczyć w sądzie separację, jednak moje podejście jest takie, że nie można człowieka zatrzymać na siłę, a po co generować negatywne emocje (bo stajamy się przeciwnikami w tej walce), więc się zgodziłam. Nikogo przecież nie zmuszę do miłości.
Od rozwodu minęło 9 miesięcy. Nigdy nie podjął próby kontaktu (żadnego, nawet przez sms z jakimiś życzeniami). Ostatni raz widziałam go na pogrzebie mojego ojca. Przy okazji kondolencji zapewniał mnie wtedy, że zawsze mogę zadzwonić z jakąś prośbą, to mi pomoże (jak mój ojciec przez 4 miesiące był w szpitalu [o czym wiedział, bo teściowa nas bardzo wspierała], to nie zareagował na to w żaden sposób, a przecież dobrze go znał, bo mieszkaliśmy razem i relacje z moją rodziną miał dobre).
To koniec tej historii. Przestałam kontaktować się z teściową, żeby się odciąć emocjonalnie. Nie wiem, co mąż robi i czy związał się z jakąś kobietą. Wychodzę z założenia, że to nie ma znaczenia, bo jakby chciał ze mną być, to by tu był, a jak go nie ma, to znaczy, że nie chce. Wychodzenie z jakąś inicjatywą kontaktu to narażanie się na powtórkę z rozrywki. Tylko ruch z jego strony miałby jakiś sens (bo to by znaczyło,że jest do tego przekonany).
Mój problem w tej sytuacji polega na tym, że:
1) nie potrafię zrozumieć, co tu się właściwie stało.
2) nie potrafię go przekreślić, bo uważam, że jest człowiekiem w jakiś sposób poranionym emocjonalnie i nie chciał mnie celowo skrzywdzić.
3) mam wrażenie tkwienia w sytuacji bez wyjścia i jednocześnie poczucia rozgoryczenia, że mój proces poznawania prawdy o sobie, zrozumienia swoich błędów, swojej winy [myślę, że rozpaczliwie poszukiwałam miłości, której sama nie potrafię dać, a skupiłam się na swoim poczuciu żalu, że on dokładnie ma tak samo] nic nie znaczy, bo i tak nie mogę już nic zrobić [tj. modlę się nadal za niego i za nas, ale już nie podejmuję żadnego działania].
Jak znaleźć sens i radość w tym wszystkim? Macie jakiś pomysł?
Czytam Wasze forum od ponad roku. W tym czasie doświadczyłam wielu emocji i w sumie dobrze, że nie zdecydowałam się wtedy na ich wylewanie , bo dzisiaj mogę z pewnej perspektywy ocenić to, co się stało. Może bardziej obiektywnie. Zapoznałam się z wieloma Waszymi historiami. Tak wiele jest smutnych, zawiedzionych nadziei .
Jak każdy pewnie szukam tych z dobrym zakończeniem i nie znajduję za wiele takich przypadków. Wszystko wskazuje na to, że sama utkwiłam z moim małżeństwem w martwym punkcie. Chyba problem polega na tym, że nie chcę się z tym pogodzić, bo nie potrafię sobie tego racjonalnie wytłumaczyć. Chętnie zapoznam się z Waszymi refleksjami na ten temat. Moja historia w skrócie wygląda tak:
Oboje z mężem mamy po ok 40 lat. Wzięliśmy ślub po 5 latach znajomości, w tym po 4 latach mieszkania razem (w domu z moją rodziną). W tym czasie poza uczuciami łączyło nas b.wiele wspólnych zainteresowań (choć też nikt nikogo nie ograniczał, jak druga osoba chciała spędzić czas ze swoimi znajomymi). Wspólne sprawy organizowałam zawsze ja (mąż nie wykazywał inicjatywy). Większość obowiązków domowych też było na mojej głowie (w domu on głównie odpoczywał, grając godzinami w gry; sam nie wychodził nigdy z ofertą pomocy, a jak go o coś prosiłam, to musiałam zaczekać, aż skończy grać, bo go przecież zabiją ). W kilka miesięcy po ślubie wycofał się ze wszystkich wspólnych aktywności (na wakacje jeździłam sama, na zakupy sama itp.). Staraliśmy się o dziecko (bezskutecznie), ale to ja chodziłam po lekarzach i zmagałam się (znów sama) z tym problemem. Stał się bardzo zimny. Kontakt fizyczny z jego strony tylko na użytek współżycia. Kłótni nie było, bo chodziłam wokół niego na palcach (bo przecież ja sobie dam radę sama). On miał tzw. święty spokój kosztem mojej ogromnej samotności, poczucia odrzucenia i ogromnego napięcia psychicznego. Rozmawiać nie chciał. Nie chciał rozwiązywać konfliktów, tylko się obrażał.
W końcu, po roku od ślubu moja wytrzymałość psychiczna się skończyła. Zapytałam go, czy ma jakąś kobietę i dlaczego tak mnie traktuje, na co odpowiedział, że nie ma, ale nic do mnie nie czuje i jestem mu zupełnie obojętna, a przed ślubem też nie było różowo. Wyprowadził się (wrócił do matki).
Próbowałam nawiązać z nim kontakt, ale nie był zainteresowany. Odpuściłam. W międzyczasie zamieszkał sam. Po dwóch miesiącach ciszy zaproponowałam spotkanie. Zgodził się. Zasugerowałam, żeby przemyślał, czy chce pracować nad naszym małżeństwem. Po dwóch tygodniach zdecydował, że warto spróbować. Wprowadziłam się do niego. Cieszył się, naprawdę się starał, ale już o dziecko się starać nie chciał, bo nie wiadomo jak będzie. Po 4 dniach się okazało, że liczył na to, że będą fajerwerki, a tak się nie stało. Po tygodniu stwierdził, że nic z tego nie będzie, bo on nic do mnie nie czuje. Wyprowadziłam się.
Wychodzi na to, że brałam udział w jakimś castingu na żonę i nie przeszłam do kolejnego etapu (dzisiaj mogę się z tego śmiać, ale pod tym dnem, na którym już byłam odnalazłam jeszcze głębsze dno).
Zaczęłam chodzić na psychoterapię (zarówno ja, jak i mąż pochodzimy z rodzin alkoholowych; nasi obaj ojcowie pili, przy czym ojciec męża odszedł od rodziny [mój ojciec był cały czas z nami, ale się nami nie zajmował], jak mąż z bratem byli w wieku szkolnym; wzorce rodziców w naszych rodzinach pochodzenia były podobne — ojciec, którego nie ma i matka, która wszystko ogarnia sama), rozpoznałam wiele problemów emocjonalnych w sobie [nadal odkrywam pewne mechanizmy psychoterapia trwa już 10 miesięcy]. Mąż nie był wtedy tym zainteresowany.
Po miesiącu od mojej wyprowadzki złożył pozew o rozwód [w beznadziei tej sytuacji też nie widziałam innego wyjścia, choć uważałam to za ucieczkę, o czym mu powiedziałam]. Rozmawialiśmy raz przez telefon o pozwie, po czym kontakt się urwał na kilka miesięcy. Na rozprawie (bez orzekania o winie), która odbyła się po 5 miesiącach za powód rozpadu małżeństwa podał, że "zupełnie mu zobojętniała Pani {tu moje imię}" i nie widzi szans na ratowanie małżeństwa. Wiem, że wiele osób próbuje wywalczyć w sądzie separację, jednak moje podejście jest takie, że nie można człowieka zatrzymać na siłę, a po co generować negatywne emocje (bo stajamy się przeciwnikami w tej walce), więc się zgodziłam. Nikogo przecież nie zmuszę do miłości.
Od rozwodu minęło 9 miesięcy. Nigdy nie podjął próby kontaktu (żadnego, nawet przez sms z jakimiś życzeniami). Ostatni raz widziałam go na pogrzebie mojego ojca. Przy okazji kondolencji zapewniał mnie wtedy, że zawsze mogę zadzwonić z jakąś prośbą, to mi pomoże (jak mój ojciec przez 4 miesiące był w szpitalu [o czym wiedział, bo teściowa nas bardzo wspierała], to nie zareagował na to w żaden sposób, a przecież dobrze go znał, bo mieszkaliśmy razem i relacje z moją rodziną miał dobre).
To koniec tej historii. Przestałam kontaktować się z teściową, żeby się odciąć emocjonalnie. Nie wiem, co mąż robi i czy związał się z jakąś kobietą. Wychodzę z założenia, że to nie ma znaczenia, bo jakby chciał ze mną być, to by tu był, a jak go nie ma, to znaczy, że nie chce. Wychodzenie z jakąś inicjatywą kontaktu to narażanie się na powtórkę z rozrywki. Tylko ruch z jego strony miałby jakiś sens (bo to by znaczyło,że jest do tego przekonany).
Mój problem w tej sytuacji polega na tym, że:
1) nie potrafię zrozumieć, co tu się właściwie stało.
2) nie potrafię go przekreślić, bo uważam, że jest człowiekiem w jakiś sposób poranionym emocjonalnie i nie chciał mnie celowo skrzywdzić.
3) mam wrażenie tkwienia w sytuacji bez wyjścia i jednocześnie poczucia rozgoryczenia, że mój proces poznawania prawdy o sobie, zrozumienia swoich błędów, swojej winy [myślę, że rozpaczliwie poszukiwałam miłości, której sama nie potrafię dać, a skupiłam się na swoim poczuciu żalu, że on dokładnie ma tak samo] nic nie znaczy, bo i tak nie mogę już nic zrobić [tj. modlę się nadal za niego i za nas, ale już nie podejmuję żadnego działania].
Jak znaleźć sens i radość w tym wszystkim? Macie jakiś pomysł?