Jakiś czas temu zenia1780 napisała w moim wątku:
zenia1780 pisze: ↑13 gru 2017, 10:30
Wiem, że na pewno warto robić:
W naszym Wrocławskim Sycharze jest znane powiedzenie „zapuszczanie wędki”. Są to próby, zachęcenie, dawanie znać o swojej postawie nawrócenia, mówienie życzliwie o drugiej stronie, takie zanęcanie jak ryby przed złowieniem (stąd zapuszczanie wędki), zachęcanie do dobra. Pochwalenie współmałżonka, (jak trzeba) takie zainteresowanie się nim, takie wyciąganie ręki do spotkania, do zgody, takie wychodzenie z inicjatywą. To rozumiemy jako „zapuszczanie wędki”.
Może nie ja sam, ale osoby z mojej wspólnoty wiedzą, jak nie jest to łatwe i jak bolące, jak trudne emocjonalnie, jak trzeba czasami w pokorze pierwszemu wyjść z inicjatywą, jak nie łatwe jest przełamanie siebie, to wszystko kosztuje i jak jest bolesne (cyt. „boli jak jasna cholera”) wiedzą jedynie Ci, którzy to praktykują, ale też tylko Ci wiedzą jak jest to potrzebne i jakie przynosi dobre owoce (to działa!). Tylko Ci wiedzą, co to robią.
fragment Listu otwartego do Sycharków o. Macieja
http://wroclaw-stysia.sychar.org/list-o ... sycharkow/
Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że faktycznie przynosi to dobre owoce.
Choć mąż nadal mieszka u rodziców, nasze relacje bardzo się poprawiły.
Myślałam, że jestem na dobrej drodze....
Jednak wczoraj, po rozmowie z pewnym księdzem, zaczęły dopadać mnie wątpliwości...
Powiedział mi, że to jest śmieszne, irracjonalne, smutne...
Nasze relację są bardzo pogmatwane. Dał mi do zrozumienia, że brak nam odpowiedzialności...
Chodzi mianowicie o to, że w tym momencie czuje się, jakbym była kochanką żonatego mężczyzny (który de facto jest moim mężem).
Kiedy mąż przyjeżdża żyjemy jak gdyby nigdy nic- spędzamy wspólnie czas, rozmawiamy, żartujemy, śmiejemy się, przytulamy (jak dzieci nie widzą, aby nie dawać im błędnych sygnałów), czasem coś zrobi w domu (jakieś drobne usterki), współżyjemy, chodzimy do kościoła... Nawet wakacje zaplanowaliśmy wspólne.
A potem jak gdyby nigdy nic, wraca do rodziców (ja czuje się, jakby wracał do "żony").
Dzieci pytają, dlaczego tata musi jechać- ja milczę, bo nie musi, tylko chce...
Chyba faktycznie, nie jest to tak do końca normalne?
Bo skoro znajdujemy jakąś nić porozumienia, to powinniśmy zacząć budować RAZEM na nowo ten związek.
A jeśli mąż nie chce budować, to może przestać "udawać", że jesteśmy razem?
Najbardziej smutno mi z powodu dzieci, bo one tego nie rozumieją, dlaczego między rodzicami jest dobrze, a pomimo tego i tak nie mieszkają razem. Ja zresztą sama już nic nie rozumiem...
Boje się w jakikolwiek sposób naciskać, wymuszać jakiekolwiek deklaracje...
Bo powiedziałam, że dam tyle czasu, ile będzie potrzebował...
Pogubiłam się w tym i nie wiem co robić.