Re: W którą stronę?
: 27 wrz 2018, 21:49
Niezapominajko, a jakbyś mogła napisać szerzej, w czym dokładnie kombinujesz?
Kryzys małżeński - rozwód czy ratowanie małżeństwa?
https://www.kryzys.org/
Wyobraziłam sobie takie jeżyki miłości.Camilaa pisze: ↑28 wrz 2018, 12:53 Niezapominajko, a uważasz ze to kwestia twoich oczekiwań? Czy czegoś innego….?
Bo wiesz, ja teraz dopiero widzę ze ja potrzebowałam czegoś innego niż mi dawał mąż i on czegoś innego czego ja nie umiałam albo nie widziałam że mam mu dać (takie 5 jeżyków miłości), i przez to czuliśmy się nie rozumiani i nie kochani. Nawet ta naskórkowość może z tego wynikać ze się może nie rozumiecie….? Ponadto wydaje mi się ze ciężko taki kryzys odbudować w rok czy dwa, może twój mąż też czuje się zraniony i nie umie (albo nawet nigdy nie umiał, bo np. mój chyba nigdy nie umiał) się otworzyć….? Z jednej strony potrzeba czasu a z drugiej nie ranienia się bardziej żeby móc się otworzyć…
To w punkt o mnie...Amica pisze: ↑28 wrz 2018, 15:46 Kiedyś zastanawiałam się, czemu wcześniej nie chciałam naprawiać, działać coś w małżeństwie, kiedy czułam, że oddalamy się. Ta bierność moja, jak ją teraz wspominam - przeraża mnie. Czy aż tak leniwa jestem, czy tak mało pokory w sobie - że ciągle uważałam, że jeszcze jest masa czasu, czy po prostu bałam się otworzyć jakieś areały, po których musiałabym wyjść ze swojego ciepełka, a wystawić miękki brzuszek jeżyka na ewentualne ciosy (lub niewygodną prawdę).
Czy mozesz sie podzielic informacja o tym psychologu? Moze na pywatnej wiadomosci?margaritum pisze: ↑17 lut 2018, 16:19 Niezapominajko, mój mąż żył podwójnie około 5-6 lat. I też sam mi o tym powiedział.
Przez tyle czasu powstała między nimi silna więź, zażyłość. Sama nie wiem, czy bardziej boli to, że tą tylko naszą intymność (byliśmy dla siebie pierwsi) oddał obcej, czy właśnie ta ich więź psychiczna.
Kowalska w moich oczach nie jest złym człowiekiem, poszła złą drogą, popełniła błąd. Też dlatego, że została mocno oszukana. Ale nawróciła się, stara się naprawić krzywdy. Wydaje mi się, że inaczej jest, jak sytuacja jest jednoznaczna, jakoś tak może "łatwiej nienawidzić" tą, która ukradła mojego męża, kiedy wierzymy, że to ta zła. Ja mam ambiwalentne odczucia. Nie co do samej zdrady, tylko osoby.
No ale i tak ważniejsze jest to, co on zrobił. To on przecież mi przysięgał... a opuścił mnie.
Dzisiaj już dwa lata po tym wyznaniu. Dwa lata zmian, walki, akceptowania tego, czego nie mogę zmienić, orki we własnych dysfunkcjach...
Trudne, bolesne niewyobrażalnie... Myśl, że podeptał moje serce, stracił nadzieję i wiarę w nas, podeptał to, co było dla mnie najważniejsze, naszą rodzinę... Bez Boga nie miałoby żadnej szansy powodzenia. Te najcięższe chwile, kiedy chciałam wziąć wet za wet, wywrzeszczeć cały swój, "jakże usprawiedliwiony" ból w twarz, zranić go do żywego. A potem Bóg mi pokazywał, że to się już stało. Że mój mąż jest już zraniony, bardzo głęboko. I przeze mnie i przez to, co uczynił... I Słowo, "Nie wymierzajcie sami sobie sprawiedliwości, lecz pozostawcie to pomście Bożej"... - Dobrze, nie oddam razów, ale co w takim razie Panie z moim bólem, jak go unieść?
Po kolejnej kłótni ulga w słowach modlitwy "Moje cierpienie, które przychodzi ze strony męża, ofiaruję Ci Boże jako mój krzyż za jego uświęcenie. Zły duchu, dręcząc mnie przez mojego męża, mocą mojej ofiary, tracisz wpływ na jego duszę"... Kiedy pojawia się mur gniewu nie do przebicia, nie możemy do siebie dotrzeć, to drugie nie słyszy, wtedy, żeby nie dopuścić do siebie rozpaczy, złych myśli i słów, powtarzałam" Jezu, oddaję Ci tę bitwę". Albo "Zdrowaś Mario..." w kółko powtarzane... Bardzo pomaga mi błogosławienie męża, zwłaszcza, kiedy czuję się przez niego zraniona kiedyś lub teraz. Błogosławieństwo długą modlitwą, która mówi o przebaczeniu, o tym, że ponownie otwieram serce przed tym jednym mężczyzną, że jest moim mężem przed Panem...
Naprawiamy. Coraz mniej jest pretensji, a coraz więcej ciepłego zrozumienia. Dzieją się małe, coraz częstsze cuda... Coraz częściej słyszę od mojego męża, że mi dziękuje, że czuje się w małżeństwie coraz lepiej, że cieszy się na powroty wieczorami do domu. Że nie byłoby to możliwe, gdyby nie moja ciężka praca nad sobą, nad zmianą tego, co go bolało i cierpliwość w czekaniu, aż on pozmienia w sobie to, co tak boli mnie...
Jestem w bardzo dobrej sytuacji, bo mój mąż bardzo zwrócił się do Boga i mimo że dużo w nim było złych przekonań, to kiedy poprosił o pomoc, Bóg powoli, spokojnie zmienia jego serce. Warunek jest jeden, ja nie mogę wysuwać żądań, szarpać nim, by było, jak chcę, potrzebuję i to teraz, natychmiast. Kiedy szarpię, mąż skupia się na walce ze mną, na pokazaniu mi, że on nic nie musi, a jedynie może. Jeśli zechce. Kiedy więcej milczę, oddaję moje sprawy Bogu w modlitwie skargi, a męża po prostu kocham, powstaje cicha przestrzeń.... i tak właśnie Bóg mówi do mojego męża... To zdaje się w WarRoom było takie zdanie "Czasem zrób unik, żeby to Bóg przywalił" i "Odpuść i daj Mu robić swoje", "Żeby zwyciężyć w tej walce, najpierw musisz się poddać"....
Niedługo zaczynamy terapię małżeńską z głęboko wierzącym psychologiem, któremu nie jest obce pojęcie duchowej walki. I mąż wspaniałe mnie zaskoczył, bo długo mówił, że taka opcja go nie interesuje, a kiedy zaczęłam chodzić sama do psychologa, okazało się, że do tego dojrzał. Tego właśnie psychologa czuję, że dostałam ewidentnie w prezencie od Pana Boga, bo zostałam zapisana na listę oczekujących tzw. "przypadkiem", kiedy chciałam pomóc komuś innemu. A potem czekałam ponad pół roku. Miejsce zwolniło się dokładnie w momencie, kiedy skończyło mi się 12kroków, kiedy poczułam wreszcie w środku w sobie, co to znaczy kochać siebie. Kiedy poczułam, że jestem gotowa, by zmierzyć się ze swoimi największymi traumami, przed którymi uciekałam już od lat...
Może Niezapominajko coś z mojej drogi przyniesie Ci pocieszenie, wskazówkę, nadzieję... Piszę po przeczytaniu całego Twojego wątku. Przytulam Cię w Twoim bólu.
Ja myślę...pogdybajmy chociaż tego nie lubię.Niezapominajka pisze: ↑17 paź 2018, 20:36 Słuchajcie, tak się zastanawiam : jeśli większość malzenstw była zawierana nieświadomie - amok chemii zakochanych, nieznanie siebie, sprzedawanie swoich wersji eksportowych, żeby tylko coś zdobyć, traumy z dzieciństwa m.in. bycie pod mentalnym laczkiem rodzicow i wiele innych, generalnie wielkie błędy i nieświadomość wyboru to jeśli późnej się nie układa i wychodzą różne kryzysy, rozłamy, zdrady to czy Bóg chce by to małżeństwo trwało? Dlaczego się tak przy tym upieramy? Walczymy? Staramy się ogromem sił. Czy Bóg chce takiego naszego " szczęścia"? Skoro wszystko wskazuje, że się nie uda, że nie pasujemy do siebie, że błędy, zraniona przeszłość doprowadziły nas do rozłamu? Że nie umiemy funkcjonować razem, bo np jedna osoba nie chce i odchodzi, układa bądź chce układać życie inaczej? Albo trwa a czuć, że to jest martwota, jak za szkłem? Jaki jest sens?
...
Czy Bóg tego chce? Mówię tu o małżeństwach, który się nie udało i jedno tkwi w samotności lub o tych co są razem ale jakby osobno. Myślę, że na forum, poza wyjątkami to dwa częste przypadki.
Tak sobie ostatnio rozmyślam, co myślicie?
I dalej...dawaj...następny.....Niezapominajka pisze: ↑17 paź 2018, 20:36 Słuchajcie, tak się zastanawiam : jeśli większość malzenstw była zawierana nieświadomie - amok chemii zakochanych, nieznanie siebie, sprzedawanie swoich wersji eksportowych, żeby tylko coś zdobyć, traumy z dzieciństwa m.in. bycie pod mentalnym laczkiem rodzicow i wiele innych, generalnie wielkie błędy i nieświadomość wyboru to jeśli późnej się nie układa i wychodzą różne kryzysy, rozłamy, zdrady to czy Bóg chce by to małżeństwo trwało? Dlaczego się tak przy tym upieramy? Walczymy? Staramy się ogromem sił. Czy Bóg chce takiego naszego " szczęścia"? Skoro wszystko wskazuje, że się nie uda, że nie pasujemy do siebie, że błędy, zraniona przeszłość doprowadziły nas do rozłamu? Że nie umiemy funkcjonować razem, bo np jedna osoba nie chce i odchodzi, układa bądź chce układać życie inaczej? Albo trwa a czuć, że to jest martwota, jak za szkłem? Jaki jest sens? Przecież Bóg chce ....
[/quote]Niezapominajka pisze: ↑17 paź 2018, 20:36 Słuchajcie, tak się zastanawiam : jeśli większość malzenstw była zawierana nieświadomie - amok chemii zakochanych, nieznanie siebie, sprzedawanie swoich wersji eksportowych, żeby tylko coś zdobyć, traumy z dzieciństwa m.in. bycie pod mentalnym laczkiem rodzicow i wiele innych, generalnie wielkie błędy i nieświadomość wyboru to jeśli późnej się nie układa i wychodzą różne kryzysy, rozłamy, zdrady to czy Bóg chce by to małżeństwo trwało? Dlaczego się tak przy tym upieramy? Walczymy? Staramy się ogromem sił. Czy Bóg chce takiego naszego " szczęścia"? Skoro wszystko wskazuje, że się nie uda, że nie pasujemy do siebie, że błędy, zraniona przeszłość doprowadziły nas do rozłamu? Że nie umiemy funkcjonować razem, bo np jedna osoba nie chce i odchodzi, układa bądź chce układać życie inaczej? Albo trwa a czuć, że to jest martwota, jak za szkłem? Jaki jest sens? Przecież Bóg chce nas widzieć szczęśliwymi. A nie udręczonym i, zranionymi. Czy robimy to dla idei małżeństwa skoro fajnie i miło już nie jest, jest źle, poprawnie albo pustka? Czy jesteśmy aż tak zindoktrynowani, że trwamy bez względu na wszystko? Czy Bóg tego właśnie od nas oczekuje czy to my sami przemy do tego bez względu na warunki brzegowe okoliczności i nas samych? W końcu każdy chciałby być szczęśliwy? Tu i w Niebie. Czy Bóg tego chce? Mówię tu o małżeństwach, który się nie udało i jedno tkwi w samotności lub o tych co są razem ale jakby osobno. Myślę, że na forum, poza wyjątkami to dwa częste przypadki.
Tak sobie ostatnio rozmyślam, co myślicie?
Proponuję cały 5 rozdział co do wierności w małżeńskiej ,wpierw myślę ,wierności sobie ,temu w co się wierzyło ...wtedy ......niech źródło twe świętym zostanie,
znajduj radość w żonie młodości. Prz ,5,18