W złote ramki oprawić słowa Kasi :)

Wiedza, która może pomóc, gdy boli dusza...

Moderator: Moderatorzy

jacek-sychar

W złote ramki oprawić słowa Kasi :)

Post autor: jacek-sychar » 24 lis 2017, 21:26

Cytuję poniżej wartościowy post Kasi "Katarzyna74" zaczerpnięty ze "starego" forum. Jest to nie tylko w mojej ocenie post niesamowicie wartościowy, jedna z pereł działalności Sycharu. Polecam wnikliwie przeczytać i do tego wracać :)
Niektórzy widzę błędnie rozumieją frazę "dać czas czasowi", przypisując tu radzącym, że to oznacza bezczynność. Tak, jakby nie czytali całej reszty.

To oznacza tylko tyle:

- UWIERZYĆ, że Bóg w SWOIM CZASIE, który uzna za stosowne (może jutro, a może za pięć lat), zadziała.
Niekoniecznie tak, jak chcemy.
Niekoniecznie w takim czasie, jak chcemy.

Gotowość na wolę Bożą (bądź wola Twoja) oznacza przyjęcie jej nawet takiej, która nam nie odpowiada przecież.

Nie ma w modlitwie słów: bądź wola Twoja, pod warunkiem, że mi się spodoba.

I oczywiście, że nie można tkwić w miejscu.
Pytanie tylko, jakie działania podobają się Bogu, a jakie nie?
Które działania wskazują na to, że ufamy Panu, a które, że wciąż Mu nie dowierzamy i po swojemu chcemy działać, nie czekając na odpowiednią kolejność.

Na pewno nie podoba Mu się rozpaczanie, złorzeczenie, manipulacje, "kłamstwa w dobrej wierze", nadmierne kontrolowanie małżonka, kłótnie, awantury, uciekanie w gniew, w nałogi i wiele innych spraw, nie muszę tego pisać, bo sami wiecie....

A co się podoba?

Rozwój duchowy i osobisty (pogłębianie wiary, poznawanie Boga, terapia, lektury). Praca nad swoimi wadami, KAŻDY JE MA, więc jest nad czym pracować. Cierpliwość. Pokora. Budowanie i pięlęgnowanie więzi z dziećmi, jeśli są. Pożyteczne czynności. Praca nad nałogami i uzależnieniami (jesli są, także te uzależniające od małżonka), odzyskiwanie godności dziecka Bożego i wiele, wiele innych, nie muszę tego pisać, bo sami wiecie.

To mało mamy do roboty?
Ktoś nie ma co robić i "danie czasu czasowi" uważa za bezczynność? W którym momencie?

Nie można jednocześnie zawierzyć Bogu, że On wie dobrze, czego potrzebujemy, a potem działaniem niweczyć to zawierzenie, jakby On niczego nie mógł zrobić, zadziałać, uczynić cudu. Jednego dnia mówić: "bądź wola Twoja", a potem mówić: "u mnie nic się nie zmieni, sytuacja jest beznadziejna, to już koniec, no kiedy wreszcie Bóg uczyni cud???"

No kiedy? Bóg ma czas.

Czytam niektóre wypowiedzi i tak sobie po cichu myślę, że Bóg dobrze wie, co robi, odsuwając od nich partnera czy małżonka. Tak bez oceniania, właśnie z radością sobie myślę. Bo zobaczcie ile osób dopiero w kryzysie prawdziwie zwraca się do Boga, a przecież chyba o to chodzi w naszym życiu, prawda? By je godnie i szczęśliwie przeżyć z Bogiem, po bożemu. Bo tylko takie życie nie kończy się katastrofą.

Bóg przez kryzysy pokazuje, że za bardzo pokładamy nasze szczęścia w czymś mało istotnym (praca, używki, komputer) lub w czymś mało stabilnym (drugi człowiek).

Dopiero w czasie kryzysu większość z nas potrafi stanąć w prawdzie o sobie samym, dowiaduje się, co robił nie tak, co było grzechem i że i tak długo się nam "upiekało", żyjąc tak, jak żyliśmy do tej pory. Współżyjąc przed ślubem, mając nałogi, upatrując bożków w naszych małżonkach, ulegając nałogom, stosując przemoc fizyczną i psychiczną... Dopiero w czasie kryzysu większość z nas dowiaduje się, że tak naprawdę nie kochało siebie i nie potrafiło kochać małżonka miłością mądrą, stanowczą, dojrzałą.

Część z nas nic jednak z tą wiedzą o sobie nie robi. Nie potrafi dostrzec własnych błędów, oczekując od Boga, że za to NIC, które robimy, otrzymamy nagrodę w postaci spełnienia naszych modlitw.

No nie ma tak.


Skąd wiem, co się Bogu podoba, a co nie w naszych poczynaniach? Tego nie wiem, to moje przypuszczenia, ale wystarczy mi choćby spojrzenie z boku na osoby udzielające się na forum.

Tam, gdzie nastąpiło pełne zawierzenie Bogu, gdzie jest cierpliwość, pogoda ducha, która każe akceptować wolę Boga w całości, gdzie jest pokora w dostrzeganiu własnych ułomności, gdzie jest praca nad swoimi słabymi punktami, gdzie Bóg jest na pierwszym miejscu, a potem małżonek - stają się cuda. Mężowie wracają, żony wracają, pojawiają się nowe dzieciaczki, a nawet jeśli małżonkowie JESZCZE do siebie nie wracają, osoba porzucona ma siłę i moc, która pomaga jej w czekaniu, w szczęśliwym przeżywaniu życia, które mamy tu na ziemi tylko jedno i krótkie, chociaż rok temu uważała, że bez męża/żony jej życie nie ma sensu. Oczywiście, że ma sens - w przeciwnym razie Bóg stworzyłby nas parami. ;)

Tam, gdzie czuć w słowach gniew, żal do Boga, brak pokory, brak dostrzegania własnych błędów, zamknięcie się na różne formy pomocy, gdzie są klapki na oczach, niedojrzałość, dziecinne postrzeganie miłości jak z amerykańskich filmów, gdzie buziaki i kwiatuszki oraz motylki w brzuchu i spacery po plaży o zachodzie słońca, tam jest wieczny kryzys...

Czytając Mirakulum rok temu, dwa lata temu, myślałam sobie: czuć od niej spokój, pogodę ducha, a przecież jej mąż jest z inną kobietą, a oni sami są po rozwodzie.
Kiedy napisała, że mąż wrócił, jakoś mnie to nie zdziwiło, wydawało się naturalną koleją rzeczy. No przecież właśnie o to chodzi! Kiedy zbliżamy się do Boga, tak naprawdę, w sercu, to siłą rzeczy stajemy się lepsi, milsi, przyjemniejsi w zachowaniu, umiemy wybaczać, stajemy się wyrozumiali, cierpliwi, pracujemy nad nałogami, wyciszamy się, idziemy na terapię. Niwelujemy te sprawy, które w jakiejś części uniemożliwiały naszym mężom/żonom radosne dla nich bycie z nami. Jesteśmy bardziej niezależni duchowo, przestajemy uporczywie czepiać się mężowskich marynarek i żoninych sukienek, a to powoduje w małżonkach ciekawość.
Czasami trwa to kilka miesięcy, czasami kilka lat, czasami małżonkowie nigdy do siebie nie wracają. Ale jeśli się zawierza Bogu, oddaje mu się w pełni, to "niepowrót" małżonka, nie jest żadną tragedią. Nie rodzimy się jedynie po to, by być czyimś mężem i żoną, a skupiamy się na funkcji małżonka, jakby to była nasza życiowa misja.
No pewnie, że to ważna funkcja, jedna z ważniejszych. Ale jeśli skupiamy się tylko na niej i w niej upatrujemy sens życia, to tak, jakbyśmy sami sobie odbierali szansę na szczęśliwe życie, które może trwać nawet wtedy, kiedy mąż/żona jest od nas daleko.

Kiedy byłam w środku mojego kryzysu, a mąż szukał mieszkania i pakował się do wyprowadzki, powyższe słowa przyjmowałam, jako dowód nawiedzenia. Nie wierzyłam, że można czuć się szczęśliwym, w obliczu takiego smutku, zawodu, rozczarowania.

CZAS pokazał, że się myliłam. Nauczyłam się żyć sama, a mimochodem mąż zdecydował, że jednak ta nowa, odmieniona ja jest miłością jego życia (chociaż kilka miesięcy wcześniej twierdził, że nigdy mnie nie kochał, a małżeństwo było pomyłką. chciał też szukać kogoś innego i życzył mi, żebym kogoś nowego poznała).

Dla każdego kryzys wygląda inaczej, inne są okoliczności, są większe, mniejsza dramaty, bo są dzieci, są kłopoty finansowe itd. Dlatego uniwersalną radą, jaką zawsze można dać, jest - zaufaj Bogu i zwróć się do niego całą/całym sobą, bezwzględnie i bezwarunkowo.

Pozdrawiam :)

Zablokowany

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości